Marine Le Pen i Rumunia to realizacja antydemokratycznych fantazji liberałów
Wczoraj Rumunia, dziś Francja, a później może i czas na Polskę. Najnowsze wydarzenia przypominają nam o tym, że liberałowie nie lubią demokracji. Zamiast poszukiwania dobrze zbalansowanego ustroju mieszanego stawiają oni jednoznacznie na oligarchiczny liberalny porządek, dla którego wola ludu jest przeszkodą. W praktyce ograniczenie demokracji i postrzeganie jej w kategoriach zagrożenia dla dotychczasowego ładu to myślenie rodem z fantazji… Janusza Korwin-Mikkego.
Jak postępowe elity pod rękę ze starym reżimem zainspirowały Hitlera?
Zacznijmy od historycznej migawki. Przenieśmy się do Wiednia końca XIX wieku. To – jak wskazuje nasz przewodnik – czas, w którym spotykały się tam wyjątkowe osobowości epoki. Europejska elita różnych branż, talentów i temperamentów: Strauss, Klimt, Schiele, Freud, Trocki…
W połowie ostatniej dekady wieku, najpewniej ku ich zaskoczeniu, w wyborach na burmistrza stolicy wielonarodowego imperium zwyciężył prawnik o nacjonalistycznych poglądach, twórca partii chrześcijańsko-społecznej Karl Lueger. Zanim jednak obejmie zdobyty mandat minie kilka lat. Dlaczego?
Bo chociaż wygrywał kolejne wybory, to cesarz Franciszek Józef odmawiał przez lata jego nominacji. Monarchę popierała w tym – cytując naszego przewodnika – „druga stara autorytarna instytucja austriacka, czyli Kościół katolicki. Intelektualiści wiedeńscy, zatwardziali przeciwnicy monarchii i Kościoła, znaleźli się w niezręcznej sytuacji, stając po stronie cesarza przeciwko narodowi”.
O tym, że emocje postępowych elit względem Luegera musiały być gorące, świadczy inna anegdota. Kilka lat wcześniej, w 1888 roku, Gustav Klimt otrzymał od wiedeńskich władz zlecenie malarskiego odwzorowania miejskiej publiki na jednym z elitarnych spektakli. Powstaje słynny obraz, na którym uwidoczniono 133 rozpoznawalne z imienia i nazwiska osoby z ówczesnej śmietanki towarzyskiej.
Brakuje jednej – Luegera właśnie, wówczas miejskiego radnego. Dopiero gdy władze wskazują, że pominięcie rajcy spowoduje nieopłacenie zlecenia, artysta uzupełnia swoją pracę.
Lueger na nominację czeka do 1897 roku. Wówczas, po czterech zwycięstwach wyborczych i czterech kolejnych odmowach, za piątym razem, dzięki ostatecznie interwencji papieża Leona XIII, cesarz zmienia zdanie. Pozwala liderowi Austriackiej Partii Chrześcijańsko-Społecznej zostać włodarzem miasta.
Choć rzeczywiście polityk głosił – nie on jeden wówczas – antysemickie hasła, to równolegle po latach antydemokratycznego czyśćca raczej sprawdził się na stanowisku burmistrza. Pełnił je przez naście lat, do 1910 roku. Do dziś stolica Austrii korzysta z wielu owoców jego epoki.
Jednocześnie historia zapamiętuje go mniej jako innowacyjnego samorządowca z wizją, a bardziej jako… człowieka, który zainspirował Adolfa Hitlera, za jego burmistrzostwa również mieszkańca Wiednia. Ośmielił go zapewne nie tylko poglądami i polityczną metodą, ale również faktem bycia konsekwentnie blokowanym przez establishment.
„Entuzjastyczny hołd, jaki złożył mu Hitler w Mein Kampf nie wydaje się uzasadniony, ponieważ Żydzi nie cierpieli pod jego rządami” – ocenia historyk Holokaustu Leon Poliakow. Stefan Zweig, austriacki pisarz żydowskiego pochodzenia, który popełnił samobójstwo na znak protestu przeciw hitleryzmowi, podsumował w swoich wspomnieniach epokę Luegera: „administracja miejska była całkowicie sprawiedliwa, a nawet typowo demokratyczna”.
To powinna być przestroga, a nie inspiracja
Trafiłem na tę historię kilka tygodni temu, gdy czytałem nieco już zakurzoną książkę Fareeda Zakarii Przyszłość wolności. Nieliberalna demokracja w Stanach Zjednoczonych i na świecie. W pierwszej chwili wręcz podskoczyłem z ekscytacji, bo sięgnąłem po tę lekturę właśnie po to, by spróbować zrozumieć liberalne spojrzenie na wyzwania takie jakie jak niedemokratyczna interwencja w rumuńskie wybory prezydenckie.
Polskie wydanie w „Bibliotece Kultury Liberalnej” z 2018 roku reklamowano hasłem „Dziś w Polsce książka ta jest potrzeba jak nigdy przedtem”. Oryginalnie książka ukazała się w 2003 roku. To sprowokowało mój pierwotny zachwyt, gdy czytałem, jak Zakaria pod dwie dekady temu przypomniał historię z Wiednia epoki fin de siècle.
Napotykając na te słowa, byłem święcie przekonany, że autor znalazł znakomitą historyczną przestrogę przed zakusami swoich ideowych pobratymców. Dopiero dalsza lektura uświadomiła mi, że wbrew moim wyobrażeniom Zakaria, przytaczając historię Luegera, przed niczym nie ostrzega. On uważa te historię… za inspirację.
Przyszłość wolności to z pewnością erudycyjna opowieść, po którą warto sięgnąć po latach od jej wydania. Amerykański dziennikarz z topowych liberalnych mediów (CNN, „Newsweek”, „The Washington Post”, „Foreign Affairs”) prezentuje tam bowiem swoje poglądy na demokrację jeszcze sprzed epoki sukcesów tzw. antydemokratycznych populistów.
Dzięki tej lekturze lepiej zrozumiemy intelektualne źródła postaw, które dziś – wobec historycznej defensywy liberałów – obserwujemy raczej w działaniu, niż w jawnych deklaracjach. Bo przecież to jednak trochę wstyd.
Brak wyborów? To tylko usterka!
Posłużmy się kilkoma cytatami, by zrozumieć te poglądy.
Na rozgrzewkę dość chyba wspomnieć, że czarnym charakterem posłowia do książki jest jakże establishmentowy w porównaniu z bohaterami epoki MAGA republikanin George W. Bush. Zakaria krytykuje go za fakt, że uczynił główną z osi narracyjnych i programowych swojej prezydentury… szerzenie demokracji.
Dlaczego? Bo, jak przekonuje Zakaria „podstawowy problem, przed którym stoi dzisiaj świat rozwijający się, to nie brak demokracji, ale brak sprawnego rządzenia (…) Tymczasem przyjęta przez Busha agenda wolności patrzy na skomplikowany proces rozwoju politycznego i gospodarczego przez jedną tylko soczewkę, co skutkuje złymi analizami i złymi działaniami”.
Wcześniej autor Przyszłości wolności przemierza epoki i państwa, notując rozmaite, ale zwykle głęboko sceptyczne względem demokracji uwagi. Źródła niemieckiego nazizmu? Za Jackiem Snyderem powtarza, że „rasistowski autorytarny nacjonalizm zwyciężył (…) nie na przekór demokratyzacji życia politycznego, ale dzięki niej”.
Indie, kraj pochodzenia autora? Wedle Zakarii w efekcie dopuszczenia do życia politycznego wcześniej marginalizowanych przedstawicieli niższych kast „stały się bardziej demokratyczne, ale równocześnie mniej liberalne”, co stwierdza raczej z żalem niż satysfakcją.
Bliski Wschód? „Zachód musi najpierw dostrzec, że na Bliskim Wschodzie na razie nie chodzi o demokratyzację. W tej fazie dążymy do liberalizmu konstytucyjnego, a czyli czegoś zupełnie innego”.
Tyradę pochwalną na rzecz państw takich jak Singapur, Malezja czy Jordania poprzedza stwierdzenie: „brak wolnych i uczciwych wyborów powinien być traktowany jako jedna usterka system politycznego, a nie czynnik definiujący tyranię”.
Na deser mamy zaś dezaprobatę wobec demokratyzacji… amerykańskiego życia politycznego. Zakaria krytykuje choćby upodmiotowienie parlamentarzystów, imienną przejrzystość głosowań konkretnych kongresmenów czy eksperymenty referendalne na poziomie stanowym.
Fragment o demokracji w Ameryce wieńczy konstatacją: „deregulacja demokracji również poszła za daleko” oraz wnioskiem, że „potrzebujemy dziś mniej, a nie więcej demokracji”.
Gdy myślisz jak Korwin-Mikke, to kończysz z Duginem
Te wszystkie mądrości na pierwszy rzut oka brzmią całkiem racjonalnie, gdy wygłasza je topowa gwiazda CNN, wieloletni redaktor „Newsweeka” i „Foreign Affairs” , autor wielu głośnych książek stawiających go w gronie najbardziej wpływowych amerykańskich autorów ostatnich dekad.
Problem polega na tym, że gdy spróbujemy wycisnąć z nich sens, to zostanie nam obraz świata rodem… z publicystyki Janusza Korwin-Mikkego. To nestor polskich konserwatywnych liberałów przez dekady próbował obrzydzać Polakom demokrację, przekonując, że bardziej od ludowej podmiotowości potrzebujemy „rządów prawa” i „światłych autorytetów”.
Oczywiście, Zakaria głosi swoją wersję tych poglądów w intelektualnej pozie globalisty, który wyraża troskę o dobro mieszkańców pierwszego i trzeciego świata. Rzecz w tym, że Korwin-Mikke złorzeczący masom i spluwający na brzmienie słowa „lud” jest w swojej pozie antysystemowego błazna znacznie uczciwszy.
Ton ich wypowiedzi brzmi na pozór odmiennie, ale ich sens jest identyczny. Wymarzonym ustrojem obu panów jest arystokracja. Największym zagrożeniem dla wolności – ten, kto chciałby w imieniu interesu ludu osłabić wpływy arystokratów.
I w tym właśnie kontekście nie może dziwić, że na samym końcu tej opowieści globalny obrońca wolności i wartości Zachodu, na jakiego kreuje się Zakaria, kończy z programem telewizyjnym, do którego właśnie zaprosił samego… Aleksandra Dugina.
Po co Zakaria gościł przed kilkoma dniami rosyjskiego filozofa? By uderzyć w Donalda Trumpa. Pal licho dawanie platformy jednemu z najbardziej szkodliwych twórców i propagatorów krelmowskiej dezinformacji, za które tak ochoczo liberałowie biczowali polskie konserwatywne media, gdy te próbowały przedstawić czytelnikom istotne dla naszego kraju poglądy rosyjskiego propagandysty.
Skoro możemy zaprosić Dugina do CNN, by pochwalił Trumpa swoistym „pocałunkiem śmierci”, promował swoje książki i sprzedawał głodne kawałki o tym, że w USA rządzi dziś putinizm – zróbmy to! A wpierw powtórzmy: największym zagrożeniem dla wolności nie jest niedemokratyczny i zbrodniczy reżim, ale ten, kto narusza pozycję liberalnej arystokracji…
***
Przypominam nieco już zapomnianą książkę Zakarii, bo dziś liberałowie mają większy niż dwie dekady temu kłopot, by jawnie obnosić się ze swoimi poglądami. W polskich warunkach przez ostatnie lata stroili się w demokratyczne szaty obrońców ludu, choć lud widział doskonale, że rzadko było im razem po drodze.
Na Zachodzie, wobec marszu tzw. populistów, muszą przynajmniej częściowo korygować swoją retorykę, chowając się pod deklaratywnie demokratycznym parasolem.
Ich prawdziwy stosunek do demokracji możemy jednak poznać po owocach. Niczym wiedeńscy intelektualiści przed 130 laty dzisiejsi liberałowie ochoczo biją brawo tym, którzy odebrali prawo wyborcze Marine Le Pen czy unieważnili w trakcie trwania wybory prezydenckie w Rumunii.
Żadnemu z nich nie przyjdzie do głowy – z nielicznymi chlubnymi wyjątkami takimi jak na polskim podwórku Jan Zielonka czy Jan Tokarski – że korekta dotychczas dominującego na Zachodzie modelu ustrojowego wymaga raczej dociążenia pierwiastka demokratycznego niż arystokratycznego.
Ba, liberałowie w swojej masie jednoznacznie wybierają oligarchię. Gdy tylko mogą,oddają najważniejsze decyzje oligarchicznym, pozbawionym obywatelskiej kontroli ciałom, które, mimo jednostronnego upartyjnienia, prezentują jako niezależne.
Tak – arbitralnym, pozasądowym i niedemokratycznym dekretem – wykluczono z wyborów Călina Georgescu. Tak też pozwolono wykluczyć z nich liderkę Zgromadzenia Narodowego bez prawa do apelacji.
Zakaria w gruncie rzeczy nie ukrywał fascynacji właśnie tak rozumianą, antydemokratyczną merytokracją. Wciąż trudno uwierzyć, że ani autor Przyszłości wolności, ani jego ideowi pobratymcy, limitujący dziś demokrację w Rumunii czy Francji, nie chcą dostrzec, kogo zainspirować mogą hodowani przez nich współcześni męczennicy niedemokratycznego liberalizmu.
Wiedeńska lekcja epoki fin de siècle pozostaje nieodrobiona. Oby powtórzyła się jako farsa, a nie koszmar.
Publikacja nie została sfinansowana ze środków grantu któregokolwiek ministerstwa w ramach jakiegokolwiek konkursu. Powstała dzięki Darczyńcom Klubu Jagiellońskiego, którym jesteśmy wdzięczni za możliwość działania.
Dlatego dzielimy się tym dziełem otwarcie. Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o podanie linku do naszej strony.