Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.

Kwestia dzietności to problem klasowy. Mimo to ekonomia nie uratuje demografii

Kwestia dzietności to problem klasowy. Mimo to ekonomia nie uratuje demografii Luboń - Spotkanie premiera Mateusza Morawieckiego z rodziną wielodzietną; Fot. Adam Guz / KPRM; Creative Commons Public Domain Mark

Świadomość demograficznej katastrofy od dawna jest obecna w debacie publicznej. Nie ma chyba w Polsce osoby, która by o niej nie słyszała. Co więcej, zasadniczo mamy już bardzo wiele badań i analiz, które identyfikują bardzo konkretne przyczyny tak szybko spadającej dzietności. Wydaje mi się jednak, że można i warto próbować spojrzeć na problem z innej perspektywy. Ostatecznie bowiem nie da się w pełni zredukować problemu dzietności do kwestii ekonomicznych. 

Podążamy „kierunkiem koreańskim”

W zeszłym roku urodziło się w Polsce nieznacznie powyżej 250 tysięcy dzieci, co nawet w porównaniu do sytuacji sprzed dekady może szokować – w 2014 roku na świat przyszło bowiem 375 tysięcy dzieci, a trzy lata później, w „rekordowym” w ostatnich latach roku 2017, 402 tysiące.

A już tamte statystyki są nie do porównania choćby z rocznikami wyżu demograficznego przełomu lat 70 i 80. XX wieku, nie wspominając nawet o powojennym boomie. W moim roczniku, 1984, urodziło się bowiem prawie 702 tysiące dzieci.

Te liczby niosą ze sobą wiele konsekwencji. Większość zamartwia się systemem emerytalnym, ale nawet w krótkim okresie ta zapaść będzie mieć bardzo praktyczne konsekwencje.

Weźmy choćby szkolnictwo podstawowe – obecnie dzieci w wieku szkolno-podstawowym 7-15 lat (roczniki 2010-2017) jest 3,09 miliona. W roku szkolnym 2030/2031 roku, kiedy w szkołach podstawowych kształcić się będą roczniki 2016-2023, dzieci będzie 2,81 miliona, czyli prawie 300 tysięcy mniej.

To oznacza, że w wielu miejscach w Polsce nie będzie się opłacać utrzymywanie szkół – już dziś mamy pojedyncze gminy, w których w ciągu roku nie urodziło się żadne dziecko. Analogiczny problem dotyczy przedszkoli oraz otwieranych w ostatnich latach żłobków. Ten trend będzie się pogłębiać.

Liczba urodzeń zawsze jednak falowała, dlatego bardziej adekwatną miarą jest współczynnik dzietności. Tu jednak zapaść widać jeszcze bardziej – nie mamy jeszcze oficjalnych danych za 2024 rok, ale prawdopodobnie współczynnik ten wyniesie ok. 1,1.

Systematycznie i nie tak wcale powoli zbliżamy się do „jedynki” – wystarczy przypomnieć, że w 2020 roku jego wartość osiągnęła poziom 1,38, w 2023 roku – 1,33,  w 2022 roku – 1,26, a rok później już tylko 1,16.

Plany ze strategii demograficznej do roku 2040, aby powrócić do tzw. stopy zastąpienia na poziomie 2,10-2,15, można wsadzić między bajki. Podążamy „kierunkiem koreańskim” – tam współczynnik dzietności wynosi już ok. 0,7.

Trzeba jednak przyznać, że świadomość demograficznej katastrofy od dawna jest obecna w debacie publicznej. Nie ma chyba w Polsce osoby, która by o niej nie słyszała. Co więcej, zasadniczo mamy już bardzo wiele badań i analiz, które identyfikują bardzo konkretne przyczyny tak szybko spadającej dzietności.

Jest ich kilkadziesiąt, spór dotyczy bardziej tego, która z nich ma większy wpływ, a która mniejszy. Może być i tak (i zapewne tak właśnie jest), że każdy przypadek należy analizować indywidualnie – czasem kluczowe będą czynniki nr 3, 7 i 18, a gdzie indziej nr 12, 21 i 34.

Nie chcę wchodzić w tę dyskusję, bo kiedy chcemy generalizować, zwykle górę biorą argumenty ideologiczne. Wydaje mi się bowiem, że można i warto próbować spojrzeć na problem z innej perspektywy.

Przestańmy skupiać się na dzieciach. Skupmy się na rodzicach!

Od jakiegoś czasu obserwujemy zjawisko wzrostu dzietności wśród wielkomiejskiej klasy średniej i spadku na prowincji. W największych miastach rośnie liczba rodzin 3+, co anegdotycznie widać po szkołach, zwłaszcza niepublicznych lub alternatywnych, do których rodzice z klasy średniej posyłają swoje dzieci.

Tam coraz trudniej spotkać dziś jedynaków, a dzieciaki nierzadko mają dwójkę, trójkę, a nawet czwórkę rodzeństwa. Ten dowód anegdotyczny potwierdzają roczniki statystyczne dla takich miast jak choćby Warszawa czy Kraków.

Obserwacja ta prowadzi mnie do kilku refleksji. Najważniejsza z nich dotyczy sposobu, w jaki rozmawiamy o demografii. Choć sam niniejszy tekst rozpocząłem od statystyk i rozważań o współczynniku dzietności, bo tego oczekują czytelnicy, to jednak mam głębokie przekonanie, że jest to drogą donikąd.

Zostawmy statystyki demografom i nie wykorzystujmy ich w publicznej debacie, bo skutkują one niczym innym jak wadliwym formatowaniem problemu.

Kiedy bowiem mówimy o spadającym współczynniku dzietności, chcąc nie chcąc, prędzej czy później dochodzimy w debacie do pytania „dlaczego Polki nie chcą rodzić dzieci?”.

A stąd już bardzo bliska droga do festiwalu szukania winnych, który jeśli ma jakiś wpływ na dzietność, to negatywny. Gdybym był młodą kobietą, reagowałbym alergicznie na takie sygnały. Zresztą, kiedy rozmawiam o tym ze studentkami, mówią o tym wprost.

Dlatego apeluję – porzućmy ten sposób mówienia o demografii. Nie skupiajmy się na dzieciach, skupiajmy się raczej na rodzicielstwie – zarówno tym „przyszłym”, ale także, a może przede wszystkim – tym obecnym. To jednak prowadzi do zupełnie innego narysowania przyczyn problemów, z którymi się mierzymy.

Polityki publiczne nie wystarczą. Narracja społeczna głupcze!

Niedawno w ramach wewnętrznego seminarium debatowaliśmy z Mateuszem Łakomym, autorem książki Demografia jest przyszłością oraz Michałem Kotem, szefem fundacji „Instytut Pokolenia”, która kontynuuje działalność zamkniętego niedawno rządowego Instytutu „Pokolenia”.

Michał Kot w trakcie rozmowy przedstawił opowieść o trzech krokach, która wydaje mi się szalenie cenna i którą pokrótce chciałbym przedstawić.

O co w tej opowieści chodzi? W debacie publicznej skupiamy się głównie na kroku trzecim – co zrobić, aby osoby tworzące związek zdecydowały się na dziecko. Pomijamy tym samym dwa wcześniejsze kroki, bez których w ogóle nie ma mowy o zrobieniu tego ostatniego. Pierwszym krokiem jest społeczna percepcja dzieci.

Mamy coraz więcej przesłanek, że osoby wychowane w rodzinach wielodzietnych znacznie częściej same mają więcej dzieci. Dlaczego tak się dzieje? Jednym z wyjaśnień jest fakt, że dzieci są elementem ich imaginarium. W jakimś sensie są „oczywistością”, z którą są oswojeni.

Jeśli ktoś w dzieciństwie nie miał kontaktu z rodzeństwem, współcześnie w zasadzie nie ma zbyt dużych szans, aby oswoić się z dziećmi. Po pierwsze, tych dzieci jest znacznie mniej, więc trudniej się na nie natknąć w przestrzeni społecznej.

Po drugie, dzieci w zasadzie zniknęły z popkultury. Pytałem niedawno swoich studentów, jak często mają okazję doświadczać spotkania z małymi dziećmi – czy to w „realu”, czy to w przestrzeni wirtualnej, w tym choćby netflixowych serialach. Odpowiedź była dość jednoznaczna – niemal w ogóle. Dzieci są nieobecne w ich imaginarium.

Dodatkowo zaczynamy obserwować rosnący trend wokół takich zjawisk jak „child-free zones” – ostatnio toczyła się internetowa inba w temacie takich przestrzeni w restauracjach i obiektach turystycznych. Ale przecież jeśli ktoś jest rodzicem i próbował w ostatnich latach wynająć mieszkanie, nierzadko spotykał się z dopiskiem „oferta nie dla rodzin z dziećmi”.

Nie kwestionuję potrzeby prowadzenia polityki publicznej ułatwiającej podjęcie decyzji o urodzeniu dziecka. Jeśli jednak nie zadbamy o obecność dzieci w przestrzeni społecznej – zarówno tej rzeczywistej, jak i wirtualnej, młodzi Polacy w ogóle nie dojdą do momentu, kiedy taka decyzja będzie jakkolwiek rozważana.

Potrzebujemy kampanii oswajającej nas z dziećmi, jakkolwiek dziwnie czy absurdalnie to brzmi. I to w pozytywnym sensie, bez epatowania „gówniaczkami”, „kaszojadami” czy „bombelkami”.

To pierwszy krok, bez którego tempo starzenia się naszego społeczeństwa będzie jeszcze bardziej przyśpieszać. To dokładnie tak samo jak z osobami z niepełnosprawnościami czy seniorami – jeśli chcemy realnie odpowiedzieć na ich potrzeby, musimy ich wreszcie zobaczyć, a nie chronić się przed nimi.

Na marginesie warto dodać jedną istotną rzecz – o ile nic z tym nie zrobimy, oswojenie się z dziećmi będzie determinowane klasowo. Jeśli faktycznie wielodzietność z różnych powodów (o jednej napiszę więcej za chwilę) staje się przymiotem klas uprzywilejowanych, to wzorce w zakresie modeli „prokreacyjnych” będą się społecznie replikować.

Co więcej, zważywszy na fakt, że ze względu na rosnące nierówności klasa średnia będzie się kurczyć, za kilkanaście lat spora grupa dzieci będzie funkcjonować w wąskich enklawach zamożnych dzielnic czy suburbiów.

Zresztą już dziś zaczynamy obserwować pierwsze oznaki tego zjawiska. To jednak będzie mieć konsekwencje dla całej struktury społecznej, czego już dziś powinniśmy być świadomi.

Klasowa dysproporcja związków

Przejdźmy do drugiego kroku. Dzieci pojawiają się w trwałych związkach. Częściej są to z dość oczywistych powodów małżeństwa, ale zostawmy na boku kwestie formy. Bez trwałych związków nie będzie dzieci, zwłaszcza mając na uwadze świadomość w zakresie kontroli poczęć.

W ostatnich latach obserwujemy trend polegający na wzroście liczby rozwodów oraz spadku liczby zawieranych małżeństw. Nie mamy co prawda danych na temat zmiany średniej długości trwania związku, ale możemy postawić ostrożnie hipotezę, że ulega ona skróceniu.

Co więcej, podobnie jak w przypadku pierwszego kroku, także tu możemy mówić o czymś w rodzaju społecznego wyobrażenia o związku.

Jeśli ktoś wychowuje się w rodzinie, która uległa rozpadowi, i co więcej w swoim otoczeniu nie widzi wielu przykładów trwałych związków, w przyszłości będzie mu/jej trudniej zbudować trwały związek.

Choćby dlatego, że opcja trwałego związku przestaje być społecznym „ustawieniem fabrycznym”. Tu znowu nie pomaga popkultura – ze świecą szukać w niej przykładów szczęśliwych, wieloletnich związków.

Czy istnieją instrumenty polityki publicznej, którymi można temu przeciwdziałać? W pierwszej kolejności, podobnie jak w przypadku oswajania ludzi z dziećmi, warto rozważyć kampanie społeczne promujące wartość trwałych związków. To jednak nie wszystko.

Budowa trwałego związku wymaga określonych zasobów – przede wszystkim czasu, a ponadto kompetencji interpersonalnych. Niestety, zasoby te są uzależnione od dysponowania różnymi „kapitałami” – finansowymi, intelektualnymi, społecznymi czy kulturowymi, których dystrybucja jest uwarunkowana klasowo (tak, tak, nie uciekniemy od tych klas).

To oczywiście nie oznacza, że osoby z klas nieuprzywilejowanych nie mają szans na zbudowanie trwałego związku, ale statystycznie mają na to mniejszą szansę. Nieprzypadkowo w USA pojawiło się pojęcie marriage gap, czyli tzw. luki małżeńskiej – osoby z niższych klas rzadziej tworzą trwałe związki.

Problem ten jest szczególnie palący w przypadku niepowodzenia pierwszego związku i czegoś, co możemy określić mianem drugiej szansy.

Choć nie dysponujemy twardymi dowodami potwierdzającymi taką tezę, obserwacja stosunków społecznych w Polsce pozwala mi postawić znów ostrożną hipotezę, że osoby z niższych klas, którym nie wyszedł pierwszy związek, rzadziej są skłonne do wchodzenia w trwale relacje, w których pojawiają się dzieci.

Dotyczy to zarówno kobiet (obawa przed porzuceniem i konieczność samodzielnego wychowywania dzieci z kolejnego związku przy niskim poziomie dochodów), jak i mężczyzn (obawa przed alimentami przy niskim poziomie dochodów).

Rodzina prawem człowieka!

To w ogóle prowadzi mnie do refleksji, że mamy do czynienia z systemowym problemem, który w moim odczuciu zahacza o kwestie prawno-człowiecze.

Jeśli uznamy, że człowiek jest istotą społeczną, a udane życie rodzinne ma istotny wpływ na poziom satysfakcji z życia, równość w zakresie „prawa do trwałego związku” (specjalnie używam cudzysłowu) powinniśmy traktować jako swego rodzaju prawo człowieka.

Jeśli dostrzegamy istotne naruszenie owej równości, wynikające z przyczyn czysto ekonomicznych, powinniśmy jako wspólnota podjąć działania mające na celu przeciwdziałanie takim zjawiskom.

Zdaję sobie oczywiście sprawę, że pole manewru polityki publicznej w tym obszarze jest mocno ograniczone, ale nie widzę przeciwskazań, aby państwo wzięło się na poważnie za wsparcie małżeństw/związków.

Zarówno w wymiarze kształcenia kompetencji interpersonalnych niezbędnych do budowy związku (choćby w ramach szeroko dyskutowanej w ostatnim czasie edukacji zdrowotnej), jak i reagowania na pojawiające się kryzysy, np. poprzez stworzenie sieci publicznych punktów oferujących terapię dla par.

Co więcej, jeśli terapeuta uzna, że taka para potrzebuje czasu na odbudowę relacji, powinien mieć możliwość skierowania jej na „urlop zdrowotny”.

Jeśli bowiem mówimy o zdrowiu reprodukcyjnym, dlaczego mielibyśmy nie mówić o „zdrowiu relacyjnym”, tym bardziej, że spokojnie można je traktować jako ważny element zdrowia publicznego.

W końcu jakość relacji ma wpływ zarówno na stan zdrowia samych małżonków/osób tworzących związek, jak i dzieci, które w takim związku się wychowują.

Ostatecznie i tak decyduje jedno – miłość

Tak dochodzimy wreszcie do trzeciego kroku. Kiedy ludzie są już oswojeni z dziećmi i żyją w trwałym, szczęśliwym związku, zwykle decydują się na własne potomstwo. Oczywiście pozostaje pytanie, czy będą mieć jedno, dwoje czy więcej dzieci.

Tu decydować będą te wszystkie czynniki, o których szeroko się dyskutuje – sytuacja mieszkaniowa, dostępność i jakość opieki (zarówno okołoporodowej, jak i tej późniejszej) elastyczność oraz stabilność zatrudnienia, etc.

Broń Boże nie chcę negować ich znaczenia – one  wszystkie wpływają na poczucie bezpieczeństwa, które jest bardzo ważne dla każdego rodzica.  Tyle, że w gruncie rzeczy, choć to tylko moje przekonanie, pary „decydując” się na dziecko często nie robią szczegółowej analizy SWOT.

Jakkolwiek mało analitycznie to zabrzmi, dzieci biorą się z miłości partnerów, a nie zaawansowanych księgowo kalkulacji. Nie jesteśmy homo oeconomicus.

Co więcej, każdy rodzic wie, że dziecko nie poprawia naszego poczucia bezpieczeństwa. Dziecko, a zwłaszcza dzieci, to trochę sport ekstremalny, i to na wielu poziomach. Jeśli w dyskusji o dzieciach będziemy epatować wyłącznie retoryką bezpieczeństwa, niczego nie osiągniemy.

Powtórzę – to nie znaczy, że nie mamy „robić” bezpieczeństwa. Tak, rodzice powinni mieć przekonanie, że w przypadku pojawienia się dziecka dostaną wszelkie możliwe wsparcie. Ale ostatecznie dziecko to przygoda. Nie bójmy się tego.

Tym bardziej, że ludzie szukają wyzwań. Inaczej nie uprawialiby ekstremalnych sportów albo nie marzyli o egzotycznych podróżach.

Publikacja nie została sfinansowana ze środków grantu któregokolwiek ministerstwa w ramach jakiegokolwiek konkursu. Powstała dzięki Darczyńcom Klubu Jagiellońskiego, którym jesteśmy wdzięczni za możliwość działania.

Dlatego dzielimy się tym dziełem otwarcie. Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o podanie linku do naszej strony.