Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna. Możesz nas wesprzeć przekazując 1,5% podatku na numer KRS: 0000128315.

Informujemy, że korzystamy z cookies. Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony.

Koniec Kościoła, w którym biskupi rozkazują, a reszta słucha. Czas na podmiotowość świeckich

Koniec Kościoła, w którym biskupi rozkazują, a reszta słucha. Czas na podmiotowość świeckich autor ilustracji: Julia Tworogowska

Przez kilkaset lat za Kościołem stał społeczny mit. Prawdy chrześcijańskie były czymś oczywistym, zaś biskupi stanowili intelektualną elitę Zachodu. Nowoczesność wywróciła ten porządek do góry nogami. Lud Boży nie jest już nieświadomym i całkowicie zależnym od hierarchii „ludem w sobie”, lecz stał się świadomym swojej podmiotowości „ludem dla siebie”. Kościół musi to uwzględnić. Jeżeli współcześni biskupi rzeczywiście chcą być dobrymi ojcami, powinni uznać, że ich dzieci są już dorosłe i gotowe wziąć odpowiedzialność za wspólny dom. 

Kiedyś z moją żoną odwiedziliśmy naszego biskupa. Pamiętam, że powiedziałem mu wtedy szczerze, prosto z serca, jak bardzo my, wierni jego diecezji, potrzebujemy jego troski i miłości oraz że jej nam dziś bardzo brakuje.

Ująłem to mniej więcej tak: kiedy czytam lub słucham w kościele listu pasterskiego, bardzo biorę do siebie, co pisze mój biskup. Chciałbym być przez niego zrozumiany, dostrzeżony.

Zależy mi na tym, żeby mój biskup mnie znał, a jego słowa pomagały mi w codziennych zmaganiach i wzmacniały moją wiarę. Czuję się jego duchowym dzieckiem, patrzę na niego jak na ojca. Kiedy słucham listu, w którym biskup kolejny raz krytykuje zmiany kulturowe, postawy społeczne, procesy polityczne albo ideologie, jest mi przykro.

Nie w tym rzecz, czy ta socjologiczna analiza jest słuszna lub nie, to bez znaczenia. Po prostu czuję się jak dziecko, które chce uczestniczyć w życiu rodziny, troszczyć się o nasz dom. Co więcej, stara się żyć wartościami, które nasz tata głosi.

Ale tata jakby mnie nie widzi. Wygląda wciąż przez okno i narzeka na dzieci sąsiadów albo angażuje się w radę osiedla i inne społeczne aktywności. Publikuje manifesty i artykuły naukowe.

A my, jego dzieci, potrzebujemy jego obecności i wsparcia, dlatego krzyczymy: „Tato! Tu jesteśmy!”. Czasem się z nim spieramy, bo go kochamy i zależy nam na relacji z nim, a nie dlatego, że jesteśmy wrogami Kościoła i jego społecznego nauczania.

Biskup wydawał się zaskoczony tym porównaniem. Nie spodziewał się takiego podejścia, raczej był nastawiony na krytykę jego poglądów i konfrontację.

Jak sam przyznał, przyjął w swej biskupiej praktyce, że list pasterski jest rodzajem oficjalnego komunikatu, słowem Kościoła do świata, które jest nie tylko czytane przez wiernych, ale też komentowane w mediach. Biskup stosuje taką formę, gdyż uważa list za jedną z niewielu okazji do wyartykułowania stanowiska Kościoła w danej sprawie.

Jak dobrze wiemy z doświadczenia, nie jest to wyjątek, lecz utrwalona praktyka. Biskupi i księża wykorzystują listy, a nawet homilie, żeby docierać do „ogółu społeczeństwa” z niejednokrotnie konfrontacyjnym czy politycznym przekazem.

Bywa, że ów przekaz zajmuje więcej miejsca niż kerygmat mający umocnić wiarę zgromadzonych w kościele wiernych. Jeżeli to nie jednorazowe potknięcie ani wyjątkowy styl jednego biskupa, tylko powszechna praktyka, to może nasze oczekiwania są po prostu nieuprawnione? Może biskup powinien być przede wszystkim nauczycielem i społecznym liderem Kościoła pośród świata?

Kościół starożytny

Patrząc skrótowo i syntetycznie na dzieje Kościoła, możemy je podzielić według kryterium miejsca chrześcijaństwa w kulturze i społeczeństwie. Czas Kościoła Apostolskiego i Kościoła w pierwszych wiekach po Chrystusie to okres, w którym wspólnoty chrześcijańskie rozwijały się dynamicznie, ale w kontrze do dominującej kultury Cesarstwa Rzymskiego.

Może lepiej powiedzieć: obok tej kultury. Chrześcijanie stronią od zaangażowania politycznego. Przeciwnie, od samego początku widać bardzo dużą ostrożność, żeby chrześcijanie nie byli jakkolwiek kojarzeni z wywrotowymi postulatami rewolucyjnymi.

Dość dobrze tę postawę obrazuje pochodzący z II n.e. List do Diogneta, jedno z ważniejszych źródeł na temat życia pierwszych chrześcijan. Autor listu pisze o wierzących w Chrystusa tak: „Mieszkają każdy we własnej ojczyźnie, lecz niby obcy przybysze. Podejmują wszystkie obowiązki jak obywatele i znoszą wszystkie ciężary jak cudzoziemcy. Każda ziemia obca jest im ojczyzną i każda ojczyzna ziemią obcą”.

Z kolei św. Paweł zalecał, żeby modlić się „za wszystkich ludzi: za królów i za wszystkich sprawujących władze, abyśmy mogli prowadzić życie ciche i spokojne z całą pobożnością i godnością (1 Tm 2, 2)”. ​​W 1 Liście do Koryntian czytamy: „Każdy przeto niech pozostanie w takim stanie, w jakim został powołany. Zostałeś powołany jako niewolnik? Nie martw się! Owszem, nawet jeśli możesz stać się wolnym, raczej skorzystaj z twego niewolnictwa!”.

Pierwsi chrześcijanie mają żyć spokojnie, wypełniać odpowiedzialnie swoje codzienne zadania, ale bez przywiązywania wagi do spraw doczesnych. A może lepiej: bez pokładania nadziei w tym, co przemija – instytucjach społecznych, strukturach władzy czy bogactwie. Bez domagania się jakichś społecznych przemian, nawet tych słusznych.

Dlaczego? Ich życie przepełnia radość z poznania Chrystusa i nadzieja na szybkie spotkanie z Nim twarzą w twarz. Ten świat zaś przemija. Święci są już jedną nogą w niebie i te chwilowe, drobne niedogodności są dla nich niczym wobec przepełniającego ich Bożego życia, które już za moment objawi się w nich w całej pełni.

„Dążcie do tego, co w górze, nie do tego, co na ziemi. Umarliście bowiem i wasze życie jest ukryte z Chrystusem w Bogu” – czytamy w Liście do Kolosan. W odróżnieniu od Żydów, z których pierwotny Kościół się wywodzi, chrześcijanie mieli nie być przywiązani ani do konkretnej państwowości, ani w ogóle do konkretnych form kulturowych, np. zwyczajów i prawa judaizmu.

„Królestwo moje nie jest z tego świata” – mówił Jezus Piłatowi. Wydaje się, że to właśnie dlatego Judasz nie rozpoznał istoty misji Mesjasza, ponieważ widział w nim potencjalnego bojownika o wolność narodu wybranego. Judasz mógł należeć do stronnictwa zelotów, polityczno-religijnego ugrupowania, które dążyło do wyzwolenia Palestyny spod rzymskiego panowania.

Zdrada Jezusa byłaby więc motywowana nie tyle zwykłą chciwością, co raczej próbą przymuszenia Go do walki o niepodległość. Tymczasem On, Król nie z tego świata, zupełnie nie był tym zainteresowany.

Tak więc oryginalnie chrześcijaństwo nie jest religią, ale relacją, wspólnotą uczniów Chrystusa. Jest spotkaniem ze Zmartwychwstałym, który przemienia nasze życie i czyni nas dziećmi Boga, a dla siebie nawzajem braćmi i siostrami.

Religia chrześcijańska rodzi się później, jakby przy okazji (żeby nie powiedzieć: jako produkt uboczny). W miarę rozwoju wspólnot pojawiają się potrzeby praktyczne, które wymagają podziału obowiązków między ich członkami. To w odpowiedzi na nie ustalane są bardziej konkretne podziały na posługi biskupa, prezbitera, diakona (obecne już za czasów św. Pawła, ale nie aż tak sformalizowane) i kolejne.

Również praktyki liturgiczne i inne zwyczaje rozwijają się spontanicznie. Skodyfikowane i ujednolicone formy rytualne będące wynikiem organicznego rozwoju to już znacznie późniejszy czas (gregoriański mszał w VII w., franciszkanie i upowszechnianie mszału Innocentego III, wreszcie Sobór Trydencki i jego usztywnienie liturgii w reakcji na wpływ protestantyzmu, ale także ze względów taktyczno-politycznych).

Epoka christianitas 

W IV w. na mocy edyktu mediolańskiego cesarz Konstantyn zalegalizował chrześcijaństwo. Z kolei cesarz Teodozjusz Wielki w 381 r. uznał je za religię panującą Cesarstwa Rzymskiego. 11 lat później ten sam władca zakazał uprawiania kultów pogańskich na terenie imperium.

Zmiana uwarunkowań politycznych pociągnęła za sobą masowe dołączanie do Kościoła. Stało się to w pewnym momencie warunkiem pełnienia publicznych urzędów w Cesarstwie Rzymskim, a to z kolei musiało się wiązać z przesunięciem głównego akcentu z relacji (osobistego nawrócenia i wspólnoty) na religijne formy (liturgię, zwyczaje, sztukę, instytucje itd.).

Choć sprzężenie struktur kościelnych i państwowych doprowadziło do wciągania religii w doraźne polityczne spory, a następnie podziały, to jedno przez wieki pozostało niezmienne: chrześcijaństwo było fundamentem całej Europejskiej kultury, zwornikiem całej naszej wyobraźni, układem odniesienia porządkującym wszelkie kategorie życia ludzi i społeczeństw przez setki lat.

Wobec rozległości terenów i różnorodności kulturowej Cesarstwa Rzymskiego przed końcem IV stulecia dokonał się jego podział na część zachodnią (łacińską) i wschodnią (bizantyjską, gdzie dominowała kultura grecka, a później na północy narodziła się Ruś). Życie Kościoła w świecie chrześcijańskiej kultury toczyło się w silnym związku z rzeczywistością polityczną.

Problemy pozornie teologicznie, np. spór o prymat papieża, były stawiane i rozstrzygane pod wpływem świeckich władców. Wielka schizma, choć dokonała się dopiero w połowie XI w., była domknięciem podziału cesarstwa. Wyprawy krzyżowe (XI-XV w.) to bodaj najbardziej upowszechniony w potocznej świadomości przykład politycznej aktywności Kościoła.

Oczywiście Kościół nie stał się po prostu jedną z instytucji państwa i kultury. Dysonans między wiarą a religią dawał o sobie znać. Co pewien czas pojawiały się ruchy odnowy, które wskazywały na potrzebę powrotu do źródłowej, autentycznej relacji z Bogiem, szczerego nawrócenia, wyzbycia się światowych pragnień władzy i bogactw.

Już z początkiem średniowiecza pojawił się ruch monastyczny. Wywodził się jeszcze ze starożytnych pustelników, w VI w. powstał zakon św. Benedykta, a na początku XIII w. zakony żebracze, takie jak franciszkanie czy dominikanie.

Każdy ruch zaczynał się od konkretnego wydarzenia w życiu świętych, do których przyłączali się inni ludzie urzeczeni ich świadectwem i chcący naśladować ich sposób życia. Podobnie jak pierwsi apostołowie, którzy kiedyś wobec zastygłych zwyczajów żydowskiej kultury opowiadali o Jezusie i pociągali za sobą kolejnych uczniów autentycznością swej wiary, tak i święci w kulturze nominalnie chrześcijańskiej wzywali do oczyszczenia wiary z osadu światowych pragnień władzy czy posiadania.

Potem następowała instytucjonalizacja charyzmatu. Jak to kiedyś zwięźle wyraził zaprzyjaźniony franciszkanin, zakonem żebraczym byliśmy, dopókiśmy swego nie wyżebrali.

W XV w. pojawiły się pierwsze przedreformacyjne nurty odnowy w Hiszpanii, a w XVI w. już na cały chrześcijański świat rozlała się reformacja. To, że święci Franciszek czy Dominik pozostali wierni papieżowi, a Luter czy Kalwin wzniecili ostry konflikt, tylko po części można wyjaśniać charakterami jednych i drugich bądź otwartością ówczesnych papieży na duszpasterskie nowości.

Znacznie ważniejsze przyczyny takiego przebiegu wydarzeń znajdziemy na królewskich i książęcych dworach. Władcy zręcznie rozgrywali nastroje religijne do wzmacniania swojej władzy i zapełniania skarbców.

Podobnie Sobór Trydencki w XVI w. i kontrreformację trudno uznać jedynie za powiew Ducha Świętego w odpowiedzi na diabelską herezję. Choć przyniósł on z pewnością odnowę kondycji Kościoła, życia religijnego i formacji duchownych, to był on także działaniem politycznym, którego potrzebował Rzym, gdy nie mógł dłużej ignorować poważnego kryzysu i musiał na niego odpowiedzieć.

Od IV w. aż po czasy nowożytne Kościół był najważniejszą religijną instytucją i częścią kultury, a duchowieństwo należało do intelektualnej i politycznej elity. Co charakterystyczne, był to czas, gdy podmiot historii stanowiła mniejszość (władcy, szlachta, rycerstwo, uczeni), podczas gdy większość ludzi pozostała jej bardziej lub mniej nieświadomym przedmiotem.

Hierarchia Kościoła mogła liczyć na niemalże bezwarunkowy posłuch podlegającego mu ludu. Biskupi byli niczym ojcowie kilkuletnich dzieci, a więc ludzi niesamodzielnych, potrzebujących prowadzenia za rękę, wskazywania tego, co jest dobre, a co złe, co szkodliwe, a co pożyteczne. W tamtym okresie mogło to mieć swoje uzasadnienie ze względu na społeczne i intelektualne kompetencje, jakie posiadali wówczas duchowni.

Nowoczesność. Przebudzenie ludu 

Sytuacja diametralnie się zmieniła w XIX w. Po oświeceniu i rewolucji francuskiej nastąpiła rewolucja przemysłowa, powstały państwa narodowe, upadł feudalny podział społeczeństwa, upowszechniła się państwowa edukacja. Nowe państwa potrzebowały wiernych, zaangażowanych obywateli, którzy chcieliby współtworzyć ich potęgę, a kiedy potrzeba, również walczyć w ich obronie.

Z kolei przedsiębiorcy potrzebowali wykwalifikowanych pracowników. Nie mogą być już tylko własnością swoich panów. Pomimo rosnącej świadomości i zmian sposobów produkcji utrwalony podział społeczeństwa nie pozwalał wszystkim na równi być podmiotem społecznego życia.

Także nie wszystkie państwa i narody były zadowolone z nowego kształtu świata. To stało się podglebiem dla wszelkiego rodzaju rewolucji społecznych, także komunizmu i narodowego socjalizmu.

XX w. naznaczyły dwie wielkie wojny oraz wynikający z nich powojenny podział świata. Utrwalenie się w drugiej połowie XX w. ustrojów demokratycznych oraz przyspieszający wykładniczo rozwój technologii utworzyły kompletnie nową rzeczywistość społeczną. Polityczny punkt ciężkości przesuwał się z władcy i jego autorytetu na jednostkę i jej osobistą wolność oraz umowę społeczną pomiędzy obywatelami.

Z kolei w kwestii rozumienia prawdy i racjonalności nastąpiło przesunięcie z Boga, który jest ostatecznym źródłem nadziei, na naukę, która miała być zdolna już tu na ziemi rozwiązywać wszelkie problemy. Podejście intelektualnie zrodzone w oświeceniu stało się główną osią kultury za sprawą technologii.

Kościół nie pozostawał ślepy na te zmiany, ale tak się nieszczęśliwie złożyło, że szybkość działania nigdy nie była jego najmocniejszą stroną. Przeciwnie. Kościół szczycił się cierpliwością i brakiem pochopnych reakcji na bieżące wydarzenia.

Hierarchia jest co do zasady powściągliwa w aplikowaniu zmian, raczej oczekuje, aż odsłoni się prawdziwe znaczenie bieżących przemian społeczno-politycznych. Innymi słowy, od strony instytucji i procedur Kościół był niezbyt sprawny, nieelastyczny i bardzo konserwatywny. Kiedy więc historia zaczęła przyspieszać, to tym bardziej nie mógł za nią nadążyć.

Żeby uniknąć niesprawiedliwej oceny, trzeba przyznać, że dla Kościoła była to naprawdę sytuacja zupełnie nowa. W starożytności nie miał on narzędzi oddziaływania na politykę i nie chciał wzniecać społecznych niepokojów. Pozostawał więc w katakumbach wpatrzony w Niebieskie Jeruzalem.

Od IV w. kulturę zdominowało chrześcijańskie imaginarium, a sojusz ołtarza z tronem dodał kolejny, tym razem bardzo przyziemny argument, aby na nowe prądy społeczne i polityczne patrzeć z nieufnością.

W końcu władcy byli gwarantem pozycji Kościoła w społeczeństwie. Dodajmy, że nie chodziło tylko o władzę. Wśród hierarchów panowało przekonanie, że „prawdziwa religia” powinna być chroniona przez publiczne prawo, gdyż jest ona jedynym narzędziem zbawienia każdego człowieka. Jest więc zrozumiałe, dlaczego Kościół mógł być podejrzliwy wobec ruchów emancypacyjnych, które ostro odrzucały utrwalony, choć niesprawiedliwy, porządek.

Kto chciałby widzieć Kościół wyłącznie jako instytucję (religijną, kulturową, polityczną), która próbuje się ustawić pod wiatr tylko po to, by walczyć o wpływy, jest ślepy albo uprzedzony. Takie pokusy oczywiście nas, wierzących, nie omijają i z pewnością często im ulegamy, ale nie można całej historii chrześcijaństwa zredukować do tego wymiaru.

Kościół zawsze, nawet gdy dominował, stał po stronie ubogich, chociaż niekoniecznie otwarcie przeciw władcom. Patrzenie na tę taktykę wyłącznie jako na rodzaj korupcji (stajemy po stronie władzy, bo nam się to opłaca) jest niesprawiedliwym uproszczeniem. Chrześcijaństwo – podkreślmy to jeszcze raz – nigdy nie było rewolucyjne. Jak już wcześniej starałem się wykazać, jego istotą jest relacja, przemiana serc i wspólnota osób.

To, że chrześcijańska kultura i religia powstały jako produkt uboczny wiary, bynajmniej nie oznacza, że pozostaje to sprzeczne z istotą wiary, jaką jest wewnętrzne nawrócenie. Przeciwnie – skoro spotkanie z Chrystusem nas przemienia, to jego naturalną konsekwencją powinno być uzdrowienie relacji między ludźmi, struktur społecznych i wprowadzanie w świecie pokoju.

Fundamentalne dziś wartości moralne, na których są ufundowane powszechne prawa człowieka, tj. osobista wolność i niezbywalna godność każdego, to właśnie efekt wpływu chrześcijaństwa na naszą kulturę.

Czy zatem chrześcijaństwo zrobiło już swoje, dało ludzkości to, co było w stanie ofiarować, i może odejść do lamusa? Może po prostu nastał nowy etap w historii, może już człowiek przyswoił sobie wszystko, co mógł mu przekazać Kościół? Może pozostało nam teraz powrócić do katakumb i oddać się kontemplacji, bo więcej nie mamy do zaoferowania światu?

A może jest właśnie odwrotnie? Może, doceniając cywilizacyjne owoce chrześcijaństwa, powinniśmy się skupić przede wszystkim na kulturowym wymiarze i stać się dla współczesnego świata „Bożymi ideologami”, prorokami uświęconego ładu społecznego? Wystarczy wtedy, że politycy i społeczeństwa po prostu przyznają nam rację i wdrożą ewangeliczną wizję głoszoną przez biskupów, a istotnie przybliży się do nas królestwo Boże.

Trauma śmierci chrześcijańskiego mitu 

Obradujący w latach 1869-1870 Sobór Watykański I symbolicznie domknął w Europie czas katolickiego imaginarium, którego ostatnim rozdziałem był pontyfikat Piusa XII, a więc czas, gdy Kościół wypowiadał się z pozycji dysponującego pełnią prawdy autorytetu. Pod koniec XIX w. Stolica Apostolska robiła niemalże wszystko, by bronić swej pozycji przed coraz bardziej wrogą mu władzą polityczną.

To w tym czasie powstały pierwsze laickie rządy. Zjednoczenie Włoch pod wodzą antyklerykała Giuseppego Garibaldiego, laicka Francja, likwidacja Państwa Kościelnego – oto polityczny krajobraz, w jakim Kościół znajdował się w tym czasie. Dogmaty o nieomylności papieża, Niepokalanym Poczęciu (później również Wniebowzięciu) Maryi, potępienie ateizmu i materializmu to tematy, na których skupiło się ówczesne nauczanie Stolicy Apostolskiej. Kościół postanowił więc pójść na zwarcie z coraz bardziej nieprzychylną mu kulturą.

Całkowicie odmienny charakter miał Sobór Watykański II. Widać wyraźnie, że katolicka hierarchia dostrzegła jakościową zmianę sytuacji, zrozumiała, że model konfrontacyjny jest całkowicie nieskuteczny. Trzeba było poszukać szukać nowego sposobu komunikowania się ze światem, zamiast reagować według utartych schematów.

Odrzucono więc oparty na autorytecie, którego Kościół już nie posiadał, model rzucania anatem (uroczystych klątw kościelnych) i ostrego punktowania błędów w stylu słynnego Syllabus errorum Piusa IX. Skupiono się raczej na dostrzeganiu w świecie okruchów prawdy i pozytywnym pokazywaniu tego, że Chrystus jest drogą, prawdą i życiem.

Niezwykle inspirujące jest dla mnie rozważanie historii zbawienia, w której widać, jak dojrzewał w nas obraz Boga, jak coraz lepiej zaczynamy Go rozumieć. Coraz pełniej On się nam objawia i z wyrozumiałą cierpliwością przygotowuje nas powoli na więcej.

Starożytny Izrael u swego zarania dowiedział się, że Bóg Jest oraz jest Jedyny, ale nie samotny. Bóg pierwszego testamentu jest przede wszystkim obecny i dobry. Dzieli się tym, co ma, stwarza i zaprasza do osobistej relacji z Nim, tak jak zaprosił Abrahama, Izaaka i Jakuba, a potem Mojżesza i proroków. Daje swojemu ludowi zasady i egzekwuje, by je przestrzegano.

Jest zazdrosny, gdy Jego lud oddaje się kultom pogańskim. Nie zawsze widać to wyraźnie i bezpośrednio, ale jest też bardziej hojny, miłosierny aniżeli sprawiedliwy. Oczywiście musi reagować na zło, czasem bardzo ostro (potop, Sodoma, Egipt, pogańskie ludy Kanaanu), żeby pozostać dobry, ale zawsze robi to z miłości do swoich wybranych.

Wreszcie osobiście przychodzi do nas w ludzkim ciele, by nam pokazać, jaki jest. Ten obraz Chrystus pozostawia w Kościele i powołuje nas, byśmy go nieśli światu. To ogromny kredyt zaufania, bo to znacznie więcej, niż jesteśmy w stanie pojąć. Ta misja nas wyraźnie przerasta.

Jak czytamy w 2 Liście do Koryntian, „oddani posługiwaniu zleconemu nam przez miłosierdzie, nie upadamy na duchu. […] Nie głosimy bowiem siebie samych, lecz Chrystusa Jezusa jako Pana, a nas – jako sługi wasze przez Jezusa. Albowiem Bóg, Ten, który rozkazał ciemnościom, by zajaśniały światłem, zabłysnął w naszych sercach, by olśnić nas jasnością poznania chwały Bożej na obliczu Chrystusa. Przechowujemy zaś ten skarb w naczyniach glinianych, aby z Boga była owa przeogromna moc, a nie z nas.

I tak jak w Piśmie Świętym widzimy stopniowe objawianie się Boga, tak też w historii Kościoła możemy dostrzec dojrzewanie, coraz pełniejsze odkrywanie Jego obecności, którego kresem jest życie wieczne. Tę pracę wykonuje w nas Słowo, które jak deszcz nie wraca do Niego bezowocnie.

Wyrazem tego postępu (który nie jest zdeterminowany i potrzebuje ciągłej „kontroli trajektorii”, tj. nawrócenia) są również religijne formy. Zmieniają się, żeby skuteczniej objawiać Boga w danym miejscu i czasie. Wśród tych form zmienia się także rozumienie hierarchii i charakter jej posługi dla ludu Bożego.

Starożytność chrześcijańską możemy porównać do raczkującego start-upu założonego przez przyjaciół studentów albo małej, ale ideowej, niezwykle zdeterminowanego NGO. Co prawda, mamy w statucie wpisane jakieś formalne funkcje, ale wszyscy angażujemy się w ten projekt. Każdy wkłada swoje najlepsze kompetencje, cały swój czas i energię, bo zależy mu na sprawie.

Liście do Efezjan czytamy, że „każdemu zaś z nas została dana łaska według miary daru Chrystusowego. […] I On ustanowił jednych apostołami, innych prorokami, innych ewangelistami, innych pasterzami i nauczycielami dla przysposobienia świętych do wykonywania posługi, celem budowania Ciała Chrystusowego, aż dojdziemy wszyscy razem do jedności wiary i pełnego poznania Syna Bożego, do człowieka doskonałego, do miary wielkości według Pełni Chrystusa”.

Sytuacja się bardzo zmienia, gdy nagle i niespodziewanie NGO staje się potężną i wpływową instytucją albo start-up międzynarodową korporacją z niebotycznymi zasobami i monopolem w swojej branży. Żeby tę rozrośniętą strukturę jakkolwiek ogarnąć, konieczne staje się wprowadzenie rozbudowanych procedur, ustalenie zakresu obowiązków i władzy. Zignorowanie tej oczywistej potrzeby i próba kontynuowania pracy tak spontanicznie, jak na początku byłoby bardzo nieodpowiedzialne.

Ważne jednak, żeby pamiętać o podstawowej misji, którą zostawił nam Chrystus. Jest On właścicielem 100% udziałów, więc nie należy z Nim dyskutować. Kiedy misję przesłoni awans i kariera albo gdy rozmaite formy działalności, której tej misji miały służyć, stają się celem samym w sobie, wtedy cała nasza praca traci sens.

Dorosłe dzieci Kościoła i nowe zadania dla ojców

Dzisiaj już wiemy (choć nie do wszystkich biskupów to jeszcze dotarło), że wyczerpał się pewien historyczny model funkcjonowania Kościoła w świecie wraz z jego wpływami i władzą. Kończy się katolickie imaginarium. Ten model bynajmniej nie jest odwieczny, docelowy ani jedyny właściwy.

Koniec pewnej tylko formy chrześcijaństwa wcale nie oznacza końca Kościoła i jego misji, chyba że zdecydujemy się (my – chrześcijanie) kurczowo trzymać samej tylko formy, porzucimy treść i zamkniemy na świeży powiew Ducha, który wieje tam, gdzie chce. Obyśmy nie byli tak zamknięci, ograniczeni, przywiązani do starych schematów. Oby nie zabrakło nam otwartości na nowe i odwagi, żeby się powtórnie narodzić.

Obrazami, które ostatnio bardzo często wracają w rozważaniach o Kościele (nie ukrywam, że do mnie również przemawiają), są dom i rodzina. Weźmy za przykład chociażby takie inicjatywy, jak Odbudujmy DOM. Rozmowy o zdrowym duszpasterstwie czy Droga do domu – Kongres Nowej Ewangelizacji.

O Kościele jako „rodzinie Bożej” czytamy także w dokumencie końcowym synodu o synodalności, i to właśnie w punkcie dotyczącym posługi biskupa, gdzie zaleca się, aby podczas wizyt duszpasterskich miał on czas spotkać się z wiernymi, by ich wysłuchać. W Dokumencie końcowym synodu w punkcie 70. czytamy: „Równie ważne jest, aby zwłaszcza podczas wizyt duszpasterskich mógł spędzać czas z wiernymi, aby ich wysłuchać według swojego rozeznania. Pomoże to doświadczyć Kościoła jako rodziny Bożej”.

Moje ojcostwo jest fundamentalnym doświadczeniem wiary. Nie wyobrażam sobie, jak mógłbym choćby przeczuwać, na czym polega Boża miłość do każdego człowieka, Jego gotowość do wybaczania zawsze, do oddawania się w nasze ręce, gdyby nie moje dzieci. Jestem przekonany, że to językiem rodziny, ojcostwa, relacji, wspierania się wzajemnie musimy dziś opowiadać istotę tego, czym jest Kościół.

Współcześni hierarchowie nie mają realnej władzy, a głos biskupów nie jest już tak ważny nawet dla ich wiernych. Nie są jedyną intelektualną elitą wykształconą lepiej niż reszta społeczeństwa.

Dzisiaj, słuchając, potrafimy ich oceniać samodzielnie i krytycznie. Dziś niemożliwy jest już prymas Wyszyński, który pociąga za sobą „prosty” lud mocą swojego autorytetu, bo i autorytetu Kościół ma coraz mniej, a i lud przestał już być taki „prosty”.

Niestety mam wrażenie, że hierarchowie polskiego Kościoła wciąż stoją w miejscu. Zachowują się tak, jakby ich pozycja się nie zmieniła. Jakby sam fakt bycia biskupem wystarczał, by ich słowa traktowano jako nieomylny punkt odniesienia, niezależnie od merytoryki i postawy, jaką prezentują.

Niestety zachowują się też tak, jakby ich wierni byli niedojrzałymi i niczego nieświadomymi dziećmi nierozumiejącymi tego, czym są chrześcijaństwo, duchowość i moralność. Chrześcijanie nie są już niemowlętami i (jak kiedyś w historii, także politycznej) niesamodzielnymi dziećmi uzależnionymi od rodzinnego domu. Rodzice nie mogą im już niczego nakazać, do niczego zmusić.

Wcale nie oznacza to, że muszą z domu uciekać, odcinać się od niego jako miejsca traum i przemocy. Nie oznacza to, że dorośli swoich rodziców nie potrzebują, że ich autorytet znika. Ojciec nadal może się troszczyć o swoje dzieci, podpowiadać, wspierać, towarzyszyć, być blisko.

Powołanie ojca i jego relacja z dziećmi nie kończy się w tym punkcie, choć się zmienia. Dorosłe dzieci są niezależnymi podmiotami, potrzebują, żeby rodzice traktowali ich poważnie, a więc przedstawiali im poważne propozycje.

Kler stoi przed nowym zadaniem i nową szansą. Chcemy, żeby Kościół był naszym domem. Biskup wciąż może być naszym duchowym ojcem. W aktualnym kontekście społecznym musimy jednak z innej perspektywy spojrzeć na tę rolę – jak na ojca już dorosłych dzieci. Taki ojciec przyjmuje do wiadomości samodzielność swoich pociech.

Ba, czyni to z dumą i radością, bo właśnie do tego zmierzało całe wychowanie. Zaczyna je traktować coraz bardziej jak partnerów. Kościół hierarchiczny potrzebuje dziś dojrzeć do roli rodzica dorosłych dzieci. Wiernym nie wystarczą już słodycze i opowiadanie bajek. Dojrzałe dzieci są gotowe brać współodpowiedzialność za Dom.

Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury, uzyskanych z dopłat ustanowionych w grach objętych monopolem państwa, zgodnie z art. 80 ust. 1 ustawy z dnia 19 listopada 2009 r. o grach hazardowych.

Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o zachowanie informacji o finansowaniu artykułu oraz podanie linku do naszej strony.