Zamiast konkretów, polaryzacyjna pożywka. „Rosyjska komisja” Stróżyka to kpina z powagi państwa

Donald Tusk obiecywał, że nowa, niepisowska komisja do spraw badania wpływów rosyjskich będzie wolna od partyjniactwa i uczciwie pokaże, jak działa w Polsce obca agentura. Niestety już na podstawie pierwszych jej raportów można śmiało postawić tezę, że nie tylko nie uchroni nas ona przed Kremlem, ale będzie ułatwiać realizację celów Moskwy.
Miało być niepartyjnie
W maju 2024 r. premier Donald Tusk powołał rządową komisję do spraw badania wpływów rosyjskich i białoruskich. Szef rządu podkreślił, że komisja ma być wolna od partyjniactwa i nie będzie służyła polowaniu na przeciwników politycznych. Oczywiście w przeciwieństwie do tej poprzedniej, powołanej przez Prawo i Sprawiedliwość, która (jak powszechnie wiadomo) takie intencje miała.
Aby nie tworzyć wrażenia „polowania na czarownice”, za okres badań rosyjskich wpływów przyjęto lata 2004-2024. Analizowane miały być zatem nie tylko rządy PiS-u, ale także okres pierwszego Tuska, a prace komisji zahaczą nawet o gabinety tworzone przez polityków SLD.
O tym, na ile wiarygodna będzie to zapowiedź, mogliśmy się przekonać na tej samej konferencji. Stojący obok Tuska szef MSWiA, Tomasz Siemoniak, powiedział, że komisja powinna zbadać m.in. rekordowy import węgla z Rosji, podejrzane kariery, np. pułkownika Krzysztofa Gaja, czy aferę mailową. Dziwnym trafem wszystkie sprawy dotyczą rządów partii Jarosława Kaczyńskiego, mimo że komisja ma badać okres ostatnich 20 lat.
Szef komisji, gen. Jarosław Stróżyk, wskazał, że zajmie się w pierwszej kolejności najnowszymi sprawami. Już na samym początku rozwiał zatem wszelkie wątpliwości dotyczące tego, czym komisja będzie się zajmować. Mam bowiem dziwne przeczucie, że niezależnie od tego, jak długo będzie funkcjonować to ciało, zawsze niewyjaśnionym zbiegiem okoliczności zabraknie czasu na tematy, które obejmują inny okres niż rządy PiS-u.
Mapy mentalne od twitterowych kibiców
Zanim przejdziemy do tez raportów, spójrzmy na dobór ekspertów. Prawdą jest, że nie są to czynni politycy. Nie sposób również odmówić części z tych osób doświadczenia w tematyce dezinformacji. Trudno jednak nie stwierdzić, że niektórzy członkowie znaleźli się tam z przypadku.
Co bowiem do pracy takiej komisji może wnieść Irena Lipowicz, była ambasador RP w Austrii i Rzecznik Praw Obywatelskich? Albo Adam Leszczyński, obecnie dyrektor Instytutu Myśli Politycznej im. Gabriela Narutowicza? Wygląda na to, że ludzie tej władzy tak bardzo uwierzyli, że partia Kaczyńskiego jest w szpontach Kremla, że uznali, iż nie trzeba wirtuozów, by wykazać te oczywiste powiązania.
Chyba nikt nie wierzy, że komisja w takim składzie została powołana, by na serio cokolwiek ustalić. W tym całym zamieszaniu Platformie Obywatelskiej chodzi tak naprawdę o to, żeby gonić króliczka, a nie go złapać. Żeby do debaty publicznej regularnie dosypywać jakieś antypisowskie narracje, nawet jeśli nie będą one ani specjalnie odkrywcze, ani głębokie.
Być może jednak brak przywiązania do tego, kogo zaprasza się do komisji, wynikał z założenia, że i tak będzie trzeba zamawiać dodatkowe, zewnętrzne ekspertyzy. I jeśli tak było, to trzeba przyznać, że był to strzał w dziesiątkę.
14 stycznia media obiegła informacja, że wśród osób piszących analizy dla komisji byli Tomasz Piątek, Klementyna Suchanow i Anna Mierzyńska. Wymieniona trójka ostatecznie rozwiewa jakiekolwiek wątpliwości co do intencji i tylko wzmacnia hipotezę, że ciało nominalnie stworzone do ustalenia, kto działał na korzyść Rosji, zostało wykorzystane jako narzędzie do podsycania niechęci wobec PiS-u.
Adam Bodnar na konferencji założycielskiej komisji powiedział, że eksperci są związani z różnymi środowiskami, aby zapewnić „maksymalne, pełne spojrzenie na to, jak wyglądają i jak wyglądały wpływy rosyjskie i białoruskie na polską rzeczywistość”. Różnorodność poglądów i spojrzeń współpracujących ekspertów można opisać, parafrazując zespół Perfect: było ich trzech, w każdym z nich inna krew, ale jeden przyświecał im cel: j*bać PiS.
Tak Piątek, jak również Suchanow i Mierzyńska od lat budują swoje kariery na rzekomym dowodzeniu rosyjskich wpływów na polskiej prawicy, w tym w Prawie i Sprawiedliwości. Poziom antypisowskiego radykalizmu jest jednak tak duży, że wskazywane powiązania są nie tylko słabo udokumentowane i niespójne, ale po prostu kompromitujące.
Oczywiście spośród tej trójki palmę pierwszeństwa należy przyznać Tomaszowi Piątkowi, którego tropy od lat są dość powszechnie obiektem internetowych żartów. Skala odlotu, jaką prezentuje Piątek, jest tak potężna, że nawet politycy Koalicji Obywatelskiej – niekiedy ulegający własnym twitterowym kibolom – dotąd dystansowali się od jego rewelacji. Ostatnie odkrycie Piątka stanowi dobrą próbkę jego możliwości.
Mogłoby się bowiem wydawać, że niełatwe będzie sklejenie z Moskwą Karola Nawrockiego, kandydata PiS-u na prezydenta. Szef IPN-u za swoją działalność w polityce historycznej znalazł wszak się na czarnej liście Kremla. Nie przeszkodziło to jednak Piątkowi, żeby złapać za rękę może nie samego Nawrockiego, ale przynajmniej rodzinę kandydata.
Jego ostatnim szokującym odkryciem było ujawnienie, że siostra Nawrockiego, która wspiera go w kampanii, pracuje w hotelu Hilton jako cukiernik, a sieć ta wciąż prowadzi działalność w Rosji. Ma być to ostateczny dowód powiązań kandydata z Kremlem. Żeby było zabawniej, sam Tomasz Piątek właśnie w Hiltonie miał promocję swojej książki.
O ile same jego teorie są godne politowania, to trzeba przyznać, że obecność Piątka w mediach publicznych w roli eksperta od dezinformacji (w ostatnim czasie gościł we flagowych programach zarówno w TVP Info, jak i w Polskim Radiu), a tym bardziej w państwowej komisji do spraw badania rosyjskich wpływów już zabawna nie jest. To nie tylko policzek dla polskich podatników, którzy za ten cyrk zapłacili, ale przede wszystkim kompromitacja polskiego państwa.
Są zarzuty, nie ma dowodów
Przejdźmy wreszcie do kluczowych kwestii, czyli raportów z prac komisji. Pierwsze ustalenia gen. Stróżyk pokazał pod koniec października. Trzeba przyznać, że zaczęło się jak u Hitchcocka, od mocnego uderzania.
Stróżyk oskarżył byłego szefa MON-u, Antoniego Macierewicza, o zdradę dyplomatyczną. Powiedzmy sobie wprost, jest to jeden z najgorszych zarzutów, jakie można postawić politykowi. Szef komisji zapowiedział oczywiście wniesienie dokumentów do prokuratury. Zdawałoby się, że po wielu latach oskarżeń wobec Macierewicza w końcu została postawiona kropka nad „i” – państwowa komisja wykazała, że był on na pasku Rosji.
Jest jednak jeden mały problem. Gen. Stróżyk niczego nowego nie ustalił, a głównym zarzutem do Macierewicza jest to, że zrezygnował z programu „Karkonosze” – tankowania w powietrzu samolotów F-16. Nie pokazano żadnych papierów, przelewów ani nazwisk. Szef komisji mówi, że te kluczowe kwestie przedstawił Radzie Ministrów, ponieważ zawierają informacje niejawne.
Nie przesądzam, czy Macierewicz postąpił słusznie, bo nie znam się na tankowaniu samolotów w powietrzu, ale jeśli to ma być podstawa do oskarżeń z paragrafu „zdrady dyplomatycznej”, to mamy do czynienia z czystym politycznym polowaniem, którego – przypomnijmy – miało nie być.
Rezygnacja z tego programu dała autorom podstawę do stwierdzenia, że osłabiono polskie wojsko. Być może tak właśnie było. Ciekawe jednak, że pominięto to, na jak wielką skalę za czasów PiS-u kupowano sprzęt wojskowy w obawie przed Rosją czy imponującą pomoc w dozbrajaniu walczącej z Moskwą Ukrainy.
Komisja po kilku miesiącach prac, mając dostęp do informacji tajnych, nie ustaliła nic więcej niż to, że PiS miał bez gruntownych analiz likwidować delegatury ABW, a także to, że rząd Morawieckiego nie podjął działań mających przygotować Polskę na skutki wojny Rosji z Ukrainą. Ta druga teza jest zresztą nieprawdziwa, bo pod koniec 2021 r. premier odbył tournée po całej Europie. Spotkał się wówczas z przywódcami państw Unii Europejskiej i przekazywał informacje, jakie w tej sprawie posiadał od Amerykanów.
Ostatnim zarzutem było rzekome finansowanie przez Polską rosyjskich wpływów w USA. Stróżyk wymienił m.in. współpracę z firmą lobbingową BGR. Tymczasem okazało się, że umowę z tą firmą podpisał… rząd Donalda Tuska i szef MON-u, Bogdan Klich, w 2008 r.
Październikowa konferencja Stróżyka była więc strzelaniem z armaty do wróbla, a ustalenia komisji na pół roku po ukonstytuowaniu okazały się po prostu kompromitujące. Samo sugerowanie, że za szkodliwymi dla bezpieczeństwa państwa decyzjami polityków stała Rosja, to za mało, by przekonać opinię publiczną, że tak w istocie było.
Krytykujesz Zielony Ład? Jesteś ruską onucą
10 stycznia zespół do spraw dezinformacji, jeden z czterech powołanych w ramach komisji, opublikował raport cząstkowy. Czy tym razem poszło lepiej? Niezupełnie. W części teoretycznej raport zawiera kilka trafnych systemowych diagnoz i rekomendacji. To, że polska administracja powinna być lepiej wyczulona na zagrożenie rosyjską dezinformacją i zwiększyć finansowanie komórek analitycznych zajmujących się tą sprawą, to bez wątpienia wnioski, z którymi trzeba się zgodzić.
Ale to nie te tezy są „mięsem” raportu. Można odnieść wrażenie, że stanowią tylko dodatek do dania głównego. Tym zaś jest kilka przykładów „studiów przypadków” rzekomych wpływów rosyjskiej dezinformacji. Omówmy jeden z nich, bo dobrze oddaje on sposób myślenia członków komisji.
Raport stawia tezę, że Rosja wspiera dezinformację klimatyczną. Ma to polegać na wykazywaniu przez Kreml niechęci wobec zielonej polityki i atakowaniu aktywistów klimatycznych. Jako przykład prorosyjskiej narracji wskazywany jest argument o tym, że unijny system handlu emisjami jest narzędziem spekulacji finansowej.
Nie wiem, kto pisał tę część, ale z pewnością nie ma pojęcia, o czym mówi. Istnieją bowiem analizy ekonomiczne potwierdzające dużą rolę spekulacji w systemie ETS. Nie jest to ani narracja spiskowa, ani nawet szczególnie prawicowa. To fakt, którego nikt nie podważa, a kwestią dyskusji jest jedynie skala tej spekulacji.
Poza tym przedstawianie krytyki systemu handlu emisjami jako działania z klucza prorosyjskiego to absurd. Raport nie wskazuje żadnych dowodów, że Rosja dofinansowuje krytykę ETS-u. Serwuje nam się więc czystą publicystykę w eksperckiej stylistyce, żeby dodać jej nieco powagi.
Nawet jeśli Rosja sekunduje takim poglądom w internecie, bo uznaje je za korzystne, to nadal nie mamy podstaw, by stwierdzić, że krytyka zielonej agendy UE motywowana jest rosyjskim wpływem. Istnieje przecież wiele innych powodów niż przelewy od Władimira Putina, które pozwalają mieć inne zdanie na temat unijnej polityki klimatycznej.
Problem z raportem zespołu do spraw dezinformacji polega na tym, że wszystkie niemainstreamowe poglądy można by na jego podstawie podpiąć pod rosyjską propagandę. Niestety ta semantyczna rozciągliwość pojęcia „dezinformacji” ma polityczne umotywowanie. Na ławie oskarżanych o prorosyjskie narracje znajdują się głównie prawicowe media, a wśród nich także te popularne, np. dorzeczy.pl czy wpolityce.pl. Mimo braku jasnych dowodów również i ten produkt prac komisji każe nam poczuć, że nad polską prawicą unosi się aura sprzyjania Rosji.
Cel Rosji: polaryzacja
Najważniejsza teza, która wypływa z drugiego z omawianych raportów, brzmi mniej więcej tak: kluczowym działaniem Rosji nie jest wcale wielbienie Moskwy i jej działań, bo Kreml zdaje sobie sprawę, że w takim kraju, jak w Polsce jest to działanie nieskuteczne. Głównym celem powinno być więc granie na polaryzację i podsycanie podziałów politycznych. W interesie Rosji nie jest wzmacnianie takiej czy innej partii, ale to, żeby utrzymywać między nimi konflikt na poziomie uniemożliwiającym ponadpartyjne porozumienie.
Tymczasem sama komisja i jej aktywność wpisują się w ten polaryzacyjny cyrk. Sensem jej istnienia jest dostarczanie pożywki radykałom z jednej tylko strony politycznej barykady. Przypomnijmy, co podczas tworzenia komisji mówił premier Tusk: „Bardzo bym chciał, żeby dzięki pracy tej komisji atmosfera i życie publiczne w Polsce zostało uwolnione od tego nieznośnego już ciężaru spekulacji, domysłów, setek publikacji, audycji telewizyjnych, dziesiątek książek na ten temat. Przez te lata mieliśmy ocean informacji o domniemanych, faktycznych, być może nieprawdziwych informacji o wpływie rosyjskich i białoruskich służb na działania polityków lub urzędników wyższego szczebla”.
Mimo obietnic konkretów Tusk nie dowiózł nic. Nie usłyszeliśmy ani kto, ani za ile współpracował z Kremlem. Dowiedzieliśmy się jedynie, że dezinformacja może być poręczną pałką do okładania politycznych i ideowych przeciwników.
Niestety komisja do spraw wpływów rosyjskich i białoruskich nie tylko nie pomaga w rozwiewaniu wątpliwości, kto współpracuje z Rosją, ale robi wiele, aby zwiększyć chaos – nieintencjonalnie, acz paradoksalnie wpisuje się w cele Moskwy.
Co więcej, współpracując z takimi ludźmi, jak Tomasz Piątek, ośmiesza się samą ideę badania dezinformacji i w ten sposób osłabia odporność Polaków na realne zagrożenie. Najsmutniejsze jest to, że jeszcze niedawno takie osoby, jak Piątek obsługiwały swoimi narracjami jedynie antypisowskich radykałów z obrzeży debaty partyjnej. Dziś ich teorie nie tylko pojawiły się w platformerskim mainstremie, ale stanowią treść państwowych dokumentów.
Publikacja nie została sfinansowana ze środków grantu któregokolwiek ministerstwa w ramach jakiegokolwiek konkursu. Powstała dzięki Darczyńcom Klubu Jagiellońskiego, którym jesteśmy wdzięczni za możliwość działania.
Dlatego dzielimy się tym dziełem otwarcie. Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o podanie linku do naszej strony.