Wygnani z mitu. Jak umarł autorytet na Zachodzie

Przetaczający się przez Zachód kryzys autorytetu nie zaczął się wczoraj. Jest to wynik procesu trwającego setki lat. Załamania spójnej wizji świata, zmiany sposobów produkcji, wojen religijnych, rewolucji naukowych i technologicznych. Śmierć autorytetu oznacza śmierć odniesienia. Utraciliśmy wspólnego ojca, dzięki któremu wszyscy jesteśmy braćmi. Brakuje nam mitu, który obiektywizuje nasze partykularne interesy.
Od nauczycieli po instytucje
Autorytety to osoby lub instytucje cieszące się szacunkiem i zaufaniem. Poszczególni ludzie i grupy okazują im pewnego rodzaju posłuszeństwo rozumiane jako dobrowolna i wynikająca z własnej woli uległość.
Wobec autorytetu zakłada się domniemanie prawdziwości wypowiadanych przez niego tez, racjonalność i dobre intencje działania. Tylko autorytet może sprawować władzę bez przemocy, jak pisała Hannah Arendt. Im więcej autorytetu, tym mniej przemocy. Ktoś, kto posiada autorytet, przyjmowany jest niejako bezwiednie przez osoby mu podlegające ze względu na zaufanie, które wzbudza. To tyran musi uciekać się do przemocy, zastraszania czy manipulacji.
Zaufanie wobec autorytetu może mieć różne źródła, np. usankcjonowanie przez społeczny mit średniowiecznego władcy lub wynik merytorycznych kompetencji (autorytet naukowca, inżyniera itd.), które posiada. Może być też (to wzór w demokracji) nim legitymizacja pewnej wspólnoty.
Czego więc dotyczy tytułowy kryzys autorytetu? Z jednej strony podważenia wiary w instytucje, które były sankcjonowane przez społeczny mit. Przykładem może być Kościół. Z drugiej zaś strony podważa się kompetencje i intencje tych zawodów, które z perspektywy dobra wspólnego są kluczowe. Weźmy przykład nauczyciela. Jak zauważa prof. Wawrzyniec Rymkiewicz w tekście Apologia Andrzeja Leppera, ów zawód – z natury inteligencki, a więc ukierunkowany na dobro wspólne, służbę wspólnocie i drugiemu człowiekowi – dawniej cieszył się uznaniem społecznym, dziś został zdegradowany.
„Zawody postinteligenckie są marginesem nowego mieszczaństwa” – pisał Rymkiewicz. Po pierwsze, sprawczość nauczyciela (czy to szkolnego, czy może w nieco mniejszej mierze akademickiego) jest ograniczona przez wymóg dość ścisłej realizacji programu nauczania. Praca nauczyciela zamienia się w coś, co przypomina bardziej odtwórczą pracę biurokratyczną niż pełne pasji i zaangażowania działanie mające na celu formowanie umysłu i charakteru młodego człowieka. W takiej sytuacji nauczyciel posiadałby realną sprawczość.
Nad nauczycielem „z rózgą” stoi kuratorium kontrolujące realizację programu i wymagające ścisłego ewidencjonowania materii i wyników swojej pracy. Z „rózgą” stoją też rodzice niejednokrotnie traktujący nauczyciela i szkołę jak kolejną firmę usługową, która ma dostarczyć oczekiwanych usług. Rodzice często wybierają konfrontację z nauczycielem w celu wymuszenia realizacji roszczeń, a nie próbę współpracy z założonym a priori szacunkiem i przede wszystkim zaufaniem do nauczyciela jako autorytetu.
Po drugie, z degradacją sprawczości idzie w parze degradacja finansowa. „Biedni są nauczyciele, zwłaszcza akademiccy, którzy żądają pieniędzy i podwyżek” – pisał Rymkiewicz. W obecnym świecie status społeczny wiąże się z zarobkami lub władzą. Nauczyciele zwykle nie mają dziś ani jednego, ani drugiego.
Nie ufamy państwu, politykom, sędziom, wykwalifikowanym ekspertom (z pewnością słyszeliście w dyskusji kluczowe pytanie: „A kto go finansuje?”). Podejrzewamy, że główną motywacją powyższych osób jest realizacja ich własnych partykularnych interesów, ewentualnie interesów jakichś potężnych sił posiadających kapitał i wpływy. Dobro wspólne? Z choinki się urwałeś?
Nie ufamy instytucjom ponadnarodowym, ponieważ sądzimy, że służą one możnym tego świata. W końcu nie ufamy już największej religijnej instytucji na świecie – Kościołowi – bo postrzegamy ją jako skorumpowaną, kultywującą opresyjne zasady, pod którymi skrywa się ocean zepsucia i hipokryzji.
Przykłady można mnożyć. Czy da się z tych wszystkich przejawów wyodrębnić jakiś rdzeń? Esencję lub ideę, do której można by zredukować powyższe fenomeny? Uważam, że istotą kryzysu większości autorytetów jest kryzys odniesienia.
Mit czyni wspólnotę możliwą
Mówiąc o odniesieniu, mam na myśli pojęcie, które zaczerpnąłem z myśli francuskiego historyka prawa, psychoanalityka i filozofa – Pierre’a Legendre’a – swoistego patrona niniejszego numeru. Szczegółowo jego myśl na łamach niniejszej teki przedstawił prof. Wawrzyniec Rymkiewicz. Legendre uważał, że funkcjonujący we współczesności mit autonomii jednostki, przekonania, że człowiek może zyskać wolność wówczas, gdy wyemancypuje się od kultury i społecznych uwarunkowań oraz dotrze do kryjącego się pod tym wszystkim czystego i autentycznego ja.
Francuski myśliciel wprost nazywał tego typu postawę szaleństwem. Człowiek poza kulturą nie istnieje. Brak osadzenia w niej oznacza rozpad osobowości, pogrążenie się w totalnym chaosie swoich popędów. Pod tym względem Legendre nie różnił się bardzo od Freuda czy Lacana – oni również sądzili, że brak kultury musi oznaczać destrukcyjne szaleństwo popędów.
Człowiek według Legendre’a jest konstruktem – musi zostać wytworzony czy też sfabrykowany, ponieważ jest istotą, która rodzi się „niedokończona”. Mówiąc o konstrukcji, filozof nie miał jednak na myśli tego pod pojęciem „konstruktu społecznego”, jak rozumie to lewica zainspirowana francuskimi poststrukturalistami pokroju Derridy czy Foucaulta, tropicielami wszędzie obecnych ukrytych form przemocy, stawiających akcent na krytykę i dekonstrukcję aniżeli program pozytywny.
Według Legendre’a konstrukcja jest konieczna i musi odbywać się według pewnych, niejako transcendentalnych praw i reguł, które są ważne zawsze i wszędzie dla człowieka każdej kultury i cywilizacji. Ich niespełnienie skutkuje brakiem dojrzałości, a w skrajnych przypadkach szaleństwem i rozpadem osobowości. Nie bez powodu swój koncept Legendre nazwał antropologią dogmatyczną.
Filozof zaproponował psychoanalityczny odpowiednik prawa naturalnego. To zestaw norm i idei, które należy wcielić w życie, jeżeli człowiek i społeczeństwo mają funkcjonować w sposób prawidłowy, zdrowy. Kluczowymi pojęciami tego procesu dochodzenia do dojrzałości są odniesienie oraz mechanizm filiacji.
Według Legendre’a, by społeczeństwo mogło funkcjonować jako wspólnota, musi dokonać swoistego aktu fundacyjnego. Chodzi o wytworzenie i utożsamienie się z pewnym mitem – opowieścią założycielską zawierającą przekaz wzoru życia, tego, co jest dobre, a co złe, prawdy o „ojcach założycielach”.
To ten mit stanowi punkt odniesienia, który jest arbitrem między jednostkami żyjącymi w społeczeństwie, władzą i podlegającymi jej ludźmi. To ten mit – obiektywna opowieść o rzeczywistości – ogranicza egoizm jednostek i zakusy rządzących. Ów mit Legendre nazywa odniesieniem, zaś akt utożsamienia się z nim mechanizmem filiacji.
I tak odniesieniami dla katolików są Pismo Święte, Tradycja i Magisterium Kościoła, których przestrzegania i interpretacji pilnuje widzialna reprezentacja niewidzialnego Ojca założyciela – papież i biskupi. Mit jest jak ojciec, którego przyjmujemy poprzez mechanizm filiacji (od łac. filius – syn). Staje się on dla nas punktem odniesienia, źródłem sensu. Odniesienie czyni możliwym wspólnotę. Braćmi w Kościele możemy być ze względu na wspólnego ojca.
Jesteśmy nimi w ramach jednego narodu ze względu na ojców założycieli i wartości, jakie reprezentowali, a z którymi to się utożsamiamy. Indywidualnym podmiotem stajemy się tylko wtedy, gdy mamy ojca. Wspólny, symboliczny ojciec oznacza, że wszyscy jesteśmy braćmi. Jaka jest alternatywa? Wojna wszystkich ze wszystkimi.
Zabiliśmy ojców
To odniesienie dziś w cywilizacji zachodniej zanika. Jak zwróciła uwagę prof. Chantal Delsol w książce Czas wyrzeczenia, w Europie po upadku christianitas dominują wartości miękkie, czyli solidaryzm, demokracja i wolność, lecz rozumiane utylitarnie, bez zakorzenienia w jakiejś niezmiennej prawdzie. Nie liczy się kategoria prawdy, bo ta kojarzy się z opresją.
Ważna jest praktyczna użyteczność, mądrość życiowa, która w założeniu pozwala szczęśliwie funkcjonować jednostkom i społecznościom. Oczywiście nie jest to zupełnie dobrowolna i niczym nieograniczona użyteczność. Teoretycznie wciąż funkcjonują uniwersalne wartości, lecz już nie są osadzone na fundamencie niezmiennej, metafizycznej prawdy.
Przykładowo, Powszechna deklaracja praw człowieka jest dzieckiem chrześcijaństwa (jednym z ojców tego dokumentu był chrześcijański filozof – Jacques Maritain), ale jej korzenie już zostały zapomniane. Trwamy w swego rodzaju zawieszeniu, bo pragniemy żyć szczęśliwie i nie chcemy powtórzy piekła II wojny światowej. W ocenie Delsol to właśnie utylitaryzm wartości był przyczyną powstawania kolejnych generacji praw człowieka, m.in. prawa do aborcji.
Brak trwałego odniesienie rodzi problemy. Jeżeli nie opieramy europejskiego mitu praw człowieka na metafizyce, to co jest ich gwarantem?
Jak długo w imię logiki użyteczności wartości europejskie – marnotrawne dzieci chrześcijaństwa – są w stanie utrzymać się bez swojego ojca? Według Legendre’a brak odniesienia skutkuje wojną wszystkich ze wszystkimi. Czy więc żyjemy w epoce przedwojennej?
Max Horkheimer w Krytyce instrumentalnego rozumu pisał, że po rewolucji protestanckiej i kresie europejskiego uniwersalizmu zaczęto poszukiwać nowego rodzaju mitu – czegoś, co by spajało pluralistyczne pod względem religijnym społeczeństwa nowożytnej Europy. Według socjologa to właśnie wtedy szukano nowego odniesienia i wypracowano koncepcję, że tym, co może być obiektywnie racjonalne nie w znaczeniu prawdziwości, lecz czegoś, co przekracza subiektywne przekonania jednostek, są zasady handlu.
Jak stwierdził ks. Thomas Halik, nową religią, czyli tym, co wiąże (łac. religare znaczy wiązać), stał się kapitalizm. Obiektywne zasady funkcjonowania rynku miały zastąpić metafizyczną prawdę o świecie jako fundamencie, na którym buduje się wspólnota.
Racjonalny jest wolny rynek. Prawda religijna to kwestia subiektywna, prywatna. Ten proces rozlewania się rynku postępował. Odkrycia kontynentów otworzyły dostęp do nowych surowców i rynków zbytu, co doprowadziło do wzbogacenia się mieszczaństwa.
Bogaci wraz ze wzrostem zamożności domagali się uznania ich praw politycznych adekwatnych do statusu i władzy, jaki dzięki handlowi zyskali, co było przyczyna upadku monarchii (vide rewolucja francuska). Równolegle dzięki nowym koncepcjom nauki i metodzie eksperymentalnej człowiek nauczył się manipulować rzeczywistością. Powstały nowe wynalazki, np. maszyna parowa, doszło do rewolucji przemysłowej, pojawiły się też takie zjawiska, jak emigracja ze wsi do miast, skokowa zmiana sposobu życia, emancypacja kolejnych grup społecznych, zmiany ustrojów politycznych itd.
Te wszystkie procesy doprowadziły do czegoś, co Pierre Legendre nazwał urynkowieniem rzeczywistości, zaś prof. Wawrzyniec Rymkiewicz turbokapitalizmem. Chodzi o rozlanie się sposobów funkcjonowania rynku na obszary genetycznie nierynkowe. Ma to dwa wymiary.
Po pierwsze, władza polityczna, nie mając trwałego punktu oparcia w odniesieniu, zaczęła być postrzegana jako strona w wymianie handlowej. Partie polityczne tworzą programy, które są niczym kampanie marketingowe, wyborcy zaś, wybierając najbardziej atrakcyjną dla nich ofertę, podpisują z daną partią kontrakt. Mogą go wypowiedzieć przy okazji kolejnej wizyty przy wyborczych urnach.
Drugi punkt to zmiana wartościowania poszczególnych ról społecznych. Od tej pory głównym czynnikiem wartościującym daną profesję była pozycja, jaką zajmuje dany zawód na rynku. Pracownik IT jest w tym układzie kimś więcej niż nauczyciel czy pielęgniarka, chociaż ci drudzy dokładają do dobra wspólnego więcej niż informatyk (oczywiście z całym szacunkiem dla tego zawodu). „Inteligent miał służyć wspólnocie. Mieszczanin musi zarabiać pieniądze” – pisał Rymkiewicz. Życie jednostki wartościuje rynek, a nie wartości moralne.
(Pseudo)racjonalizacja rzeczywistości
Drugi przejaw choroby, jaką jest wygnanie Europy z mitu, to unaukowienie rzeczywistości, proces, który zachodził równolegle z urynkawianiem. Za prof. Chantal Delsol stawiam hipotezę, że do uśmiercenia odniesienia przyczynić się mógł paradoksalnie zbyt daleko idący optymizm poznawczy. Zacznę od preoświeceniowych racjonalistów.
Te same prawdy, które rozumowi podsuwała wiara, miały zostać wydobyte dzięki racjonalizmowi. Kartezjusz i Leibniz szukali potwierdzenia religijnej pewności o istnieniu Boga już nie w Objawieniu, ale rozumie. Szukali pewności całkowitej, niezależności od wiary i zewnętrznego autorytetu. Problem polegał na tym, że finalnie okazywało się, że teorie poszczególnych filozofów były ze sobą sprzeczne, a ich prawdziwości bądź nieprawdziwości nie sposób było dowieść.
Ten problem postanowił rozwiązać chyba największy filozof doby oświecenia – Immanuel Kant. Doszedł do wniosku, że próby naukowego, czyli racjonalnego, dowiedzenia istnienia Boga i wartości moralnych to czcze zmagania.
Rozum nie ma bowiem dostępu do pewnego poznania Stwórcy i moralności. Może tylko dokonać pewnych założeń, które są przydatne do uporządkowania indywidualnej i społecznej moralności.
Prawdziwie naukowe poznanie dotyczy tylko tego, co da się wywnioskować z doświadczenia. Bóg, wiara, moralność, istnienie duszy – tego wszystkiego nie można w sposób naukowy i racjonalny udowodnić. Można potwierdzić prawa matematyczne i prawa przyrody.
W ten sposób Kant dał podwaliny XIX-wiecznego naukowego pozytywizmu, który racjonalność określił jako metodę „klasyfikowania, wnioskowania oraz dedukowania w całkowitym oderwaniu od specyfiki treści”. Ten rodzaj racjonalności Max Horkheimer nazwał rozumem instrumentalnym.
I tak od racjonalności Greków uważających, że rozum jest w stanie objąć obiektywny porządek rzeczy, transcendencji i moralności, od chrześcijan, którzy sądzili, że ten porządek został im objawiony przez racjonalnego twórcę świata, dotarliśmy do czasów, gdy Zachód uznał, że racjonalnie naukowe mogą być zasady logiki, matematyki oraz wszystko to, co da się wywieźć z doświadczenia, czyli fakty.
Logika, matematyka, przyrodoznawstwo – oto racjonalnie poznawalne dziedziny ludzkiego życia. Metafizyka i etyka znajdują się poza obrębem ludzkiego rozumu.
W sposób pozytywistycznie naukowy zaczęto próbować traktować rdzennie nienaukowe dziedziny życia. Prawo nie polegało już na – jak głosiła rzymska maksyma – sztuce stosowania tego, co dobre i słuszne (łac. Ius est ars boni et aequi). Stało się techniką wprowadzania ustaw i procedur.
Podobnie władza nie miała już opierać się na autorytecie władcy i stojącego za nim społecznego mitu. Miała stać się techniką racjonalnego administrowania za pomocą przepisów i racjonalnie ich interpretujących racjonalnych ekspertów. Niektórzy, tak jak August Comte, sądzili wręcz, że nauka zastąpi religię i doprowadzi do moralnej przemiany człowieka. Jak bardzo się mylił ten francuski filozof, wie każdy, kto zna historię XX w. Jakikolwiek mit miał być nikomu niepotrzebny. Po co komu religia, skoro istnieją procedury?
Mit ukrywa przemoc
Nie jest tak, że kryzys odniesienia, obiektywności i uniwersalnej prawdy to efekt wyłącznie działania „pogubionych umysłów”. Wina stoi także po stronie „stróży odniesienia”. Prof. Michał Łuczewski podczas debaty w Muzeum Historii Polski z okazji 35-lecia wyborów czerwcowych, która odbyła się 4 czerwca 2024 r., stwierdził, że każdy mit pełni funkcję ukrywania przemocy.
Nie wiem, czy zgodziłbym się z tak ostrym postawieniem sprawy, z pewnością jednak zgodzę się z jednym: odniesienie niekiedy ukrywało przemoc.
Mit ewangelizacji i niesienia wyższej kultury Zachodu ludom pozaeuropejskim bywał wykorzystywany jako pretekst do wyzysku, dominacji i zniszczenia tożsamości tychże cywilizacji. Mit uświęconej przez Boga władzy króla nie jednokrotnie stawał się przykrywką dla usankcjonowania niesprawiedliwych stosunków społecznych.
Z kolei, jak zauważyła prof. Delsol, w imię obrony instytucji będącej stróżem tegoż społecznego mitu, a więc Kościoła, przymykano oczy na przypadki nadużyć seksualnych wobec małoletnich, uważano, że jest to koszt, jaki należy ponieść w imię utrzymania odniesienia.
Dawny mit christianitas być może jest dylematem każdego społecznie wiążącego odniesienia i popadł w coś, co na potrzeby tego tekstu nazwałem dylematem Poncjusza Piłata. Piłat wahał się między wyborem prawdy a utrzymaniem porządku społecznego. Wybrał to drugie – kazał ukrzyżować Chrystusa, bo ten nazwał siebie królem, a przecież w Imperium Rzymskim mógł panować tylko jeden – Cezar.
Ten quasi-piłatowy wybór stał się przyczyną kompromitacji autorytetu Kościoła w związku ze skandalami pedofilskimi oraz spowodował jeden z najbardziej spektakularnych i najszybszych procesów laicyzacyjnych, jakie mogliśmy oglądać we współczesności –błyskawiczny upadek katolickiej Irlandii. Zeitgeist nie sprzyjał chrześcijaństwu. Z pewnością jednak zło (choć nie powszechne, lecz obecne) przykryte pod płaszczem autorytetu z pewnością Kościołowi ani władzy odwołującej się do wartości chrześcijańskich nie pomogło.
Odpowiedzią agape
Legendre z figurą społeczną ojca powiązał dwie groźne skrajności. Jedna to zupełna eliminacja autorytetu na rzecz przepisów, procedur i kontraktów, druga zaś to koncepcja ojca totalnego, będącego wszędzie, zawłaszczającego każdą przestrzeń rzeczywistości i wszystko kontrolującego. Podobnie zresztą jest w życiu osobistym. Ojciec-formalista emocjonalnie nieobecny nie jest dobrym ojcem. Podobnie i nadobecny ojciec – totalny i kontrolujący –również jest toksyczny.
Istnieje jednak trzecia droga. Idealny społeczny i indywidualny ojciec to taki, który wycofuje się, by zrobić miejsce swoim synom. To człowiek, który ustanawia odniesienie, mit, a następnie wycofuje się, by dać dzieciom przestrzeń do działania.
Legendre jako przykład takiego ojcostwa podaje dwie figury zaczerpnięte z teologii. Jedna z nich pochodzi z żydowskiej tradycji kabalistycznej. Ów judaistyczny pogląd głosił, że Bóg, stwarzając świat, by ten miał przestrzeń, aby zaistnieć, musiał się samoograniczyć, niejako wycofać.
Drugą figurą jest Chrystus, który jako Bóg dokonał radykalnego wycofania – pozwolił się zamordować. Te dwie figury oddają postawę, która zdaniem Legendre’a powinna charakteryzować prawdziwy autorytet. Jest nią agape, a więc postawa miłości ofiarnej, nieżądającej nic w zamian, ustanawiającej odniesienie, nadającej tożsamość, a następnie pozwalającej swoim dzieciom swobodnie działać.
Autorytet powinien więc być kimś, kto służy innym, nie domaga się za wszelką cenę uznania, szacunku i poklasku. Nie to powinno być jego celem, lecz ewentualnie skutkiem ubocznym jego statusu.
Każdy autorytet, który w ten sposób nie postępuje, lecz jest motywowany próżnością, żądzą uznania i władzy, mniej lub bardziej ów autorytet wypacza i gorszy tych, którzy mu podlegają. Autorytet sprzeniewierzający się swojej misji może skutecznie zabić zaufanie do jakiegokolwiek odniesienia.
Przykładowo, papież nie jest arbitralnym i absolutnym władcą Kościoła, który zgodnie ze swoim widzimisię argumentowanym rzekomą asystencją Ducha Świętego robi z prawdami wiary, co mu się żywnie podoba. Papież rządzi przede wszystkim w imię Chrystusa i apostołów, którzy stanowią dla niego odniesienie, a więc też i granicę. Papież nie może popaść w sprzeczność z pierwotnym odniesieniem. Jest kimś, kto ma je chronić i przekazywać (łac. traditio). To stróż tradycji, ktoś, kto przechowuje depozyt.
Podobnie i polityk nie powinien być kimś, kto realizuje swoje partykularne interesy lub żądania ludu. Robi to niezależnie od tego, jaką wartość moralną by prezentowały. Polityk to ktoś, kto rządzi w imię aktu założycielskiego wspólnoty. W demokracjach tym aktem powinna być konstytucja wraz z duchem, jaki został tchnięty w nią przez jej ojców. W państwach narodowych jest to pewien etos narodu, który z chrześcijańskiej perspektywy nie może być sprzeczny z uniwersalnymi prawdami moralnymi.
Podobnie lekarze, nauczyciele, profesorzy – oni również powinni mieć swoich ojców, odniesienie, wzór. Nauczyciele mogą mieć swojego Janusza Korczaka, a lekarze Hipokratesa. Bez tego popadamy w logikę realizacji własnego egoizmu, zysku, rynku, kontraktu i pseudoracjonalności.
Oczywiście jako ludzie podlegamy słabości. Władza jest na słabość podatna szczególnie, dlatego nie ma republiki bez cnoty. Nie ma moralnego życia bez wytężonej i stałej pracy nad sobą. Jak jednak przywrócić wspólne odniesienie? Jak na nowo ustanowić naród, przywrócić autorytet uniwersytetu czy głowy państwa? Odpowiedzi na to poszukujemy w niniejszych „Pressjach”.
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury, uzyskanych z dopłat ustanowionych w grach objętych monopolem państwa, zgodnie z art. 80 ust. 1 ustawy z dnia 19 listopada 2009 r. o grach hazardowych.
Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o zachowanie informacji o finansowaniu artykułu oraz podanie linku do naszej strony.