Barbara Nowacka wyrzuci kanon lektur ze szkoły? Sienkiewicz – tak, pruski dryl – nie!

Lektury szkolne to od dawna drażliwy temat. Jedni podkreślają, że dzieła Mickiewicza i Sienkiewicza należy przekazać uczniom za wszelką cenę, drudzy twierdzą, że takie książki zniechęcają ludzi do czytania. Obie strony sporu nie mają racji. Przyswojenie „klasyki” jest ważne, a edukacji nie można sprowadzić do nabywania praktycznych umiejętności. Musi zmienić się jednak sposób przekazywania informacji. Czas skończyć z pruskim drylem!
Egotyzm współczesnego czytelnika
Co roku eksperci biją na alarm, że Polacy czytają coraz mniej. Jedna książka na rok, a tak właściwie to zazwyczaj żadna. Za ten stan rzeczy często obwinia się rzekomo skostniały kanon lektur szkolnych.
Dzieci przez nudne, antykwaryczne i nikomu niepotrzebne pozycje zrażają się do czytania, potem książki wzbudzają w nich wstręt. Mało kto w ogóle zadaje sobie pytanie, dlaczego właściwie mamy czytać.
Odpowiedź wydaje się oczywista. Książki mają tyle „magicznych właściwości” – kształtują wyobraźnię, poszerzają słownictwo, poprawiają ortografię i interpunkcję. Niestety w większości przypadków są to tylko pobożne życzenia.
Owszem, kiedy jesteśmy dziećmi, czytanie wpływa na rozwój wielu naszych umiejętności. Jednak im jesteśmy starsi, tym siła oddziaływania lektury w tym zakresie zdecydowanie słabnie, zwłaszcza gdy do rąk bierzemy głównie byle jaką beletrystykę.
Raport o stanie czytelnictwa w Polsce stworzony przez Bibliotekę Narodową nie pozostawia złudzeń. W 2022 r. sięgaliśmy po sztampowe kryminały i romansidła pisane od sztancy.
Co gorsza, znów popularne staje się tzw. holopolo, czyli powieści romantyzujące Holocaust oraz wykorzystujące go do przedstawiania dobrze sprzedającej się grozy i makabry. Poza tym mamy tylko „klasyków lekturowych” oraz nazwiska, o których się mówi (Olga Tokarczuk, Andrzej Sapkowski).
Także z literatury popularnej wybieramy to, co najgorsze, byle było przyjemne i łatwe w odbiorze, a także zapewniło nam odpowiednią dozę rozrywki. Nie powinno nas to dziwić, skoro książki od dłuższego czasu podbudowują nasze ego.
Wystarczy dołączyć do grup na Facebooku, które są skupione wokół hasła, że nie jest się statystycznym Polakiem, gdy uwielbia się czytać książki, albo na Twitterowe konta książkomaniaczek. O książkach dowiemy się tam niewiele, ale przynajmniej stanie się jasne, do czego służą czytelnikom.
Poznamy, jak można zbudować poczucie własnej wartości na podstawie tego, ile pozycji lekturowych zaliczyło się w ciągu roku. Trafimy na dyskusje, w których rozmówcy będą się nawzajem przekonywać, że czytanie opisów jest nieważne, gdyż odciąga nas od wartkiej fabuły i znacznie wydłuża proces czytania. I jeszcze recenzje, w których autorzy przekonują, że ich lektury wcale nie poprawiły ich kompetencji językowych…
Czy właśnie takie książki mamy wprowadzić do kanonu lektur szkolnych? Jeżeli zależałoby nam tylko na samym fakcie, że ludzie czytają, to odpowiedź musiałaby być twierdząca. Niemniej intuicyjnie czujemy, że to nie jest odpowiednia droga.
Książka sama w sobie nie jest niczym spektakularnym, sama z siebie nie sprawi, że staniemy się lepszymi ludźmi, szczególnie gdy w internecie chwalimy się, ile makabrycznych opisów potrafimy przetrawić, a żadna brutalność nie jest nam straszna.
Trzeba powiedzieć jasno i wyraźnie – kreowanie wokół siebie aury wyjątkowości, ponieważ jesteśmy oryginalnymi płatkami śniegu, bo czytamy książki, jest po prostu niesmaczne. Karmimy w ten sposób wyłącznie naszą pychę i próżność.
Nie chodzi o to, żeby czytać byle co
Tak jak teoria skapywania nie działa w ekonomii, tak nie ma odniesienia w przypadku kultury. Jeśli ktoś sięga po literaturę byle jaką, to nie skończy na wielkiej klasyce.
Nie potwierdzają tego żadne raporty dotyczące czytelnictwa. Oczywiście znowu można bić w te same dzwony, czyli w szkołę, która ma być główną odpowiedzialną za zniechęcanie ludzi do czytania książek.
Owszem, na pewno udałoby się wybrać do kanonu bardziej przyjazną i mniej sztampową beletrystykę. Niemniej, gdybyśmy skupili się wyłącznie na niej, zyskalibyśmy tylko to, że obecne wybory czytelników stałyby się jeszcze bardziej uprawomocnione.
W końcu Blankę Lipińską czy Katarzynę Michalak wybierają właśnie ci, których powszechna edukacja nie zniechęciła do czytania. Problemem polskiej szkoły nie jest to, jakie lektury są w niej obowiązkowe, ale to, że nie daje uczniom żadnych narzędzi do rozpoznania dobrej i złej literatury.
Żyjemy w czasach zbudowanych na iluzji, że nasze opinie oraz przeświadczenia nieopierające się na żadnych mniej lub bardziej racjonalnych przesłankach mają ogromną wartość. Kryterium tego, czy dane dzieło jest dobre lub złe, sprowadza się do uczuć. Jeśli coś sprawia mi przyjemność, wtedy jest dobre, a jeśli przykrość, to na pewno musi być złe.
Obserwowaliśmy to w trakcie afery z Maxem Czornyjem i jego powieściami holopolo, w których wykorzystywał perspektywę nazistowskich zbrodniarzy do przedstawiania potwornych scen. Zabieg stosowany jest w książkach należących do tego gatunku niezwykle często, choć w tym przypadku autor starał się dodatkowo zwrócić na siebie uwagę poprzez stylizowanie się na Amona Gotha, komendanta obozu koncentracyjnego w Płaszowie. Krytyka ze strony Muzeum Auschwitz, które przy okazji wytknęło autorowi mnóstwo błędów merytorycznych, wcale nie zraziła wiernych czytelników.
We wspomnianym wcześniej raporcie najpoczytniejszych pisarzy Biblioteki Narodowej Czornyj znalazł się już na czternastym miejscu, wyprzedził znacznie Tolkiena, Twardocha i ks. Kaczkowskiego. Miłośnicy jego twórczości powoływali się na jeden zasadniczy typ argumentów – „ona po prostu sprawia mi przyjemność”, „dobrze mi się to czyta”, „to świetna zabawa”.
Na takie też powody powołują się zwolennicy gruntownego przebudowania kanonu lektur, aby nie był on już przykrym obowiązkiem, lecz kojarzył się z przyjemnością. Oczywiście nie sądzę, żeby chcieli do niego dodawać książki pokroju Czornyja czy Blanki Lipińskiej.
Twórcy kanonu lektur szkolnych nie zdają sobie sprawy z tego, że młodzież i starsi czytelnicy właśnie po takie gatunki sięgają najczęściej. Poszukują wartkiej fabuły, makabry, prostego języka, wielu zwrotów akcji, kontrowersji i z tego czerpią satysfakcję.
Mądre głowy zapewne zaproponowałyby, żeby do kanonu lektur wprowadzić coś ambitnego, a jednocześnie bardziej dostosowanego do wieku szkolnego. Prawda jest jednak taka, że w praktyce tego typu książki i tak przegrałyby z beletrystyką najgorszych lotów.
Sytuacja się nie zmieni, dopóki szkoła nie skoncentruje się na dostarczeniu młodym ludziom stosownych narzędzi interpretacyjnych. Wiadomo, że w pewnym wieku częściej sięga się po specyficzne wytwory kultury i ma się więcej tolerancji dla bylejakości i okropności.
„O gustach się nie dyskutuje”. Bzdura
Konieczne jest, by dać młodym czytelnikom kryteria pozwalające im odróżnić wartościowe lektury od tych, które wartościowymi nie są. Choć posiadanie kryteriów do oceny tego, co dobre i złe w kulturze, prawdopodobnie nie zmieni ich gustu, to odczuwanie przyjemności bądź przykrości nie będzie dla nich jedynym wyznacznikiem przy doborze książek. Prawdopodobnie w dorosłym życiu 2 razy zastanowią się nad tym, czy warto bronić w internecie przeciętnego pisarzyny, ponieważ dobrze się bawili podczas czytania jego powieści.
Mówienie o kryteriach jest dla współczesnego człowieka nieprzyjemne. Kojarzy się ze ślepym podążaniem za autorytetami, bezrefleksyjnym słuchaniem nauczyciela i brakiem krytycznego myślenia. O niebezpieczeństwach takiego podejścia wspomniał już Hans Georg Gadamer, kiedy uczulał, że podążanie za mistrzem wcale nie polega na podporządkowaniu się opiniom, z którymi się nie zgadzamy.
Autorytet wybieramy sami. Szkoła wcale nie musi mówić, kogo czytać, jakie gatunki są najlepsze lub dlaczego jeden autor góruje nad drugim. Wystarczy, że dostarczy nam narzędzi do poszukiwań, a przy okazji zapozna nas z tym, jak różnorodne bywają książki. Równocześnie pokaże, że do ich oceny potrzeba czegoś więcej niż sprawozdania z własnych emocji pojawiających się w trakcie czytania.
Jakie są to narzędzia? Wiele mówi o nich poetyka, ale poza odwoływaniem się do specjalistycznych środków przede wszystkim należy zachęcać uczniów do argumentowania. Uczulić, że przyjemność, fajność i „podoba mi się” muszą opierać się na jakichś przesłankach.
Szkoła nie ma przygotowywać do wykonywania zawodu!
Obecnie wielu rodziców wymaga od szkoły tego, żeby przyuczyła ich dzieci do życia praktycznego. Powinna nauczyć ich poprawnego zachowania oraz tego, jak poruszać się w społeczeństwie, przy tym korygować ich błędy wychowawcze, aby za pomocą mitycznego powołania do zawodu i wrodzonego talentu nauczyciel samym wejściem do klasy sprawiał, że dzieci będą grzeczne i posłuszne. To nie koniec wymagań.
Powszechna edukacja ma pozbyć się rzeczy nieprzydatnych i niepotrzebnych w przyszłym zawodzie. Zamiast kazać czytać jakieś grube i nudne książki, lepiej niech nauczy obsługi tokarki i spawania. A, i jeszcze wypełniania PIT-u, choć pewnie tak przepisy zdążą się ze 3 razy zmienić. Taka nauka miałaby chyba za zadanie dawać złudzenie pożytecznie spędzonego czasu. Niestety (a może na szczęście!) szkoła nie jest od takich zadań.
Upadek szkół zawodowych przy wciąż otaczającym je odium „czegoś gorszego” jest ogromnym problemem polskiego szkolnictwa. Niższe poziomy edukacji nie mogą służyć przyuczeniu do zawodu, a sprofilowane szkoły nie mogą ograniczać się do wiedzy praktycznej.
Bez ogólnej orientacji w świecie trudno wykonywać jakikolwiek zawód. Młodzież niezwykle często zmienia zdanie i nagle może się okazać, że wcale nie chce spawać, lecz woli być botanikiem lub geografem, dlatego też przydadzą się podstawowe informacje w tych tematach. Podobnie sprawa wygląda z literaturą. Odpowiednie nawyki czytelnicze mogą znacząco poprawić jakoś życia, nawet jeśli nie zostanie się literaturoznawcą.
Nie jest też tak, że wielkie odkrycia i sukces zawodowy biorą się tylko z wiedzy specjalistycznej. Historia pokazuje, że im niższy poziom kultury, tym mniej tego, co najbardziej docenia się we współczesnym świecie – postępu technologicznego, możliwości awansu, ogólnego rozwoju społeczeństwa.
Myślenia uczymy się nie tylko przy okazji liczenia lub wykonywania fizycznych eksperymentów, lecz także dzięki obcowaniu z dziełami literackimi, muzycznymi i teatralnymi, które przy tym mogą kształcić w uczniach jeszcze inne umiejętności. Pożytek z nich nie jest tak oczywisty, jak ze zdolności obsługi tokarki.
Nauka interpretacji trudnych tekstów zamiast bezmyślnego czytania
By lektury rzeczywiście przynosiły dobre owoce, czytelnik powinien posiadać odpowiednie kryteria ich doboru. Szkoła z jednej strony może pokazać, że istnieją takie gatunki, jak kryminał, fantastyka czy science-fiction, które wcale nie muszą być czymś gorszym od klasyki. Z drugiej strony może uzmysłowić wychowankom, że czytanie niekiedy wymaga wysiłku i nie zawsze łączy się z przyjemnością.
Edukacja powinna uświadomić uczniów o nieaktualności podziału na klasykę i literaturę popularną, gdyż wszędzie można znaleźć wybitne dzieła. Jednocześnie nieoceniona będzie jej pomoc przy czytaniu trudniejszych tekstów.
Pozwalając wychowankom zmagać się z nimi, nauczy, jak mierzyć wartość literatury, niekoniecznie poprzez odwoływanie się do własnych emocji. Pomocnymi w lekturze trudnych pozycji mogą być kontekst, znaczenie dla dziedzictwa kulturowego, wyjaśnienie wagi problematyki poruszanej w danej książce lub rola eksperymentów językowych i stylistycznych.
To właśnie najłatwiej pomaga kształcić praktyczne umiejętności i nawyki. Nie tylko systematyczność, pilność i odpowiedzialność za wykonaną pracę, lecz także to, że nie zawsze będziemy robić to, co sprawia nam przyjemność.
W pracy zawodowej również będziemy czytać teksty nudne, trudne i skomplikowane, a tam już nie będzie można się prześlizgnąć bez ich znajomości. Właśnie w szkole uczniowie mogą nauczyć się, jak radzić sobie z takimi sytuacjami. Żadnego z tych zadań, o których wspomniałam, szkoła nie spełni bez gruntownej reformy.
Skończmy wreszcie z pruskim modelem edukacji!
Dyskusja o tym, co powinno czytać się w szkole, zawsze jest emocjonująca. Ktoś wyrzuca Witolda Gombrowicza, inni chcą usunąć Henryka Sienkiewicza. Nierzadko w oczach polityków kanon lektur szkolnych wydaje się remedium na bieżące spory społeczne.
Coraz głośniejsza staje się krytyka Jana Pawła II i Kościoła? Dorzućmy więcej encyklik i prac o Stefanie Wyszyńskim, młodzież wytrzyma. To, co dodamy czy usuniemy z kanonu lektur, nie będzie miało znaczenia, jeśli ich omawianie będzie wyglądało tak, jak dotychczas.
Młodzież nie zniechęca się do czytania, bo każda lektura jest dla nich nudna, beznadziejna i archaiczna, ale dlatego że oznacza kartkówki, sprawdziany i odpytywanie przyjmujące często absurdalne formy. Zamiast zachęcać uczniów do indywidualnej pracy z tekstem, zadawania pytań i poszukiwania ciekawych kontekstów, wymaga się od nich znajomości koloru trzewików Izabeli Łęckiej. Rzeczywiście można zacząć ziewać.
Po co uczniowie mają zapoznawać się z lekturą, skoro klucz egzaminacyjny jest skonstruowany w taki sposób, że wystarczy wkuć trochę informacji z podręcznika lub internetowych opracowań? Wystarczy przyswoić kilka rodzajów odpowiedzi na pytania egzaminacyjne i sprawa załatwiona, można o wszystkim zapomnieć. Tym sposobem nic się nie zmieni, bo nic tak nie zniechęca do zajęcia się czymś niż widmo oceny.
Niektórzy obawiają się, że bez przymusu uczniowie w ogóle nic już nie będą chcieli robić, jednak to właśnie presja najczęściej powoduje niechęć do wypełniania szkolnych obowiązków, zwłaszcza że nauka czytania podczas edukacji ogranicza się głównie do składania literek i zdań. Resztę nawyków czytelniczych uczeń musi wykształcić w sobie sam.
Jak uczeń ma zrozumieć trudniejsze lektury, skoro nikt nie nauczył go pracy z bardziej skomplikowanymi tekstami? W szkole nikt nie ma czasu na wyjaśnianie trudniejszych fragmentów, pokazanie, do czego się one odnoszą i jak użyć ich do interpretacji współczesnych problemów. Trzeba realizować program, wystawić oceny, zrobić kartkówkę. Owszem, wiedza faktograficzna też jest ważna, jednak nawet ją można podać w przystępniej formie.
Niestety powszechna edukacja nadal wzorowana jest na rygorystycznym pruskim modelu i nie zostaje w niej zbyt wiele miejsca na bardziej przyjazne metody przekazywania wykształcenia.
Jeżeli chcemy, aby czytanie przynosiło uczniom jakiekolwiek korzyści, to zamiast spierać się o kanon lektur, należy przede wszystkim zmienić to, w jaki sposób omawia się je na lekcji. Nawet najpopularniejsze książki rozważane w klasie tracą swój powab. Przeobrażają się w kolejny przykry obowiązek.
Usunięcie klasyki też nam nie pomoże. Lepiej wyrzucić kartkówki i odpytywanie, a uzyskany czas poświęcić na rzetelne dyskusje wokół zagadnień poruszanych w tekstach. Nie można obrażać się na ucznia, że nudzi go Potop, zamiast tego warto pokazać, dlaczego jest to powieść ważna dla polskiej kultury.
Albo jeszcze lepiej – czemu obecnie powieść Sienkiewicza wywołuje kontrowersje? Warto zapytać, czy pisanie, którego celem jest pokrzepienie serc, to słuszna droga i można nią uzasadnić ubarwianie historii, co już prowadzi nas do współczesności i tego, jak można wykorzystać tę z pozoru archaiczną literaturę do odpowiedzi na całkiem bieżące pytania.
Taka metoda najlepiej sprawdzi się w przypadku lektur ważnych, ale niekoniecznie przez uczniów lubianych. Nie warto z nich rezygnować, ponieważ nudzą młodych ludzi albo są trudne w odbiorze. I z takimi tekstami trzeba sobie radzić, zwłaszcza że nigdy nie wiadomo, co znów okaże się ważne w publicznej debacie.
Jeszcze kilka lat temu narzekano na Chłopów i ich trudny do przetrawienia język. Dziś problematykę stanu chłopskiego ponownie wzięto na tapet, a liczne publikacje historyczne i popularnonaukowe po raz kolejny analizują ten wątek naszej społecznej przeszłości. Trudno mi sobie wyobrazić możliwość wyrobienia sobie opinii w tej żywo dyskutowanej w prasie kwestii bez znajomości kontekstu młodopolskiej chłopomanii. Ponownie stara książka prezentuje się jako niebywale aktualna.
Kanon lektur potrzebuje odświeżenia
Mimo wszystko nad kanonem lektur szkolnych trzeba pracować. Nie da się ustalić raz na zawsze zbioru najważniejszych książek i omawiać go zgodnie z naprędce wypracowanymi schematami. Wszystko należy nieustannie aktualizować.
Każdego roku publikuje się wybitne dzieła, a zagadnienia podnoszone w debatach publicznych ciągle się zmieniają. Pewne kwestie są ponadczasowe, ale bieżące wydarzenia nierzadko zmieniają naszą optykę. Przekształcają się też wrażliwość i ocena pewnych spraw, które w dawnej literaturze nie wywoływały kontrowersji.
Receptą na takie sytuacje wcale nie jest usuwanie niektórych dzieł z kanonu. Od jakiegoś czasu pojawiają się głosy żądające usunięcia z listy lektur W pustyni i w puszczy. Zarzuty? Rasizm, perspektywa kolonialna, powtarzanie XIX-wiecznych stereotypów na temat Afrykanów i Arabów. Podobno nie da się umieścić tej książki w odpowiednim kontekście, ponieważ jest ona za trudna dla dzieci w podstawówce.
Jakoś trudno mi to sobie wyobrazić, zwłaszcza że rozmowa o postkolonializmie wcale nie musi polegać na streszczaniu i odwoływaniu się do teorii Edwarda Saida. Nie zachęcimy młodzieży do myślenia, gdy zrezygnujemy z tego, co coraz trudniej się omawia. Warto wsłuchiwać się w ich głos, zamiast próbować przepychać przez szkołę określone poglądy polityczne.
Znienawidzone przez wszystkich Nad Niemnem? Przecież przy omawianiu można wyjaśnić, dlaczego autorka tak bardzo koncentrowała się na opisach przyrody, wskazać na wciąż ważny kontekst historyczny, a także pokazać, że potrafiła również pisać interesująco, gdy poruszała ówczesne problemy społeczne. Jej Dziurdziowie nadają się do tego wprost wyśmienicie, a scena, w której biedni chłopi pierwszy raz stykają się ze specyficznym oświetleniem w sądzie, wciąż robi wrażenie.
Niezmiernie dziwi mnie też, czemu tak w niewielkim stopniu omawiany jest na lekcjach polski renesans. Uczniom kojarzy się wyłącznie z Janem Kochanowskim i Mikołajem Rejem. Przecież to jeden z najlepszych okresów polskiej poezji.
Warto też zrezygnować z niechęci do kryminałów, horrorów, fantastyki, science-fiction i innych gatunków, które nie kojarzą się z „wielką” literaturą. Tam również czeka na nas wiedza, którą można przekazać uczniom. Pojawia się okazja do wskazania, że świetne dzieło nie musi być napisane trudnym i skomplikowanym językiem.
Ponadto w najmłodszych klasach jest najwięcej miejsca dla bardzo dobrej współczesnej literatury. To idealna okazja, by zachęcić do czytania książek „czymś lżejszym”, kiedy nie czas jeszcze na literaturę trudną i skomplikowaną.
Nie trzeba trzymać się aż tak bardzo klasyki, a wysłużoną Karolcie można zastąpić czymś bardziej nowoczesnym. Ja swoje najgorsze wspomnienia ze szkolnymi lekturami mam właśnie z podstawówki. Polska kultura z pewnością nie ucierpi, gdy zrezygnujemy z Kajtkowych przygód.
***
Ostatecznie oprócz tego, jakie lektury będą czytane w szkole, równie ważna okazuje się metoda ich omawiania. Każdą książkę można przedstawić w mniej lub bardziej interesujący sposób, czego nie osiągniemy przez zadawanie sztampowych prac domowych oraz odpytywanie przy tablicy. Program nastawiony bardziej na prace z tekstem niż sprawdzanie wiedzy wymaga ogólnej reformy systemu edukacji, zbyt przywiązanej do XIX-wiecznego dyscyplinowania wychowanków ocenami.
Potrzeba również odpowiednio opłacanych nauczycieli dysponujących innymi narzędziami do pracy z uczniem niż sprawdziany i kartkówki, a także ogólnej świadomości społeczeństwa, że samo czytanie nie prowadzi do rozwoju człowieka, jeśli prowadzi do lektur miernych, kiepsko napisanych, gdzie nawet ich walor rozrywkowy budzi nasze wątpliwości. Jeśli tego nie zrozumiemy, kolejne pokolenie będzie brać książki do ręki tylko po to, aby pochwalić się tym na Facebooku.
Niezwykle ważne jest utrzymanie równowagi w kanonie lektur szkolnych. Z jednej strony należy włączać do niego dzieła tradycyjnie się w nim niemieszczące, pokazujące bogaty przekrój literatury.
Z drugiej strony nie starać się go na siłę uwspółcześniać, aby sprawić dzieciakom trochę radości, dając im książki, które na pewno im się spodobają. Te znienawidzone, nudne lektury nadal zawierają w sobie ważne i aktualne konteksty dla naszej tożsamości. Nawet jeśli trzeba włożyć mnóstwo wysiłku w ich omawianie, warto to robić. Dla polskiego ducha te książki są ważne, nawet jeśli nie sprawiają nam przyjemności podczas czytania.
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury, uzyskanych z dopłat ustanowionych w grach objętych monopolem państwa, zgodnie z art. 80 ust. 1 ustawy z dnia 19 listopada 2009 r. o grach hazardowych.
Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o zachowanie informacji o finansowaniu artykułu oraz podanie linku do naszej strony.