Bądźmy konsekwentni. Jeśli oklaskiwaliśmy J.D. Vance’a, to wysłanie żołnierzy na Ukrainę powinno być na stole

Trudno nie czuć sympatii dla przemówienia J.D. Vance’a, który na konferencji w Monachium obnażył słabość Europy. To, że wiceprezydent USA miał rację, odbija się nie tylko w reakcjach na jego słowa, ale także spotkaniu europejskich liderów w Paryżu. Jak zwykle padło dużo szumnych deklaracji, a niewiele naprawdę znaczących konkretów. Polska powinna pokazać, że zdaje egzamin z dojrzałości i nie tchórzy w czasach, które wymagają decyzyjności i odwagi.
Wielkie słowa, małe czyny
„Chcemy solidnego i trwałego pokoju na Ukrainie, w tym celu Rosja musi zaprzestać swojej agresji, a temu muszą towarzyszyć mocne i wiarygodne gwarancje bezpieczeństwa dla Ukraińców” – powiedział Emmanuel Macron po spotkaniu europejskich liderów w Paryżu.
Jeśli zastanawiacie się, dlaczego Stary Kontynent jest politycznie słaby, to ten komentarz prezydenta Francji jest świetną odpowiedzią. Od lat wszystkie tego typu szczyty kończą się tym samym.
Zaproszeni politycy dzielą się niekiedy płomiennymi deklaracjami na temat tego, co jest ważne, dlaczego właśnie to i jak bardzo chcemy osiągnąć dany cel. Powtarza się, jak istotne jest to, by inni przyjęli nasz punkt widzenia. Bezustannie słyszymy te same komunikaty – chcemy, żeby zatriumfowały dobro, piękno i prawda.
Problem w tym, że nic z tego nie wynika. Europa to potęga w tworzeniu rzeczywistości, ale – na własną szkodę – tej alternatywnej. „Chcieć to móc!” – tak powinno brzmieć hasło Unii Europejskiej. Wspólnota to bezkonkurencyjna mistrzyni myślenia życzeniowego.
Jest ono szczególnie widowiskowe, kiedy UE wchodzi w relację z zewnętrznym światem. Kiedy opuszcza swoje sterylne środowisko i rozmawia z ludźmi, którzy nigdy nie doświadczyli unijnej kultury.
Macron powiedział, że Rosja musi zaprzestać swojej agresji. Świetnie, trudno się nie zgodzić. Prawdziwie poważne pytanie brzmi jednak, jak ci wszyscy zgromadzeni w stolicy Francji politycy chcą do tego doprowadzić.
Czy dostaliśmy odpowiedź, co konkretnego ustalili? O ile zwiększyli nakłady PKB na wojsko? Czym chcą Rosję postraszyć, a może zachęcić? Co poza świętym oburzeniem mają zamiar zaproponować Amerykanom? Jak zwykle słyszymy wielkie słowa, a widzimy małe czyny.
Doskonale pamiętam komentarze po rozpoczętej prawie trzy lata temu pełnowymiarowej inwazji Rosji na Ukrainę. Powszechnie panująca wówczas atmosfera kazała sądzić, że świat (z Unią na czele) już nie będzie taki sam. Dojdzie do fundamentalnej zmiany. UE obudzi się z geopolitycznej drzemki.
Tymczasem, mimo że największa od 80 lat wojna toczy się na terenie Europy, zmieniło się niewiele. UE się obudziła, ale ma zaledwie jedno do połowy otwarte oko. Zamiast zerwać się na równe nogi, włączyła budzik na 15 minut, żeby jeszcze sobie chwilę pospać.
Vance miał rację
Trudno w takiej sytuacji nie czuć sympatii do J.D. Vance’a, który na konferencji w Monachium postawił smutną diagnozę europejskiej wspólnoty. Reakcja na wystąpienie wiceprezydenta USA to najlepszy dowód na to, że ma dużo racji.
Zamiast rzetelnej rozmowy o słabości Europy obserwowaliśmy kociokwik unijnych salonów. Oczywiście wszystkich przebił Christoph Heusgen, gospodarz konferencji, który rozpłakał się na jej zakończenie.
Były to łzy smutku, bo Niemiec obawiał się, że Amerykanie nie podzielają już tych samych wartości co Europa. Jednocześnie były to łzy nadziei, bo wielu obecnych na konferencji Europejczyków dało świadectwo „właściwym” wartościom. Oczywiście zapomniał dodać, że według niego probierzem tychże jest po prostu ostre krytykowanie Donalda Trumpa.
Sądzę, że J.D .Vance nie mógł sobie wyobrazić lepszej puenty swojego wystąpienia. Niemiecki polityk, który doradzał Angeli Merkel, był współodpowiedzialny za powstanie NordStream 1 i 2, a także budowę głębokiej ekonomicznej zależności od Rosji i Chin, ale płakał, że na moralnym placu boju został sam, bo Amerykanie postanowili go opuścić.
Niemcy mają pretensje do USA za to, że ci nie chcą ich przy negocjacyjnym stoliku, a przecież jeszcze niedawno na Ukrainę wysyłały hełmy. Takiego festiwalu hipokryzji dawno nie oglądaliśmy.
Europa od lat jeździła na gapę. Chciała parasola ochronnego Stanów Zjednoczonych, żeby samemu spokojnie korzystać z życia. Cały Stary Kontynent odpowiadał za mniej niż 30% wydatków wojskowych NATO. Około 70% to wydatki USA.
Nic się nie zmieniało mimo tego, że Amerykanie od wielu lat, nawet za Obamy, mówili, że tak dalej być nie może. Europa zachowywała się jak dziecko, które wie, że co jakiś czas nauczycielka pogrozi palcem, ale wystarczy na chwilę spuścić głowę i z powrotem można się bawić.
Oczywiście są chlubne wyjątki, głównie państwa wschodniej flanki NATO. Polska wydaje obecnie na zbrojenia najwięcej w całym sojuszu. Mamy najbardziej liczebną armię w UE. W relacji do PKB wydajemy nawet więcej niż Amerykanie, prawie 5%.
Nie trzeba nas zatem przekonywać, że taki stan rzeczy jest koniecznością, szczęśliwie wyjęliśmy ten temat spod partyjnej „nawalanki”. Nikogo nie powinno dziwić, że kiedy szef Pentagonu, Pete Hegseth, gani Europejczyków, to jednocześnie wielokrotnie chwali Polskę jako wzorowego sojusznika.
Nadal niestety za wcześnie na medale. Można powiedzieć, że połowę wyścigu biegliśmy świetnie, ale jeszcze go nie ukończyliśmy. Nie ma czasu na odpoczynek. Wręcz przeciwnie. Prawdziwy test dopiero przed nami. Zawiera się on w pytaniu, czy Polska wyśle swoich żołnierzy na Ukrainę.
Polska jazda na gapę
Od razu poczynię kilka kluczowych zastrzeżeń. Po pierwsze, scenariusz wysyłania żołnierzy będzie na stole tylko w sytuacji, w której USA dogada się z Rosją. Wielu uważa, że dojdzie do tego szybciej niż później.
Zaryzykuję jednak tezę, że takie porozumienie nie jest oczywiste. Determinacja Trumpa może nie wystarczyć. Gdy Amerykanie dowiedzą się, jakie warunki zawieszenia broni podyktuje Putin, to kompromis nie będzie łatwy do osiągnięcia.
Po drugie, nawet jeśli porozumienie zostanie zawarte, wcale nie musi to oznaczać, że jakaś forma misji stabilizacyjnej będzie w ogóle potrzebna. Powaga sytuacji, w której się znaleźliśmy, każe mimo to budować scenariusz na wypadek, gdyby do zawieszenia broni doszło, a Trump oczekiwał, że to Europa weźmie odpowiedzialność za gwarancję bezpieczeństwa dla Kijowa.
Tym razem spuszczenie głowy i proste „przepraszam” nie wystarczą. To nie są ćwiczenia, ale kurs przyspieszonej dojrzałości strategicznej. To właśnie na wypadek takiej sytuacji odbyło się spotkanie w Paryżu. Liderzy poszczególnych państw sondowali, kto jest gotów wysłać swoich żołnierzy na Ukrainę, jeśli zajdzie taka potrzeba.
Niestety obecny nad Sekwaną premier Donald Tusk jasno powiedział, że Polska na pewno nie wyśle swoich żołnierzy. Jeśli inni chcą pomóc, to fajnie, popieramy. Ale my? Bez przesady, możemy jedynie kibicować.
Trudno komentować ten komunikat z pozycji moralnej wyższości. Ani Prawo i Sprawiedliwość, ani tym bardziej Konfederacja, ani jakakolwiek inna znacząca partia w Polsce nie mówi przecież nic innego. Wszyscy uciekają od odpowiedzialności i powtarzają to samo, co mówił premier.
Oczywiście wiemy, dlaczego takie słowa padają. Zbliżają się wybory prezydenckie i nikt, szczególnie główni kandydaci, nie chce deklarować, że wyśle polskich żołnierzy, bo doskonale wie, że bynajmniej nie przyniesie mu to popularności.
Rezygnacja
Jeszcze chwilę temu byliśmy liderem Europy w temacie wojny. Mieliśmy wpływ na kluczowe decyzje. Sądzę, że gdyby nie Polska, to ani w UE, ani w NATO wielu decyzji by nie podjęto, a już na pewno nie w takim tempie.
Gdy inni wysyłali hełmy, my wysyłaliśmy czołgi. To m.in. dzięki nim Ukraina dziś kontroluje zdecydowaną większość swojego terytorium, a rosyjskie wojska są dalej od Bugu. Potwierdzi to każdy ekspert od wojskowości.
Stopniowo przesuwaliśmy granicę tego, co było politycznie i wojskowo akceptowalne. Wspieraliśmy Ukrainę, ale pomogliśmy przede wszystkim sobie. Mimo że nie mieliśmy takich zasobów, jak inni, to wiele nadrabialiśmy odwagą.
Trudno przeoczyć, że dawało nam to profity. Dziś sami wypisujemy się z pozycji ważnego gracza. Marnujemy swój potencjał roli regionalnego lidera. Na własne życzenie wracamy do drugiej ligi.
Najbardziej dziwi mnie postawa tych, którzy jeszcze wczoraj oklaskiwali Vance’a, a dziś chowają głowę w piasek i udają, że wszystko się klei. Jeszcze wczoraj ekscytowali się, gdy wiceprezydent USA pokazywał słabość Europy, niezdolność do działania, tchórzliwość. Dziś okazuje się, że to samo można powiedzieć o nich. Albo sparaliżował ich strach, albo antyukraińskie emocje tak silnie w nich buzują, że los wojny schodzi na dalszy plan.
Zełeński zawiódł polskie zaufanie
Oddając sprawiedliwość, przyznam, że rozumiem te odruchy. Ukraińskie władze nie potraktowały Polski tak, jak powinny. Nie tylko zasługiwaliśmy na więcej, ale również sam interes Ukrainy leżał gdzie indziej. Niestety zbyt późno zaczęliśmy mówić, że coś tutaj nie gra.
To Wołodymyr Zełeński i jego ekipa są głównymi odpowiedzialnymi za spadające poparcie zaangażowania Polski we wsparcie Kijowa. To, jaką arogancją wobec nas się wykazali, zagości kiedyś w podręcznikach do historii Ukrainy jako ogromny błąd. Żeby zmarnować taki kapitał poparcia od Polski i Polaków, trzeba mieć naprawdę talent nie od parady.
Nie możemy jednak podejmować tak istotnych decyzji na podstawie emocji. W tej sytuacji chłodna rachuba jest dość prosta. Jeśli Amerykanie wynegocjują zawieszenie broni i zrzucą na Europę egzekwowanie ustaleń, to powinna ona wysłać na Ukrainę żołnierzy, aby pilnowali porozumienia.
Oczywiste jest bowiem, że brak jakichkolwiek sił stabilizacyjnych sprawi, że rosyjska dogrywka stanie się tylko kwestią czasu. Nie możemy wykluczyć, że wówczas Ukraina nie da rady skutecznie się obronić. Niełatwo będzie ponownie zmobilizować i własnych żołnierzy, i zagranicznych partnerów.
Co powinien powiedzieć Tusk?
Misja stabilizacyjna będzie więc korzystna dla Polski, bo zmniejszy zagrożenie ponownego rosyjskiego ataku, przejęcia Ukrainy i dojścia do naszej granicy. Taki krok radykalnie zwiększy szansę na suwerenną Ukrainę jako bufor, który odgradza nas od Putina.
Naturalne jest zatem, że Polska nie może się uchylać od odpowiedzialności. Jeśli inni będą w tym uczestniczyć, my też powinniśmy. Choćby dlatego, że jeśli nasze władze powiedzą „nie”, to oczywiste, że mniejsi od nas postąpią tak samo.
Jeśli zgadzamy się z Amerykanami, że Europa jeździ na gapę, to Polska nie może zachowywać się w bliźniaczy sposób. Jak wówczas mielibyśmy zabiegać o dodatkowe gwarancje od sojuszników zza oceanu?
Uspokajam tych, którzy sądzą, że wysłanie wojsk stabilizacyjnych wystawiłoby nas na atak Rosji. Już od dawna nam on grozi – żyjemy tu, gdzie żyjemy, aktywnie pomagaliśmy Ukrainie, a w dodatku lobbowaliśmy za sankcjami wobec Kremla.
Odpowiadając na „techniczne” argumenty, można stwierdzić, że skład poszczególnych jednostek wojskowych mógłby być narodowościowo zmieszany, aby nie dało się „wydzielić” rosyjskiego ataku stricte na polskich żołnierzy. Dla wzmocnienia odstraszania obowiązkowy udział w misji muszą mieć „państwa atomowe”, czyli Francja i Wielka Brytania.
Co więcej, możemy wysłać na tyle ograniczoną liczbę żołnierzy, żeby nie obniżać ochrony polskiej granicy z Obwodem Kaliningradzkim czy Białorusią. Najpierw jednak trzeba w ogóle podejść do stołu.
Nikt, rzecz jasna, nie oczekiwał, że Donald Tusk będzie w Paryżu rzucał liczbami żołnierzy i datami, kiedy wyślemy ich na Ukrainę. Nie jesteśmy jeszcze na tym etapie. W Paryżu rozmowy na ten temat miały zostać rozpoczęte, nie zakończone.
To, czy będzie tam misja ONZ, NATO, UE, czy koalicja chętnych, jaki będzie jej mandat, ile żołnierzy powinno pojechać, stanowią ważne kwestie, które trzeba będzie rozstrzygnąć, zanim padną konkretne zobowiązania, w tym z naszej strony.
Tym bardziej Polska nie powinna dziś mówić, że na pewno nasi żołnierze tam nie pojadą. Istnieją różne warianty i wielość scenariuszy rozwoju sytuacji. Zapewne da się znaleźć taką konfigurację, która byłaby dla nas korzystna.
Wejście do gry nie oznacza rezygnacji z twardej polityki. Nie musimy przecież wysyłać naszych żołnierzy za darmo. Premier Tusk mógł powiedzieć, że wszelkie rozmowy o udziale naszych żołnierzy w misji na Ukrainie można zacząć dopiero po rozwiązaniu kwestii ekshumacji polskich ofiar na Wołyniu.
Taki sygnał nie demobilizowałby innych sojuszników, a jednocześnie zwiększyłby presję na Kijów, żeby ważny dla nas temat na serio rozwiązać. Potem można postawić dodatkowe warunki – być może o charakterze gospodarczym, politycznym, a może jeszcze innym.
Do dyskusji pozostaje kwestia, czy komunikować to publicznie, czy tylko w rozmowach z Kijowem. Pole do popisu rysuje się szeroko, ale żeby zagrać w tę grę, trzeba w ogóle chcieć. Odgórne stwierdzenie „na pewno nas tam nie będzie” wprost oznacza, że nie ma sensu nas przekonywać.
Mało tego, Tusk mógł powiedzieć, że wprawdzie nie pomożemy bezpośrednio na Ukrainie, ale możemy wysłać nasze wojska do państw bałtyckich czy Rumunii, aby żołnierze z innych krajów, którzy tam stacjonują, mogli być przeniesieni na Ukrainę. Nic konstruktywnego nie padło, a przecież takie rozwiązanie z pewnością Polacy otwarci byliby skłonni łatwiej zaakceptować.
Publikacja nie została sfinansowana ze środków grantu któregokolwiek ministerstwa w ramach jakiegokolwiek konkursu. Powstała dzięki Darczyńcom Klubu Jagiellońskiego, którym jesteśmy wdzięczni za możliwość działania.
Dlatego dzielimy się tym dziełem otwarcie. Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o podanie linku do naszej strony.