Georgescu, Trump, Le Pen. Jak „demokracja walcząca” nakręca populistów

Niedawno rozpoczęty rok zapowiada się jako wyjątkowo trudny dla liberalnej demokracji. Paradoksalnie wiele wskazuje na to, że więcej problemów sprawią jej nie altprawicowi, populistyczni przeciwnicy, lecz jej dotychczasowi zwolennicy. Metody, takie jak nagłe unieważnianie wyborów czy postulaty delegalizacji partii opozycyjnych, stawiają demokrację w jej dominującej na Zachodzie formie w złym świetle i tylko spychają jej krytyków w objęcia radykalizmu.
Nie będzie odkrywczym stwierdzenie, że liberalna demokracja znajduje się w bardzo poważnym kryzysie, być może najpoważniejszym w swojej historii. Coraz więcej wyborców odrzuca bowiem wizję zglobalizowanego, wielokulturowego i postępowego społeczeństwa.
To z kolei przyczynia się do wzrostu popularności ugrupowań populistycznych i altprawicowych. Wskazują na to choćby wyniki wyborów do Parlamentu Europejskiego, gdzie antysystemowcy zyskali pokaźną reprezentację, oraz powrót Donalda Trumpa na stanowisko prezydenta USA.
Rosjanie czy mainstream – kto wylansował altprawicowca w Rumunii?
Niedawno wiele wskazywało na to, że altprawica zwycięży także w Rumunii, a to za sprawą kontrowersyjnego Călina Georgescu, który wygrał pierwszą turę wyborów prezydenckich. Druga tura jednak się nie odbyła, ponieważ tamtejszy sąd konstytucyjny w ostatniej chwili unieważnił całe wybory, choć wcześniej uznał wyniki pierwszej tury, co budzi duże wątpliwości prawne.
Przypomnijmy, że sukces Georgescu przypisywano zmasowanej kampanii influencerów na TikToku, którą według ustaleń służb specjalnych koordynował „aktor zagraniczny” (nie podano nazwy żadnego kraju, w tym głównej podejrzanej – Rosji), dlatego wybory odwołano ze względu na zarzut manipulacji.
Najnowsze doniesienia medialne są jednak sprzeczne z wersją wydarzeń przyjętą przez służby i sąd. W rzeczywistości dobry wynik altprawicowego kandydata mógł być efektem politycznych intryg konserwatywno-liberalnej, mainstreamowej partii PNL.
🇷🇴🧨 Rumuński portal Snoop ujawnił wyniki śledztwa dziennikarskiego, z którego wynika, że przynajmniej część działań promujących kontrowersyjnego Calina Georgescu, prawicowego radykała który niemal wygrał wybory prezydenckie w Rumunii (anulowano je dwa dni przed drugą turą)…
— Kamil Całus (@KamilCaus) December 21, 2024
Jedno jest pewne: Georgescu nie zostanie (przynajmniej do następnych wyborów) prezydentem Rumunii. Ta informacja sama w sobie mnie cieszy, nie życzę bowiem żadnemu państwu przywódcy, który powiela antynaukowe, prokremlowskie teorie spiskowe i wręcz zasługuje na łatkę „szura”.
Dlaczego zatem krytykę obrońców liberalnej demokracji rozpoczynam od owego „rumuńskiego precedensu”? Dlatego że tego typu działania w rzeczywistości prowadzą do spadku już i tak niskiego zaufania obywateli do demokratycznych instytucji, na co liczą antyliberalni populiści. Postaram się uzasadnić moje obawy, bo wierzę, że są one istotne w dyskusji nad aktualną kondycją liberalnej demokracji.
Otwarcie puszki Pandory
Decyzję rumuńskiego sądu konstytucyjnego nie bez powodu określono mianem precedensu. Stała się to de facto podstawą planów ograniczania działalności antyliberalnych populistów w Europie i na świecie. Można więc przypuszczać, że ręka sprawiedliwości wkrótce dosięgnie Marine Le Pen oskarżoną o przywłaszczenie środków publicznych czy partię AfD, wobec której formułowane są zarzuty o ekstremizm. Skoro udało się wyłączyć z gry szkodliwego rumuńskiego radykała, dlaczego nie zastosować tego samego wobec jeszcze bardziej wpływowych populistów z Niemiec i Francji?
Mam fundamentalny problem z tego typu rozwiązaniami, ponieważ wprowadzają one do demokracji nadmiar subiektywizmu oraz przekonanie o konieczności działania w stanie wyższej konieczności, który to jest arbitralnie interpretowany przez władzę (patrz: polska demokracja walcząca). W myśl tej zasady wspomniana kampania na TiKToKu jest wystarczającym powodem, by uznać wynik danego kandydata za zmanipulowany, nawet jeśli polityczni spin doktorzy stosują na co dzień obiektywnie bardziej wątpliwe moralnie techniki perswazji.
Dowolnie rozszerzyć można także granice ekstremizmu. Już nie tylko nawoływanie do przemocy bądź zmiany ustroju państwa wpisują się w to kryterium, lecz potencjalnie każdy pogląd niezgodny z linią polityczną, która została przyjętą jako głównonurtowa. Rządzący liberałowie znajdują się więc przed ogromną pokusą pozbycia się swoich populistycznych oponentów.
Wyzwania wynikające z rumuńskiego precedensu bardzo trafnie opisał niedawno na łamach „Teologii Politycznej” Jan Rokita: „Jeśli ważność bądź nieważność wyborów w krajach demokratycznych ma teraz zależeć od nieuchronnie ocennego badania «poprawności» bądź «niepoprawności» sposobów kształtowania woli wyborców – to przy odrobinie złej woli można będzie unieważnić każde uczciwie przeprowadzone głosowanie”.
Obawy są więc bardzo poważne i znajdują potwierdzenie w niedawnej wypowiedzi byłego unijnego komisarza Thierry’ego Bretona. Na antenie francuskiej RMC przyznał, że to „oni” (czytaj: Unia Europejska) interweniowali w wyborach rumuńskich i zrobią to samo w Niemczech, jeśli dojdzie do jakichkolwiek manipulacji.
Breton nawiązał wówczas do publicznego poparcia, jakiego Elon Musk udzielił AfD i które zostało odebrane jako próba amerykańskiej ingerencji w wewnętrzne sprawy unijnego państwa. Przekaz jest jasny: altprawicowi populiści nie mogą być pewni objęcia władzy, nawet jeśli zdobędą mandat od wyborców.
Zarówno rumuński precedens, jak i słowa komisarza są wręcz podręcznikowym przykładem, jak zrazić wyborców do demokratycznych instytucji i przedstawić Unię jako zamordystyczną organizację gotową podważać wolę obywateli, jeśli ci ośmielili się wybrać nieodpowiedniego kandydata.
To sprawia, że coraz większa rzesza Europejczyków będzie postrzegać Unię jako organizację promującą pseudodemokrację, w której nie liczą się pluralizm opinii i możliwość wyrażenia własnego, nawet najbardziej kontrowersyjnego zdania, lecz trzymanie się „jedynej słusznej ideologii”. Na prawicy już zresztą pojawiają się drwiące głosy, że UE, chcąc chronić demokrację, najpierw musi ją wszystkim odebrać.
Liberalny deep state uwiarygadnia populistów
Choć nie podzielam takiego stanowiska, to jak najbardziej jestem w stanie sobie wyobrazić, co myśli przeciętny wyborca partii altprawicowych, takich jak AfD czy Konfederacja. Po co mam brać udział w wyborach, skoro jakaś ponadnarodowa instytucja może wyłączyć mojego faworyta z rywalizacji? Czy mainstream pozwala działać opozycyjnym siłom tylko do momentu, aż nie zaczną zyskiwać przewagi w sondażach, skoro mniejsze prawicowe partie nie cieszą się już tak dużym zainteresowaniem liberałów?
Tak zapyta wyborca umiarkowany, wyborca radykalny utwierdzi się zaś w przekonaniu, że demokracja nic nie znaczy, bo gdyby politycy mogli coś zmienić, zakazano by wyborów. Efekt będzie natomiast zbliżony. To spadek zaufania do demokracji i nabranie przekonania, że państwem nie współrządzą obywatele, lecz jakiś elitarny deep state, który sam decyduje o wyrażeniu zgody na czyjąś działalność polityczną. Liberałowie muszą zatem lepiej przemyśleć, jakie mogą być społeczne konsekwencje ich walki o demokrację.
Na początku powinni zacząć od przyjęcia do wiadomości, że walka z populistami na drodze sądowej zwyczajnie nie przynosi żadnych politycznych korzyści. Wręcz przeciwnie: taki kandydat zyskuje sympatię coraz większej rzeszy obywateli, którzy odnoszą wrażenie, że ich reprezentant został pokrzywdzony przez system.
Przykładowo, Georgescu w Rumunii jest teraz postrzegany jako bojownik w nierównej walce ze skorumpowanymi elitami. W Polsce PiS wykorzystuje Kamińskiego, Wąsika i Romanowskiego do tworzenia narracji o prześladowanych więźniach politycznych.
Te wszystkie postacie bledną jednak przy Donaldzie Trumpie, któremu w żadnym stopniu nie zaszkodziły zarzuty popełnienia 34 przestępstw. Fakt, że batalię sądową toczył po nieudanym zamachu na jego życie, budował jego wizerunek jako reprezentanta ludu w walce z opresyjnymi liberalnymi elitami.
Moim zdaniem to przesądziło o zwycięstwie Trumpa w wyborach. Demokraci przeliczyli się, że prawne kłopoty republikanina zniechęcą obywateli do niego. Stało się odwrotnie: zwolenników populistycznego kandydata przybyło. Przeliczą się również liberałowie z Europy, jeśli będą stosować w swoich krajach takie metody, jak rumuński precedens.
To napisawszy, muszę zaznaczyć, że nie oskarżam liberałów o chęć bezprawnej interwencji w politykę. Aby jednak udowodnić swoje dobre intencje, powinni powstrzymać się od działań, takich jak unieważnianie wyborów w sytuacji, gdy nie tylko rozpoczęły się już zagranicą, ale także gdy decyzję tę podjęto po uprzednim zaakceptowaniu wyników pierwszej tury (do tego wszystkiego doszło w Rumunii). Inaczej teorie spiskowe o zaplanowanym zamachu na demokrację piszą się same.
Wszyscy jesteśmy onucami?
Innym problemem, który rumuński precedens tylko pogłębił, jest niestety nieproporcjonalna panika związana z rosyjskimi wpływami. Szczególnie godne ubolewania jest to, że casus Georgescu był prawdopodobnie fałszywym alarmem ze względu na brak jednoznacznych dowodów świadczących o udziale Kremla w jego kampanii.
Niezależnie od intencji, Rosjanie odnieśli istotny sukces. Rumuni teraz wzajemnie obarczają się odpowiedzialnością za wyborcze zamieszanie, podczas gdy reszta Europy tkwi w obawie, że nadchodzące wybory rzeczywiście mogą zostać zmanipulowane, na co trudno się odpowiednio przygotować.
Putin może wszak wytoczyć cięższe działa niż kilkaset tysięcy agitatorów na TikToku, a nawet dotychczasowa strategia siania zamętu okazuje się niezwykle trudna do skutecznego zneutralizowania.
Tym bardziej wymagana jest refleksja nad aktualnym klimatem politycznym w Polsce i prawdziwym antyrosyjskim makkartyzmem nakręcanym przez główne partie. Od dłuższego czasu politycy wręcz ścigają się na oskarżenia, kto kiedyś podał rękę Putinowi albo kto realizuje interesy Moskwy.
Przykładowo, Borys Budka w maju ubiegłego roku pytany o możliwość delegalizacji głównej partii opozycji stwierdził na antenie TVP Info, że jeśli komisja ds. rosyjskich wpływów wykaże, że „PiS postawił sobie cel rozsadzenia Unii Europejskiej, wyprowadzenie z niej Polski, to tego typu działania polityczne mogą mieć swoje konsekwencje również w tych najdalej idących wnioskach [o delegalizację – przyp. autora]”.
Takie stwierdzenia nie dość, że antagonizują część społeczeństwa, bo oskarżają kluczową partię o realizację interesów wrogiego państwa, to jeszcze stwarzają pokusę dla rządzących, by nadużywali swoich interpretacji rzeczywistości, żeby w ten sposób pozbyć się swych przeciwników. Oba zjawiska poważnie szkodzą demokracji, na co nie możemy sobie pozwolić w obliczu rosyjskiego zagrożenia. Czas zakończyć partyjne wojenki i rozpocząć depolaryzację.
***
Część moich obaw może być przesadzona. Trzeba jednak zwracać uwagę na niebezpieczne tendencje, jakie można dostrzec w działaniach podejmowanych przez deklaratywnych demokratów przeciwko antyliberalnym populistom. Już wyrządziły one wiele szkód w postrzeganiu ustroju dominującego na Zachodzie. Nie powinniśmy dopuścić, by w odpowiedzi na populistyczną, tzw. nieliberalną demokrację wykształcił się nurt, który zasługiwałby na miano niedemokratycznego liberalizmu.
Publikacja nie została sfinansowana ze środków grantu któregokolwiek ministerstwa w ramach jakiegokolwiek konkursu. Powstała dzięki Darczyńcom Klubu Jagiellońskiego, którym jesteśmy wdzięczni za możliwość działania.
Dlatego dzielimy się tym dziełem otwarcie. Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o podanie linku do naszej strony.