Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna. Możesz nas wesprzeć przekazując 1,5% podatku na numer KRS: 0000128315.

Informujemy, że korzystamy z cookies. Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony.

Powrót patriarchów czy urlopy tacierzyńskie? Ojcostwo z Netfliksa

Powrót patriarchów czy urlopy tacierzyńskie? Ojcostwo z Netfliksa źródło: wikimedia commons; CC BY-SA 4.0

Powiedzieć, że przeżywamy kryzys ojcostwa, to nie powiedzieć nic. Czy w jego przezwyciężeniu może pomóc nam kultura popularna? Na dodatek ta obecna na Netfliksie? Choć możemy w niej odnaleźć przebłyski konstruktywnej nowości, to ciągle jest jej za mało. Potrzebujemy pilnie nowej Rodzinki.pl – ojcostwa i rodziny opowiedzianych na nowo.

Kryzys, który trwa od dawna

Zbuntowani nastolatkowie. Chłopaki piją, zaczepiają przechodniów i wszczynają bójki. Dziewczyny szwendają się po nocach nie wiadomo gdzie i za wszelką cenę starają się przykuć uwagę swoich kolegów z klasy. W tle cała plejada nieodpowiedzialnych ojców.

Jeden z nich przynajmniej się stara, choć jest zdominowany przez apodyktyczną żonę i matkę. Mimo wszystko, kiedy jego latorośl zmaga się z kolejnymi problemami, stara się rozmawiać z synem, doradzać mu, rozważać wszystkie za i przeciw, niemniej jego autorytet kuleje.

Ojciec nie potrafi dać jasnych wskazówek swojemu synowi, co należy zrobić w danej sytuacji. Nigdy nie krzyknie ani nie fuknie, lecz biernie poddaje się temu, co zarządza żona.

Drugi nie potrafi poradzić sobie z tym, że jego córka staje się kobietą. Ona dalej potrzebuje ojcowskiej uwagi i troski. Domaga się zainteresowania, lecz ojciec ją odrzuca, trzyma na dystans, gdyż uważa, że taka pannica nie powinna już za bardzo spoufalać się z rodzicem. Trzeci, najgorszy, cóż… jego w ogóle nie ma.

W życiu syna jest kompletnie nieobecny, porzucił go, gdy rozwiódł się z jego matką i ogranicza się (chciałoby się niestety rzecz: „klasycznie”) jedynie do płacenia alimentów. Z tej całej plątaniny rodzinnych zakłóceń wyniknie jeden wielki dramat prowadzący do smutnego finału.

Czy to jakaś współczesna produkcja o kłopotach nastolatków i kryzysie ojcostwa? Czy ktoś wreszcie wziął się za bary z tym, o czym wszyscy już wiedzą, ale mimo wszystko jeszcze nie zostało w pełni kulturowo skonceptualizowane? Nie, to wiekowy film z 1955 r. – Buntownik bez powodu Nicholasa Raya. Słynny nie tylko z powodu fenomenalnej roli Jamesa Deana.

Buntownik bez powodu szokował, bo pokazywał prawdę, a nie wyidealizowany obraz amerykańskiego snu doby powojennej prosperity, gdzie wszyscy żyją dostatnie, długo i szczęśliwie. Przy okazji film sprowokował kolejne rzesze nastolatków do młodocianego buntu, którego kulminacją był 1968 r. Dobitnie pokazuje, że to, z czym się zmagamy, zaczęło się już dużo wcześniej.

Fantazja na temat specyficznego stylu życia rodzinnego, gdzie ojciec jest skupiony na pracy, nie wie nic na temat swoich dzieci i za bardzo się nimi nie interesuje, bo to matka ogarnia wszystko, co związane z domowym ogniskiem, gniła już w czasach swojej świetlności i w miejscu swego powstania, czyli w latach 50. w USA.

Uwięzieni między mitem tych starych, dobrych czasów, gdy wszystko funkcjonowało jak w szwajcarskim zegarku (szkoda, że tak było jedynie w wyobraźni), a wyzwaniami stawianymi przez rzeczywistość ostatecznie tylko miotamy się po omacku. Staramy się „żyć po staremu”, choć uwarunkowani przez nowoczesność. Tak się na dłuższą metę nie da.

Rodzicielstwo źródłem głupoty

Mamy jednak już 2024 r. Co zatem dzisiejsza kultura, zwłaszcza ta obecna na platformach streamingowych typu Netflix, mówi nam o ojcostwie i rodzinie? Kultura nie oferuje właściwie nic. Jeszcze kilka lat temu mogliśmy liczyć na familijne produkcyjniaki, gdzie Adam Sandler pokazywał, że kryzys wieku średniego można przetrwać, a stara żona jest lepsza niż młoda kochanka.

Jeszcze dawniej mogliśmy przynajmniej z tzw. rodzinnych seriali i sitcomów nauczyć się majsterkowania (Pan złota rączka), jak być ojcem (Siódme niebo, Cudowne lata) oraz dowiedzieć się, z jakimi problemami przyjdzie im się zmagać, gdy założą rodzinę (On, ona i dzieciaki, Rodzinka.pl, Rosanne i wiele innych).

Co jednak łączyło te wszystkie produkcje? Dla ojców przeznaczono tam specjalne miejsce, pełnili ściśle określoną funkcję. Z jednej strony stanowili prymarny punkt odniesienia – gdy dana rodzinka wpadała w tarapaty, tylko oni mogli ją z nich wyciągnąć.

Ponadto ojcowie byli też buforem dla niespecjalnie mądrych zachowań dzieciaków (a nawet żon!), to do nich zwracano się o poradę, pomoc czy rozwiązanie najbardziej naglących kłopotów (co ciekawe zakres tego doradztwa wykraczał poza najbliższą rodzinę – nierzadko sięgali po nią sąsiedzi, współpracownicy, koleżanki i koledzy dzieci).

Z drugiej strony ojcowie byli jednocześnie sprawczy i wyrozumiali, ustalali zasady, których nie można było przekraczać, ale często przymykali oczy na drobne odstępstwa. Do błędów popełnianych przez dzieci podchodzili z dużą dozą cierpliwości. Jeśli ich potomstwo nie przykładało się do nauki, wagarowało, to oczywiście kara i konsekwencji musiały zostać poniesione, ale nie było mowy o żadnych krzykach, biciu bądź psychicznej przemocy.

Serialowi ojcowie po prostu stanowili wzór do naśladowania nie tylko w zakresie tego, jak być ojcem, lecz także w jaki sposób należy sobie radzić z trudnościami dnia codziennego, niesnaskami w małżeństwie, a także w tym, jak należałoby kształtować relacje sąsiedzkie.

Dziś ojcowie portretowani są głównie jako przemocowcy i alkoholicy odpowiedzialni za rozpad rodziny. Wystarczy zerknąć na serial Morderycznie, którego podstawowym założeniem jest dekonstrukcja autorytetu ojca. W trakcie rozwijania fabuły główna bohaterka przekonuje się o tym, że jej ukochany tatuś wcale nie był kryształowy, a związane z nim dobre wspomnienia wcale takie nie były, gdyż stanowiły de facto akty przemocy psychicznej.

Na pocieszenie mężczyźni obecnie mogą liczyć na kilku bohaterów w starym stylu – silnych, co to potrafią w bójki, ale jednocześnie trzymają się zasad i wiedzą, co jest dobre, a co złe. Od granego przez Keanu Reevesa Johna Wicka przez każdą najnowszą kreację Liama Neesona po Jacka Reachera (niedawna produkcja Amazona). Niech świat sobie przypomni, że facet może być silny, odważny i honorowy. Ot, ta na otarcie łez mityczna i „toksyczna męskość” może i nie jest taka toksyczna.

Wszystkich tych bohaterów łączy jedno – nie mają żadnego kryzysu męskości, dobrze wiedzą, że facet powinien być silny, sprawny i nawet jeżeli zmaga się z jakimiś problemami, to w chwili próby zawsze stanie na wysokości zadania. Niekiedy na pierwszy rzut oka mogą ci mężczyźni wydać się trochę słabi lub zbyt wrażliwi, ale niech tylko pojawi się zły antagonista albo niech ktoś wyrządzi krzywdę ich bliskim, wtedy w ruch idą broń, sceny walki i cała reszta, którą tak bardzo lubimy podziwiać w akcyjniakach.

Niby jest to stara, dobra męskość, w której liczy się siła, postawna sylwetka i brak lęku przed podejmowaniem trudnych wyborów. Jest przyprawiona lekką nutką troski o słabszych, ale została już przefiltrowana przez współczesne okulary. Bohaterowie nie będą palić, pić, przeklinać ani zmieniać partnerek jak rękawiczki.

Jeżeli działają na granicy prawa, to tylko dlatego, że zmagają się z siłami potężniejszymi niż państwowe służby (złowrogie korporacje, tajne organizacje itd.). Nikt z nich nie jest Brudnym Harrym, który ma gdzieś przepisy, bo to on wyznacza, co jest dobre, a co złe. W XXI w. męska sprawczość musi zostać dyskretnie ograniczona również w filmach z gatunku kina akcji.

Powrót patriarchów?

Stopniowo pojawia się stary/nowy typ męskich bohaterów i ojców, którzy zdobywają wielkie uznanie publiczności. Mają wiele „klasycznych” męskich cech – są silni i wierni zasadom. Jednocześnie potrafią odnaleźć się we współczesnym świecie, nie idą – tak się przynajmniej wydaje – na światopoglądowe kompromisy. Nie powstali po to, by połechtać męskie ego, lecz mówią coś bardzo ważnego o naszej naturze. O tym, że potrzebujemy ojców.

Ojców nie tych znanych z naszego domu, chodzących do pracy, zmagających się z codziennością i zmęczonych życiem, lecz ojców-patriarchów, którzy wyznaczają zasady, mówią, co jest dobre, a co złe, pozwalają nam popełniać błędy, ale gdy zajdzie taka potrzeba, ochrzanią od góry do dołu oraz pomogą nam wykaraskać się z opresji. Ojców, którzy wskażą nam, jak poruszać się we współczesnym świecie, w którym to, co należy czynić, i to, czego robić nie wolno, jest względne, rozmyte i niepewne.

Dlatego też nie dziwi popularność serialu Yellowstone, gdzie grany przez Kevina Costnera John Dutton walczy ze wszystkimi tylko po to, aby ocalić swoje rozległe ranczo – ojcowiznę, największe dziedzictwo jego rodziny. Odznaczony twardym charakterem, niezłomną wiarą w wartości, na których wzniesiono USA, a więc wolnością, samorządnością i prawem własności. Zmaga się z tymi, którzy o tych wartościach zapomnieli.

Jako antagonistów głównego bohatera widzimy nieudolnych urzędników, skorumpowanych polityków, czyhających na jego ziemię inwestorów, a nawet Chińczyków-turystów, którzy nie rozumieją, jak ktoś może mieć tyle ziemi i nie podzielić się nią z resztą społeczeństwa.

Jego dzieci popełniają błąd za błędem, mają wiele słabości, a siła ich charakteru nierzadko jest łamana przez dramatyczne okoliczności. Niemniej zawsze mają wyjście: mogą wrócić do swojego ojca, aby ten ich ukarał, pomógł bądź po prostu naprowadził na właściwą ścieżkę, nawet jeśli popełnili najcięższe zbrodnie.

Istnieje tylko jeden wyjątek od tej reguły, jedna rzecz niewybaczalna – zaatakowanie własnej rodziny, działanie na jej szkodę. Wydaje się, że akurat tego John Dutton, ojciec-patriarcha, przebaczyć nie może. Na to pytanie odpowie nam dopiero kolejny sezon.

Trudno sobie przecież wyobrazić, aby tych ojców mógł zastąpić śmieszkujący amant Rayan Gosling albo delikatny i wrażliwy Tom Holland natarczywie kojarzący się nam ze Spidermanem, przez co został skazany na bycie wiecznym nastolatkiem.

Z podobnych postaci możemy wskazać Clinta Estwooda, który wcielił się w Walta Kowalskiego w Gran Torino – zgorzkniałego, niemiłego, ciągle narzekającego i nienawidzącego emigrantów. Nie ma co się dłużej rozwodzić – na początku jest to postać antypatyczna i niewzbudzająca żadnych pozytywnych emocji. Nie może się też pochwalić żadnymi znaczącymi osiągnięciami na polu ojcostwa.

Dopiero po spotkaniu z Tao przezwycięża w sobie swoją toksyczną męskość, ale nie rezygnuje bynajmniej z charakteryzującej go siły i odwagi. Znajduje dla niej po prostu inny kierunek ujścia – odtąd wykorzystuje ją do tego, aby pokazać Tao, co to znaczy być mężczyzną, jak powinien postępować człowiek honorowy, jakimi wartościami musi się kierować.

Warto jednak zwrócić uwagę, że Gran Torino wcale nie proponuje nam jakiegoś nowego ujęcia czy podejścia do męskości, lecz raczej powrót do tego, co było. Tak jak we wcześniejszych kreacjach silnych facetów z lat 70. i 80. – twardych gliniarzy i prokuratorów walczących ze złem całego świata – ich siła (a niekiedy nawet brutalność), aktywność i wysoki poziom decyzyjności musiały zostać uzupełnione o troskę, opiekuńczość i wrażliwość w stosunku do najbliższych.

Walt Kowalski stanowi ostrzeżenie przed tym, kim może stać się facet, który za bardzo przywiąże się do swojego wizerunku przeładowanego testosteronem obrońcy sprawiedliwości. Najgorsze, co może go spotkać, to zapomnienie, o co tak właściwie walczy, w imię czego niekiedy ryzykuje życie.

Właściwie mamy tutaj do czynienia z bardzo klasycznym, niemalże odwiecznym stereotypem mówiącym, że mężczyzna bez bliskich, żony i dzieci w pewnym momencie po prostu popada w otchłań barbarzyństwa. Bez swej czułej strony jest skazany na mrok i potępienie.

Jak wiemy, Clint Eastwood może poszczycić się długą listą ról ojców-patriarchów powoli żegnających się ze światem, starających się jednak pozostawić ślad po tym, co dla nich ważne. Zestaw wartości, które chcą utrwalić, jest dość klasyczny – ze złem trzeba walczyć, a dobro wspierać, o słabszych należy się troszczyć, nie można być niehonorowym, śliskim człowiekiem, zasady są ważne, ale niekiedy można je nagiąć, o ile robimy to w imię szlachetnego celu. To przekazywał Clint Eastwooda i w Za wszelką cenę, gdzie wcielił się w rolę trenera bokserki granej przez Hilary Swank, i w najnowszym Cry Macho, gdzie gra emerytowanego gwiazdora rodeo.

Co ciekawe, z każdą kolejną taką rolą zdaje się coraz bardziej rozstawać ze swym wizerunkiem macho. Poprzez kreacje swoich postaci zaczyna mówić wprost, że droga macho jest niewarta zachodu. A nawet więcej, wszelkie męskie osiągnięcia – kariera, szacunek kolegów, poważanie i władza – w rzeczywistości są funta kłaków warte.

Można dostać wiele nagród i statuetek, ale nikt nie zwróci nam czasu, który straciliśmy na to, aby je otrzymać. To przez pogoń za sukcesem nie mamy czasu dla rodziny, bliskich, a to jest w życiu najważniejsze.

Najmocniej wybrzmiewa to właśnie w Cry Macho, gdzie wprost przy swoim nowym młodym wychowanku Clint Eastwood wyśmiewa swe wszelkie „męskie” zagrywki oparte na sile i dominacji. Paradoksalnie to, co chce nam zostawić po sobie ten wielki ojciec-patriarcha, sprowadza się do tego, że… za mało czasu poświęcał rodzinie, a za bardzo skupiał się na filmach.

Co ciekawe, swoją karierę zaczynał od ról zabijaków – czy to w spaghetti westernach Sergio Leone, czy później w serii Brudny Harry – działających na pograniczu prawa, tych, którzy zasady łamią, bo inaczej się nie da. Paradoksalnie dziś okazuje się, że tamci renegaci na starość znaleźli się w na tyle zepsutym świecie, że ich dawne występki postrzegane są jako stare, dobre zasady, za którymi wszyscy tęsknią.

Bywa nawet tak, że dawni zwolennicy siły pięści, okładający po mordach zastępy wrogów, zakładają drogie garnitury i jako gangsterskie stare wygi uczą nas nie tylko tego, jak się zachowywać, lecz także dobrych manier. To przypadek Sylwestra Stallone’a i odgrywanego przez niego w serialu Tulsa Kinga Dwighta „Generała” Manfriediego.

Fabuła tej produkcji jest dość tradycyjna – po 25 latach z więzienia wychodzi nowojorski gangster, który spędził tyle czasu za kratami, ponieważ nie sypnął swoich kolegów. W nagrodę za lojalność zostaje zesłany przez szefa do Oklahomy, gdzie niby ma rozszerzać działalność gangu, ale wszyscy mają świadomość tego, że jest to zgrabny sposób na pozbycie się go z mafijnej organizacji. Dwight zaczyna budować własną ekipę, żeby pokazać, kto jest prawdziwym gangsterem.

Jak wiadomo, może być nim tylko ktoś wyjęty z ubiegłego wieku, dbający o dawne zasady organizujące przestępczy półświatek (staramy się nie krzywdzić postronnych, nie można kapować glinom, dbamy o siebie nawzajem i o rodziny kolegów itd.)

Jak pisał jeden z recenzentów na Filmwebie, „podobny serial mógłby powstać w latach 90., ale smakuje znacznie lepiej dziś, gdy wspomaga go nostalgia”. Nic dodać, nic ująć. Męscy mężczyźni, choć gangsterzy, mają jednak złote serca. Może i łamią prawo, ale mimo wszystko nigdy nie krzywdzą niewinnych. Są honorowi, wierni swoistemu kodeksowi moralnemu.

Ponadto Sylwester Stallone bierze pod swoje skrzydła przypadkowego żółtodzioba, którego wprowadza w przestępczy półświatek, ale także uczy tego, jak należy postępować, z dobrymi manierami włącznie. Trochę na wyrost można powiedzieć, że staje się on dzięki temu lepszym człowiekiem.

Zauważalny jest kontrast tych produkcji chociażby z Rodziną Soprano, serialem z innej epoki niż powyższe dzieła. W tym uniwersum gangsterskie życie stanowiło soczewkę dla obserwacji nowych trendów w społeczeństwie, ale jednak jego romantyzowanie trzymano w jakichś karbach. Obecnie gangsterka staje się jedyną przestrzenią, gdzie można powiedzieć bez narażenia się na szyderstwo, że rodzina jest najważniejsza.

Czy nie było tak np. w wyjątkowo popularnym Peaky Blinders? Brutalny patriarcha rodu, gangster Thomas Shelby, mimo licznych zawirowań i perturbacji zawsze na pierwszym miejscu stawiał swoich bliskich. A że krew się lała gęsto i często? Czasami mężczyzna nie może inaczej, gdy trzeba, musi zaprowadzić ład w chaotycznym i niespójnym świecie. Thomas Shelby mógł zabijać, okradać, popełniać wszystkie możliwe przestępstwa, ale dzięki temu, że robił to wszystko w imię rodziny, bardzo łatwo mu wybaczaliśmy.

On po prostu troszczył się o bliskich, choć sam wyznaczał, co jest dla nich najlepsze, i nie znosił sprzeciwu. Gdyby zabrakło tego elementu, byłby dla nas kimś nie do zniesienia, brutalem bez zasad i skrupułów. Jak już jednak wiemy, żona, dzieci, rodzeństwo, matka itd. sprawiają, że mężczyzna może zyskać człowieczeństwo.

Współcześni patriarchowie skrywają ideową pustkę współczesności

Warto jednak zastanowić się nad jedną istotną kwestią. Ojcowie-patriarchowie symbolizują dawny świat, za którym tęsknimy, gdzie zasady były jasne i klarowne, a wszyscy mniej więcej wiedzieli, jak należy postępować. Mężczyźni byli silni i honorowi, rodzina najważniejsza, występek zawsze spotykał się z karą, choć jednocześnie każdy skruszony grzesznik mógł liczyć na przebaczenie.

Czy rzeczywiście tak jest? Czy postacie kreowane przez Clinta Estwooda, Kevina Costnera czy Sylwestra Stallone’a faktycznie reprezentują dawny świat?

Mimo wszystko to nasza wariacja na ten temat, a przede wszystkim wyraz tęsknoty za wzorcami i autorytetami. Chcielibyśmy mieć takich ojców, marzymy o tym, aby ktoś nami pokierował albo nam przebaczał.

Mimo wszystko bez przesady. Tyle lat już się nas przekonuje, że sami możemy decydować o zasadach, wartościach i regułach postępowaniach, że tak łatwo z tego nie zrezygnujemy. Jeżeli twardzi ojcowie, to tylko w zakreślonych przez nas granicach, tak by nie przestało być nam wygodnie. Widać to bardzo wyraźnie we współczesnych kreacjach ojców-patriarchów.

Jakie wartości wyznają? Za co karzą i jak postępują? Ślizgają się po powierzchni, bronią tego, na co wszyscy się godzimy. Nikt nie będzie miał pretensji, że akurat taka wartość bądź reguła jest broniona za wszelką cenę. Wszyscy się zgadzamy, że rodzina jest najważniejsza (chociaż w kwestiach jej kształtu, zadań i roli na pewno pojawią się spory).

John Dutton broni świętego prawa własności, przecież to też mało kto zdecyduje się podważyć. Swoje dzieci karze jednak za nieprzemyślane działania, zbyt pochopne decyzje i niefrasobliwość. Także i tutaj chyba nie dojdzie do sporu, bo takie zachowania oceniamy negatywnie.

Walt Kowalski przeciwstawia się przemocy i niesprawiedliwości. Tak, jest ona zła, można się rozejść. Sylwester Stallone uczy nas szyku i kultury, a to przyda się również i w ponowoczesnym świecie. Za tymi ogólnymi i właściwie bezspornymi zasadami tuż za rogiem czai się współczesność.

Silne kobiety (zwłaszcza córka Johna Duttona – Beth), patchworkowe rodziny, stawianie na karierę, niekiedy nawet nieheteronormatywne pary. Dobre, stare zasady, ale takie, które nikogo we współczesnym wrażliwym, inkluzywnym świecie, gdzie niemalże każdy styl życia jest jednakowo dobry, nie urażą.

Niemniej nie da się długo tak grać na dwa fronty: żądać ładu, a jednocześnie wzdrygać się przed konkretami. Co gorsza, wygląda na to, że nie da się pozbyć tej podstawowej ludzkiej ciągoty do ściśle ustalonego systemu reguł.

To, co nam współcześnie wolno, oraz to, co jest zabronione bądź nie przystoi, wyznaczają nierzadko zasady globalnego rynku, system i mechanizmy, a nie realnie ludzie z krwi i kości, którzy stali się jedynie trybikami w bezdusznej machinie świata. Podstawowe pytanie brzmi: czy w kulturze i masowej wyobraźni pojawią się tacy ojcowie, którzy nauczą nas, jak walczyć z takim potworem?

Nostalgia za Alem Bundym

Dziś w kulturze brakuje wzorców „nowej normalności”. To, co akceptujemy w przypadku ojców-patriarchów (brutalność, przemoc, łamanie prawa) dla fabuły i rozrywki, raczej nie sprawdzi się w prawdziwym życiu.

Brutalność i agresja bywają przyczyną destrukcji rodziny i dziedziczonych traum. Znamy z pewnością wiele przykładów, gdy za zło w rodzinie odpowiedzialny jest w dużej mierze ojciec, jednostka naznaczona obojętnością, nieobecnością oraz problemem alkoholowym.

W kulturze dochodzi do jego nieustannego podważania oraz dekonstruowania. Przykładowo, serial Morderczynie opowiada o tym, jak główna bohaterka musi poradzić sobie z erozją wyidealizowanego obrazu jej ojca.

Nie tak całkiem dawno temu nawet w prześmiewczych sitcomach o rodzinach (Świat według Bundych, Zwariowany świat Malcolma, Różowe lata 70.) zawsze starano się docenić ojcowskie starania, nawet jeśli ostatecznie prowadziły one do mniejszych lub większych katastrof. Ganiono w nich to, co było trzeba, ale równocześnie podkreślano, że ojciec jest istotną częścią domowego ogniska.

Nawet jeśli ojciec kiepsko zarabiał, dominowała nad nim skrzecząca żona, a dzieci nie traktowały go jak autorytetu, to mimo wszystko w sytuacji granicznej to u niego szukano pomocy. Warto przypomnieć sobie np. te odcinki Świata według Bundych, gdzie Al stawał w obronie swojej rodziny (przede wszystkim córki) i nie wahał się zaprowadzić porządku (najczęściej pięścią). Dziękowała mu wtedy nawet jego nieustannie ośmieszająca go żona.

Analogicznie w Różowych latach 70. mogliśmy śmiać się z kąśliwych uwag Reda Formana. Jego syn Eric Forman drwił, że ojciec nie rozumie współczesności, ale to właśnie do niego biegł po ratunek, gdy życie wymykało się z rąk.

Nawet w Zwariowanym świecie Malcolma to ojciec jest jedyną postacią, która potrafi utrzymać w ryzach swoją nieszablonową, pokręconą rodzinę, gdy ta wikła się w kolejne katastrofy. Dziś ze świecą trzeba szukać jakichś pozytywnych wzorców ojcostwa skrojonego na nowe czasy, zwłaszcza gdy miałoby ono grać jeden z istotnych dla fabuły wątków.

Uwięzieni w nostalgii

W świecie zaszły już takie zmiany, których nie da się odłożyć, żeby na nowo uregulować rzeczywistość. Wskrzeszony z przeszłości (lat 40.) w The Boys, najlepszym obecnie serialu dekonstruującym gatunek filmów o superbohaterach, Soilder Boy stwierdził z nostalgią: „Kiedyś to było. Baby siedziały z dziećmi i nikt nie marudził”.

Nie do końca tak było. Owszem, istniał taki model rodziny w latach 50. XX w. w USA, ale bardzo szybko zaczął się rozpadać. Statystyki zatrudnienia z USA z lat 50. XX w. pokazują, że właśnie wówczas liczba pracujących kobiet zaczęła systematycznie wzrastać. Co więcej, miały one coś, o czym większość z nas może jedynie pomarzyć – całą „wioskę” pomagającą w wychowaniu dzieci. Tak było też w Polsce jeszcze w latach 90. i na początku 2000.

Tej zależności mężczyźni bardzo często nie rozumieją, widzą tylko to, że kiedyś u nas, owszem, finansowo było gorzej, a przecież dzieci rodziło się więcej. Faktycznie, ale ja, wychowywana w tamtych czasach, dobrze pamiętam, jak było. Moja mama w bloku miała kilkanaście koleżanek z dziećmi w podobnym wieku. Każda z nich pilnowała tych dzieciaków w innym czasie. Co weekend byliśmy u dziadków.

Przez większość dnia lataliśmy po podwórku z kluczem na szyi. Żadna z mam nie siedziała w domu i nie zajmowała się nami przez cały czas. Dziś pomocnej „wioski” już nie ma, a kobiety tak samo jak kiedyś (wbrew mitom) również nie chcą rezygnować ze wszystkiego na co najmniej kilka lat „dla dobra rodziny”. Czasy się zmieniły, ale problemy pozostały.

Potrzebujemy już innych wzorców dla rodziny. Musimy na nowo nauczyć się być matkami i ojcami we współczesnym świecie. Mało kogo stać na utrzymanie rodziny z jednej pensji.

Odsetek par, gdzie mężczyzna zarabia o wiele więcej niż kobieta, systematycznie spada. Coraz więcej kobiet zarabia tak samo lub więcej od mężczyzn. A to, że tylko one zajmowały się dziećmi, jest wyłącznie amerykańską fantazją (no dobrze, i z dawien dawna jeszcze niemiecką, protestancką).

Wcześniej kobiety miały od tego albo „wioskę” (musiały pracować), albo służbę (zajmowały się filantropią, sztuką, organizowaniem przyjęć, dbaniem o prestiż rodu). Paradoksalnie to właśnie na ojcu spoczywały trudy wychowania, kiedy w pewnym momencie, gdy dzieci były już dostatecznie dojrzałe, przejmował nad nimi pieczę, aby przekazać im to, jak należy postępować, co jest dobre, a co złe oraz jakie wartości należy wyznawać.

Ostatecznie kultura musi zmierzyć się z wyprodukowanymi przez siebie mitami, zrewidować je i zaprezentować nowe sposoby na orientowanie się rodziny we współczesności. Inaczej może nas czekać świat bez dzieci.

Niestety mężczyźni tak naprawdę nie chcą oglądać produkcji, w których przedstawiono by im jakąś inną wizję męskości. Raczej chcą takiego przemyślenia męskości, które polegałoby na tym, aby wrócić do tego, co było kiedyś. Wcale nie mają ochoty na zmienianie pieluch czy bycie „kurem domowym”.

Owszem, chcą spędzać więcej czasu z dziećmi, zabierać je na obozy, wycieczki, pokazywać im świat, ale tą „gorszą” częścią rodzicielstwa, czyli pieluchy, ząbkowanie, pamiętanie o tym, że dziś jest dzień dyni, a jutro kaczuszki, niech lepiej żona się zajmie. Niestety w tej materii nie można działać na pół gwizdka i wybierać samych fajnych rzeczy, a te bardziej nużące i problematyczne zostawiać komuś innemu.

Co ciekawe, tak skrajne podejście można zaobserwować przede wszystkim w mediach społecznościowych. W realnym świecie jest coraz więcej ojców zajmujących się dziećmi na równi z matkami, pamiętających pesel swoich pociech, uczestniczących w zebraniach w szkole, a nawet rezygnujących z pracy na rzecz rodziny.

Skoro mężczyzna i kobieta zostają rodzicami w tym samym dniu, to taki model też może się z powodzeniem sprawdzić. Takie podejście działa dużo lepiej niż kolejna książka o demografii napisana przez zaniepokojonego eksperta bijącego na alarm. Ten nowy sposób myślenia może pomóc wypromować właśnie kultura.

Przebłyski nowego, czyli nie wszystko stracone

Potrzebujemy nowej Rodzinki.pl skrojonej na nasze czasy, nieopowiadającej o tym, że kobieta wraca do aktywności zawodowej po latach spędzonych na wychowywaniu dzieci, lecz przedstawiającej historię mężczyzny, dla którego rodzina jest na tyle ważna, że rezygnuje dla niej z pracy, aby zająć się dziećmi.

Człowiek nieraz tęskni do sitcomów z lat 80. i 90. Można nawet powiedzieć, że cofnęliśmy się w rozwoju. Niedawno wypuszczono spot zachęcający mężczyzn do zajmowania się dziećmi (także do rezygnacji z pracy zawodowej na rzecz ich wychowania), który został powszechnie wyśmiany w internecie (głównie przez mężczyzn). Co ciekawe, znalazły się w nim takie sceny zajmowania się dziećmi, które były powszechne właśnie w dawnych sitcomach wskazanych na początku tego tekstu.

W kulturze współczesnej istnieję jednak chlubne wyjątki. W serialu Rekrut (Netflix) opowiadającym o 40-latku, który wstępuje do akademii policyjnej, główny bohater na wcześniejszym etapie swojego życia zrezygnował ze studiów i potencjalnej wielkiej kariery, dlatego że jego ówczesna dziewczyna zaszła w ciążę i musiał pomóc jej zająć się dzieckiem. Mężczyzna nie zrezygnował z pracy, ale musiał na równi z żoną ogarniać potomka. To ciekawy przykład tego, że także mężczyzna może zacząć karierę po czterdzieste w wymagającym zawodzie, gdy już odchował dziecko.

Inny serial – Mroczna materia – podejmuje temat podjęcia przez mężczyznę trudnego wyboru: kariera czy rodzina? Jeden Jason Dessen postawił na żonę i dziecko, drugi wybrał naukę, wielkie pieniądze i sławę.

Ich zderzenie jest możliwe, ponieważ ten, który postawił na karierę, stworzył urządzenie umożliwiające mu podróż do innego świata, gdzie dokonał zupełnie innego wyboru. Intryga jest gęsta, perypetii wiele, ale konkluzja sprowadza się do jednego: wygrał ten, który postawił na rodzinę. Właśnie takich produkcji potrzebujemy więcej, a chociaż takich, w których ojciec byłby postacią pozytywną, choć nie kryształową.

Prawdopodobnie potrzebujemy też rehabilitacji jednego z ojców występujących w Buntowniku bez powodu. Tego, który chciał z synem rozmawiać, wszystko racjonalnie rozważać. W tamtych czasach mógł budzić śmiech, bo był mało męski i rządziła nim żona. Owszem, apodyktyczne zachowanie tej pani nadal podlega krytyce, ale inne cechy ojca powinniśmy zdecydowanie docenić.

To, że nie krzyczy i nie narzuca swojego zdania, lecz chce ze swoim synem rozmawiać. Nie używa brutalnej siły, lecz woli pokojowo rozwiązywać konflikty. Stara się z całych sił, choć czasami mu nie wychodzi. Zawsze stoi po stronie syna, którego czasami musi też ukarać. Może dawał mu trochę za dużo swobody, ale kiedy trzeba było reagować, robił to. Takich ojców potrzebujemy również dzisiaj nie tylko w kulturze.

Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury, uzyskanych z dopłat ustanowionych w grach objętych monopolem państwa, zgodnie z art. 80 ust. 1 ustawy z dnia 19 listopada 2009 r. o grach hazardowych.

Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o zachowanie informacji o finansowaniu artykułu oraz podanie linku do naszej strony.