Pociski przeciwpancerne kupujemy za granicą. Skutki mogą być fatalne
Donald Tusk wizytuje odcinek Tarczy Wschód; fot. Kancelaria Premiera; flickr.com; NonCommercial-NoDerivs 2.0 Generic License.
Pociski przeciwpancerne to jeden z kluczowych komponentów architektury obronnej każdego kraju. Mimo tego polskie dowództwo zadowala się zamawianiem tego rodzaju broni za granicą. Powinno natomiast podejmować próby rozwoju rodzimych technologii w tym zakresie, choć nie wymagałyby one dużych nakładów czasu i środków. Powodem są przepisy, które nie skłaniają urzędników do myślenia w kategoriach strategicznych. Skutkiem takiego podejścia może być załamanie się łańcuchów zaopatrzenia w sytuacji realnego zagrożenia militarnego.
Można rzec, że do słabości długofalowego planowania strategicznego polskiego państwa jesteśmy już przyzwyczajeni. Niemniej jednak zdumienie może budzić sytuacja, gdy polscy politycy nie potrafią zrealizować programu strategicznie i gospodarczo ważnego, który wymaga niewielkiego nakładu środków, czasu i działań.
Przykładem takiej sytuacji jest niechęć do podjęcia próby rozwiązania poważnego problemu zależności polskiego wojska od dostaw pocisków przeciwpancernych z zagranicy. Teoretycznie każdy znajdujący się u władzy polityk z chęcią stałby się twarzą takiego przedsięwzięcia – kilka lat, miliard złotych i można pochwalić się realizacją istotnego postulatu z zakresu bezpieczeństwa tuż przed kolejnymi wyborami.
W praktyce jednak politykom łatwiej jest kupować śladowe ilości pocisków za granicą. Mizerne zasoby nie mają szans obronić nas przed poważną agresją, ale ładnie wyglądają w tabelkach w Excelu. W ten oto sposób skandaliczne zaniedbanie klasy politycznej przechodzi „pod radarem” przeciętnego wyborcy, a wielopoziomowa obrona przeciwpancerna w Polsce od dekad nie jest realizowana na poważnie.
Polska tarcza z zachodnich komponentów
W Polsce obrona przeciwpancerna opiera się o różnego rodzaju przenośny sprzęt przeciwpancerny – od lekkich granatników przeciwpancernych o zasięgu kilkuset metrów produkcji szwedzkiej (Carl Gustaf) i amerykańskiej (M72) przez kierowane pociski Javelin, również produkcji amerykańskiej, aż po pociski Spike, które są montowane w Polsce z izraelskich podzespołów i mają zasięg około 4 km.
Ponadto w programie Ottokar-Brzoza zakupione będą najprawdopodobniej pociski rakietowe Brimstone-II z Wielkiej Brytanii o zasięgu ponad 10 km. Oprócz tego Wojsko Polskie dysponuje amunicją przeciwpancerną dla czołgów i artylerii.
Żadna z konstrukcji nie jest polska, a nawet jeśli zagraniczne koncerny deklarują chęć produkcji w naszym kraju, to tak naprawdę chodzi tylko o montaż pocisków z dostarczonych z zagranicy podzespołów.
W ten sposób uzależniamy od dostaw z zewnątrz zaopatrzenie naszej armii w podstawowy środek walki z takim przeciwnikiem, jak Rosja, która całą potęgę swojego wojska opiera na oddziałach pancernych i zmechanizowanych.
To jednak tylko część problemu, ponieważ broń przeciwpancerna nie służy jedynie do zwalczania celów opancerzonych. W realiach bitewnych wykorzystuje się ją również przeciwko wszelkim kategoriom wozów przeciwnika, w tym pojazdom logistycznym, które zawsze są wielokrotnie liczniejsze od czołgów. Tym samym w razie pełnoskalowej agresji nasze ograniczone zapasy drogiej zachodniej broni przeciwpancernej ulegną wyczerpaniu zdecydowanie szybciej, niż w swoim optymizmie zakładają polscy wojskowi planiści.
Brak własnych pocisków przeciwpancernych to jednak nie tylko problem dowódców na polu bitwy, ale również rządu. W przypadku wojny napadnięte państwo boryka się bowiem z wieloma problemami, wśród których kluczowe są wahania kursu waluty (np. po rosyjskiej inwazji ukraińska hrywna straciła ponad 40% swojej wartości), wzrost cen sprzętu wojskowego i amunicji (od kilku do nawet 10 razy, tak jak w przypadku amunicji 155mm), a czasem nawet izolacja międzynarodowa. Przykładowo, po 24 lutego 2022 r. Szwajcaria i Izrael zaprzestały dostarczać broń zarówno Ukrainie, jak i krajom udzielającym jej wsparcia.
Zachodnie lepsze, bo droższe?
Pomimo zaniedbań decydentów polskie ośrodki naukowe, firmy i zakłady amunicyjne wykazały się inicjatywą i już od lat oferują uzbrojenie przeciwpancerne w każdej z wyżej wymienionych klas. Od lekkich granatników krótkiego zasięgu, takich jak jednorazowa Dzierzba i wielorazowy RPG-24 Hammer, po rodzinę przeciwpancernych pocisków kierowanych (PPK) Moskit, w których układ naprowadzania stanowi głowica na podczerwień rodzimej produkcji.
Osobny program kierowanego pocisku przeciwpancernego prowadzi też przedsiębiorstwo Mesko, znane ze swojego przeciwlotniczego systemu Piorun. To właśnie wykorzystana w nim głowica naprowadzania pocisku przeciwlotniczego stanowiła podstawę stworzenia PPK Pirat.
Jego główną zaletą jest nadzwyczajnie niska cena (Maksymiliana Dury z Defence24 pisał w artykule pt. Dlaczego MON nie chce polskiego Pirata?, że jest ona kilkukrotnie niższa od Javelina). Wynika to z zastosowania zdecydowanie prostszego półautonomicznego systemu naprowadzania na odbitą wiązkę lasera.
Według Maksymiliana Dury wojskowi uchylają się od rozważenia zakupu Pirata. Tłumaczą swoją decyzję faktem, że Pirat ma „przestarzały” system naprowadzania i wymaga podświetlenia laserem. Sęk w tym, że zastosowanie tego samego systemu w amerykańskich pociskach Hellfire i bombach kierowanych Paveway żadnego problemu nie stanowi.
Powstaje zatem pytanie, skąd wynika tak duża niechęć do podjęcia się programu rozwoju uzbrojenia tak kluczowego dla przetrwania kraju przy wykorzystaniu krajowych mocy produkcyjnych. Nawet wtedy, kiedy mówimy o technologii dość nieskomplikowanej, mieszczącej się w naszym budżecie i zadowalającej nawet tych polityków, których horyzont działań zamyka się w jednej kadencji.
Klapki na oczach polskiego prawodawcy
Odpowiedź na to pytanie leży w polskim prawie, co wprost przyznaje w wywiadzie dla Rzeczpospolitej z października ubiegłego roku szef Agencji Uzbrojenia, gen. Artur Kuptel. Jak wskazuje, zgodnie z obowiązującymi przepisami polskie produkty muszą być sprawdzane, podczas gdy zagraniczne mają już zapewnione certyfikaty przez rodzime kraje. To z kolei przyspiesza zakup zagranicznej konstrukcji o wiele miesięcy i obniża jej cenę o równowartość kosztownych certyfikacji.
Generał zauważa, że bez nowej ustawy o budowie potencjału obronnego możliwości zwiększenia zakupów w Polsce są dość nikłe, i to pomimo faktu, że zakupy u innych państw również nie są całkowicie bezproblemowe. Gen. Kuptel zaznaczał, że „pozyskując sprzęt z zagranicy, mający odpowiednie certyfikaty, i tak musimy go w wybranym zakresie poddawać ponownym testom”.
Trudności te nie wpływają jednak na decyzje dowództwa dotyczące zmiany dostawców uzbrojenia. W wywiadzie szef AU skupia się przede wszystkim na punktowaniu biurokracji przy zakupach zagranicznych, zaś wspieranie rodzimych producentów praktycznie w ogóle nie jest brane pod uwagę.
Jak twierdził Kuptel, „zgodnie ze statutem Agencja Uzbrojenia odpowiada za pozyskiwanie sprzętu wojskowego. Tam nie ma nic o tym, że my mamy wspierać polski przemysł zbrojeniowy”.
Z formalnego punktu widzenia szef AU ma rację, aczkolwiek od oficera na takim stanowisku mamy prawo oczekiwać większego patriotyzmu gospodarczego. Tym bardziej, że jest on świadomy istnienia innych wzorców odpowiedników prowadzonej przez niego agencji w takich krajach, jak Korea, Turcja czy Francja, gdzie instytucje te „odpowiadają nie tylko za zakup, ale za cały cykl życia produktu i za jego jakość. One ściśle współpracują z przemysłami tych krajów, bo tak mają zdefiniowane zadania”.
Choć gen. Kuptel wyraża w wywiadzie preferencję wobec zachodniej myśli technologicznej, to jednak zauważa, że piłka jest po stronie polityków, gdyż to w ich gestii leży kształtowanie polityki obronnej państwa.
Im jednak brak jest woli politycznej, na co wskazuje Maciej Miłosz w artykule Brakuje odwagi na zbrojeniówkę, czyli politycy umywają ręce, który ukazał się również na łamach Rzeczypospolitej. Autor zwraca uwagę, że w rok po zaprzysiężeniu nowego rządu nadal nie ma osoby odpowiedzialnej za przemysł zbrojeniowy, a politycy wspominają o nim tylko wtedy, gdy są w opozycji.
Przykładowo, posłowie będący politykami obecnej koalicji rządowej, wśród nich Paweł Poncyljusz, Tomasz Siemoniak, Cezary Grabarczyk i Maciej Gdula, w interpelacjach poselskich wielokrotnie pytali o los PPK Pirat i PPK Moskit. Teraz jednak nie wyrażają tematem żadnego zainteresowania, nawet wtedy, gdy sprawują funkcję ministrów. Nie mogą zatem narzekać na brak sprawczości.
Nie jest to jednak cecha jedynie obecnej władzy. W interpelacji z czerwca 2015 r. poseł PiS-u, Jerzy Polaczek, pytał, ile podzespołów izraelskiego PPK Spike jest realnie produkowanych w Polsce. Inny poseł PiS-u, Michał Jach, w licznych wywiadach przed wyborami 2015 r. postulował powstanie Agencji Uzbrojenia, która „proces pozyskiwania będzie wiązała z interesem polskiego przemysłu zbrojeniowego”.
Słowa szefa AU sugerują, że ta instytucja zaczęła obejmować zupełnie inny zakres działań. Politycy od ponad dekady są świadomi problemów polskiego przemysłu zbrojeniowego i uzależnienia Polski od dostaw pocisków przeciwpancernych z zagranicy, ale nie mają żadnej woli politycznej do wdrożenia zmian.
Dzieje się tak pomimo faktu, że przemysł i nauka przygotowały odpowiednie rozwiązania, jednak nikt nie znalazł pieniędzy na wdrożenie tych rozwiązań do produkcji ani na inwestycję w testy. Zamiast tego nadal kupowano droższe produkty za granicą, tym samym jeszcze bardziej uzależniano Polskę od dostawców zagranicznych w kwestii zaopatrzenia naszego kraju w jeden z podstawowych współczesnych środków walki lądowej.
Patriotyzm strategiczny najwyższym prawem
Istnieje kilka prostych rozwiązań, od których politycy mogliby zacząć budowę polskiej suwerenności w zakresie bezpieczeństwa przeciwpancernego. Po pierwsze, należy na wzór Turcji, Izraela lub Korei stworzyć prawny mechanizm, który nakładałby na Agencję Uzbrojenia odpowiedzialność za rozwój polskiego przemysłu zbrojeniowego i współpracę z nim w trakcie całego cyklu życia sprzętu, jak również za stworzenie narodowej strategii zbrojeniowej, monitorowania jej wykonania i ciągłej aktualizacji.
Po drugie, należy ograniczyć nadużywanie certyfikatów natowskich. Obecnie służą one jako wygodna furtka dla wojskowych, którzy często nie rozważają nawet zakupu polskich modeli uzbrojenia, ponieważ wolą zakup certyfikowanej broni zagranicznej, co jednak prowadzi do opisanego powyżej uzależnienia od zagranicznych dostaw.
Aby ukrócić tę praktykę, należałoby więc wprowadzić zapis umożliwiający zakup uzbrojenia z certyfikatem NATO bez przeprowadzania testów tylko wtedy, kiedy ich koszt przewyższałby cenę prac B+R nad rozwojem tego samego typu uzbrojenia, jakie poniósłby polski przemysł zbrojeniowy.
Wtedy dopiero obecne przepisy będą służyły swoim oryginalnym założeniom, jako że ich podstawowym celem było umożliwienie pozyskiwania od krajów sojuszniczych bardzo złożonego sprzętu, którego polski przemysł zbrojeniowy nie jest w stanie stworzyć.
Przykładem może być zakup samolotów F35. W tym przypadku użycie certyfikatu natowskiego umożliwiło uniknięcie testów kosztujących kilkaset milionów złotych, jednak odbyło się to bez szkody dla polskiego przemysłu zbrojeniowego, który nie rozwijał konkurencyjnej do F35 konstrukcji.
Z tego przepisu wynikałby też inny obowiązek, mianowicie przed wdrożeniem każdego programu zbrojeniowego należałoby sprawdzić, czy istnieje możliwość opracowania danego sprzętu w Polsce oraz ile kosztowałby jego cykl życia. Sprzęt zagraniczny można by kupić dopiero wówczas, gdy takie porównanie wypadłoby na niekorzyść programu rozwoju danego typu uzbrojenia w kraju.
Rzecz jasna, wprowadzenie tego typu zmian skomplikowałoby pracę urzędnikom, z których perspektywy wykorzystywanie certyfikatów natowskich jest wygodniejsze od koordynowania procesu certyfikacji rodzimych projektów. Nie powinno być to jednak argumentem przeciwko wprowadzeniu proponowanych powyżej zmian, a jedynie skłonić ustawodawcę do rozważenia dodatków motywacyjnych dla urzędników. Byłyby przyznawane za ponoszenie większego trudu w imię patriotyzmu strategicznego.
***
Polska tarcza przeciwpancerna jest papierkiem lakmusowym stanu państwa. Choć gotowe do wdrożenia projekty czekają na odbiór wyników prac rozwojowych oraz na wdrożenie do produkcji, urzędnikom jest prościej, a w krótkiej perspektywie taniej kupić sprzęt za granicą. Wówczas nie trzeba przejmować się kosztami długoterminowymi i problemem uzależnienia zaopatrzenia w kluczowe uzbrojenie obronne od dostaw z zewnątrz.
Wymienione powyżej rozwiązania to tylko przykłady, w jaki sposób można tworzyć grunt na poziomie prawnym pod realizację strategicznych projektów, takich jak polska tarcza przeciwpancerna. Podobne mechanizmy nie muszą być jednak ograniczone wyłącznie do płaszczyzny zbrojeniowej.
W dłuższej perspektywie mogą zostać również przejęte przez inne gałęzie państwa i przemysłu, jako że w obliczu współczesnych wyzwań planujemy setki miliardów złotych nie tylko na zbrojenia, ale także energetykę, transport i inne inwestycje rozwojowe, a sytuacja w resortach odpowiedzialnych za te dziedziny wcale nie wygląda lepiej niż w MON-ie.
Publikacja nie została sfinansowana ze środków grantu któregokolwiek ministerstwa w ramach jakiegokolwiek konkursu. Powstała dzięki Darczyńcom Klubu Jagiellońskiego, którym jesteśmy wdzięczni za możliwość działania.
Dlatego dzielimy się tym dziełem otwarcie. Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o podanie linku do naszej strony.
