Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.

Zaolzie chce o sobie przypomnieć. Czy pomoże mu w tym książka sprzed 87 lat?

przeczytanie zajmie 10 min
Zaolzie chce o sobie przypomnieć. Czy pomoże mu w tym książka sprzed 87 lat? Paweł Hulka-Laskowski; źródło: wikimedia commons; public domain

Książka, na którą nikt nie czekał? Po 87 latach dostaliśmy wznowienie Śląska za Olzą, międzywojennego reportażu o polskości Zaolzia. U wielu taka antykwaryczna ciekawostka wywoła tylko wzruszenie ramion. Ktoś inny prychnie, że oto przypomina się o brzydkim słowie na „Z”, i to bez kajania się za polski nacjonalizm. Bardziej empatyczni zrozumieją, że jest to jak najbardziej współczesne wołanie o uwagę. To, że rzecznikiem Zaolzian musi być dawno nieżyjący literat, mówi samo za siebie. Współczesnej Polsce nie chce się o nich pamiętać.

Ten od Szwejka

Autorem Śląska za Olzą jest Paweł Hulka-Laskowski (1881–1946), postać z wszech miar nietuzinkowa. Ze Śląskiem nie miał związków rodzinnych, a urodził się i wychował w robotniczym Żyrardowie. Laskowski to przybrane miano.

Jego pierwsze i właściwe nazwisko – Hulka – zdradza czeskie pochodzenie. Był potomkiem dysydentów religijnych osiadłych w Łódzkiem w początkach XIX w.

Tak się złożyło, że przed kilku lat odwiedziłem Zelów, rodzinne gniazdo Hulków. Na murze miejscowego kościoła, ciągle ewangelicko-reformowanego, dumnie widnieje husyckie zawołanie „Pravda vítězí”.

Przyjechałem na groby przodków-katolików mojej żony, bardziej jednak ciągnęło mnie ku egzotyce, na cmentarz kalwiński. Długo błąkałem się wśród nagrobków, na których wyryto utrakwistyczny kielich i czeskie nazwiska. Dziwne to było uczucie natrafiać na tak niedawne ślady czeskości w samym sercu Polski.

Hulka z domu wyniósł nie tylko ewangelicyzm, ale także znajomość czeskiej gwary. Kalwińskiemu wyznaniu pozostał wierny całe życie, znaczną część swojego pisarstwa poświęcając właśnie tematyce religijnej.

Czeskie narzecze wysublimował w biegłe władanie czeszczyzną literacką, z której tłumaczył na polski największych mistrzów tego języka.

Wystarczy wskazać, że to on właśnie był autorem pierwszego i przez długie dziesięciolecia jedynego przekładu Przygód dobrego wojaka Szwejka. To żywe zainteresowanie krajem swoich przodków nie przerodziło się u niego bynajmniej w naiwną czechofilię, chorobę tak rozplenioną wśród współczesnej polskiej inteligencji.

Widziałem jeszcze inne cmentarzysko po świecie formującym Hulkę – nieczynne fabryki przemysłu włókienniczego, co prawda nie w Żyrardowie, ale w Łodzi i jej miastach satelickich. Świat reymontowskiej Ziemi obiecanej był światem jego rodziców.

Jak prawdziwy self-made man wydźwignął się z robotniczej biedy Kongresówki i zdobył wykształcenie, nigdy jednak nie zapomniał, skąd pochodzi. Z tego powodu na niesprawiedliwość społeczną był w swoim pisarstwie nie mniej wrażliwy niż na krzywdę narodowościową. Nie inaczej jest w jego zaolziańskim reportażu.

O Hulce można więc powiedzieć wszystko, tylko nie to, że był stereotypowym Polakiem-katolikiem oraz inteligentem postszlacheckim. Pozostawał jednak dzieckiem swojej epoki. A była to epoka wzmagających się namiętności narodowych.

W naszej części Europy znalazły one ujście po I wojnie światowej, kiedy na gruzach dynastycznych imperiów powstały państwa narodowe. Wykłócały się one o możliwie jak najkorzystniejszy przebieg granic przerzucają się nawzajem w tym celu argumentami historycznymi, kulturowymi i etnojęzykowymi. W takim też duchu pisze o Śląsku Zaolziańskim Hulka-Laskowski.

To nie jest tania propaganda

Nie jest do końca jasna geneza powstania Śląska za Olzą. Pierwotnym jego wydawcą był Instytut Śląski w Katowicach, pozostający pod auspicjami sanacyjnego wojewody śląskiego Michała Grażyńskiego, wsławionego w krzewieniu polskości na poddanej jego namiestnictwu rubieży.

Rok wydania – 1938 – mógłby sugerować, że mamy do czynienia z wydawnictwem propagandowym, powstałym naprędce po to, aby uzasadnić inkorporację Zaolzia, na którą władze w Warszawie pokusiły się na jesieni tamtego roku. Faktyczna chronologia przedstawia się jednak inaczej.

Reportaż jest zapisem wędrówki, którą pisarz odbył po czechosłowackiej części Śląska Cieszyńskiego jeszcze w 1936 i 1937 r., czyli na długie miesiące przed rozpętaniem przez Hitlera kryzysu sudeckiego, a kilkanaście lat po niekorzystanym dla Polski podziale regionu, podyktowanym przez ententę.

Czechosłowacja jawi się w narracji Hulki-Laskowskiego jako kraj o stabilnych granicach i bycie państwowym, nigdzie też autor nie podnosi haseł rewizji granic i rewanżu za czeskie zajęcie Zaolzia w 1919/20 r.

To, czego się od Czechów domaga, to to, żeby stanęły w prawdzie wobec regionu, którym przyszło im zarządzać. Prawdą tą ma być esencjonalnie polski charakter Zaolzia.

Przekonanie to autor opiera o argument etnojęzykowy – skoro zaolziańscy Ślązacy „od zawsze” mówili dialektem języka polskiego, więc obiektywnie zawsze byli, są i będą członkami narodu polskiego.

Jeśli niektórzy mimo tego się z nim nie utożsamiają, to wynika to tylko albo z niedostatecznego uświadomienia, albo z tego, że padli ofiarą wynarodowienia.

Tego właśnie – perfidnej polityki czechizacji – lokalni decydenci powinni się wyrzec, jeżeli chcą cywilizowanego ułożenia stosunków pomiędzy obydwoma słowiańskimi narodami.

„Byłbym szczęśliwy – deklaruje we wstępie Hulka-Laskowski – gdyby mi los pozwolił doczekać chwili, w której mógłbym odwołać zarzuty, postawione działaczom czeskim w Zaolziu. Byłbym szczęśliwy, gdybym mógł zobaczyć pogodne uśmiechy, gdzie widziałem łzy, i gdybym mógł przekreślić w swej książce słowo «czechizacja» i napisać: przyjaźń i braterstwo”.

Kolekcjonowanie dowodów

Siłą rzeczy lwią część Śląska za Olzą stanowi polemika z czeskimi nacjonalistami, którzy stali na stanowisko zgoła przeciwnym. Takim że Zaolzie, a może i cały Śląsk Cieszyński jest ziemią odwiecznie czeską, a obecność polskiego języka i tożsamości narodowej to tylko sztuczny implant świeżej daty.

Wieszczem tego nurtu (i bodajże najczęściej przez Hulkę atakowaną postacią) był poeta Petr Bezruč (1867–1858). Sławę zdobył sobie zbiorem wierszy Slezské písně (nieprzetłumaczonym na polski), w których wywodził, że śląskocieszyńscy tubylcy są czeskimi „Morawcami”, zaledwie popolszczonymi przez napływających z zewnątrz agitatorów i polski kler. Teoria ta nie wytrzymała jednak próby czasu.

Hulka-Laskowski drobiazgowo kataloguje argumenty na słuszność polskiej sprawy – przede wszystkim odwieczne ślady obecności języka polskiego i jego dialektu – w Kościele, szkolnictwie lub życiu codziennym.

Dowodami takimi jest oczywiście przede wszystkim żywa wśród ludu cieszyńska, polskośląska gwara, ale także polskie pieśni i teksty religijne będące w użyciu miejscowych katolików i luteranów (przypomnę, że jednym z fenomenów Śląska Cieszyńskiego jest występowanie na tym obszarze dużego skupiska protestantów).

Pogoń Hulki za dowodami prowadzi go stale na lokalne cmentarze. Skrupulatnie je przeczesuje, wynotowuje polskojęzyczne inskrypcje nagrobne (im starsze, tym lepiej), a także liczy nazwiska, które brzmią mu w uszach polsko, aby potwierdzić, że dominują one liczebnie nad tymi czeskobrzmiącymi.

Czechizacja w białych rękawiczkach

Równolegle do swojego wywodu historyczno-językowego Hulka-Laskowski opowiada o początkach i współczesności zorganizowanego polskiego ruchu narodowego. Przedstawia jego prężną działalność kulturalną i oświatową, liczoną w dziesiątkach szkół i domów kultury.

Budzi ona tym większy podziw, że opierała się głównie na ofiarności samej społeczności. A prowadzona była w bardzo nieprzyjaznej atmosferze oraz zwalczana przez czechosłowackie władze metodami administracyjnymi i presją ekonomiczną.

O I Republice Czechosłowackiej (1918–1938) pamięta się zazwyczaj jako wyspie parlamentarnej demokracji pośród zalewającego wtedy Europę totalitaryzmu i autorytaryzmu.

Owo liberalne państwo gwarantowało w swojej liberalnej konstytucji i w traktatach międzynarodowych wszelkie prawa dla swoich licznych mniejszości narodowych (ponad 1/3 ogółu populacji). Prawnie zakazanym były działania zmierzające do wynarodowienia.

Rzeczywistość na Zaolziu wyglądała jednak zgoła inaczej. Owszem, nie urządzano tu czystek etnicznych, a za bycie Polakiem nie groziła śmierć, więzienie, czy konfiskata mienia.

Nie pozbawiono ich możliwości wybierania do parlamentu swoich przedstawicieli. Niemniej ubrani w aksamitne rękawiczki lokalni czescy urzędnicy kręcili korbką czechizacji.

Hulka-Laskowski klarownie ten mechanizm tłumaczy. Zamykano polskie szkoły, często powstałe jeszcze za rządów austriackich, a do budowanych na wyrost czeskich ściągano polskie dzieci, grożąc ich ojcom zwolnieniem z pracy.

Polaków wypierano z administracji, władz samorządowych, a nawet ze stanowisk kościelnych. Ograniczano polską działalnością wydawniczą. Przy okazji spisów powszechnych wywierano presję na respondentów i manipulowano wynikami po to, aby zaniżyć realny odsetek narodowości polskiej.

Zapoznawszy się z posłannictwem Hulki łatwiej nam zrozumieć, dlaczego dla miejscowych Polaków aneksja Zaolzia w 1938 r. była momentem autentycznej radości, a i dzisiaj nie widzą potrzeby, aby się za tamten czas wstydzić.

Dla nich był to niespełna rok przebywania w swoim państwie narodowym, jakkolwiek by się ono niesympatycznie w tamtym czasie prezentowało. Nigdy wcześniej (pomijam perturbacje przełomu 1918 i 1919 r.), ani nigdy później Zaolzia w nowożytnym polskim państwie nie było.

Wrażliwy na krajobrazy i społeczną krzywdę

Treść „polityczna” reportażu Hulki-Laskowskiego przetkana jest także rozbudowanymi obserwacjami krajoznawczymi i etnograficznymi, będącymi plonem jego wędrówek po Zaolziu. Okazuje się, że nawet tak niewielki obszar potrafi być niezwykle zróżnicowany wewnętrznie.

Na południu – w cieniu Beskidu Śląskiego i z dala od miast – uchowała się chłopskość, swojskość, no i gwara, najmniej tknięta zewnętrznymi wpływami. Z kolei północ, która swoją nowoczesnością budzi w autorze i niechęć, i podziw, została przeorana – także narodowościowo i społecznie – przez wielki przemysł górniczo-hutniczy.

Choć dzisiaj Ostrawsko-Karwińskie Zagłębie Węglowe odchodzi do przeszłości, to rozróżnienie na te dwa Zaolzia nie traci na aktualności.

Hulka-Laskowski, chociaż daleko mu było do typowego socjalisty, po inteligencku wykazuje wielką wrażliwość społeczną.

Na kartach swojego reportażu snuje historyczne reminiscencje o eksploatacji śląskich chłopów ze strony miejscowych arystokratów, a ze spraw bliższych jego czasom opisuje koszt, jaki industrializacja i zblatowany z władzą wielki kapitał przyniosły ze sobą dla jednostki, społeczności i środowiska.

Dostrzec można zatem w Śląsku za Olzą pierwociny tego, co obecnie modnie nazywa się „historią ludową”. Taka plebejska perspektywa jest zresztą przy opisie Śląska (nie tylko Cieszyńskiego) wręcz oczywistością.

Skoro obszarnikami i przemysłowcami (a już zwłaszcza do 1918 r.) byli na ogół Niemcy lub osoby zniemczałe, to dla piewców śląskości-polskości jasnym było, że takie elity nie są bynajmniej solą tej ziemi, tylko obcą, pasożytniczą naroślą.

Polska inteligencja tutaj albo była pochodzenia ludowego, albo napłynęła z Galicji, będącej przecież przed 1918 r. częścią tej samej monarchii austro-węgierskiej.

Habent sua fata libelli

Śląsk za Olzą nie był bynajmniej w okresie międzywojennym pozycją odosobnioną. Nakładem tego samego Instytutu Śląskiego rok wcześniej ukazało się zapomniane już Na Śląsku Opolskim Stanisława Wasylewskiego, opowiadające o tej części Górnego Śląska, która po 1922 r. pozostała w Niemczech.

Najsłynniejszym reportażem utrzymanym w tym duchu było Na tropach Smętka, w którym Melchior Wańkowicz pochyla się nad mniejszością polską w Prusach Wschodnich.

Książki te, choć każda inna, posiadają punkty styczne. Są nimi postawa miękkiej irredenty w duchu „pamiętajmy o rodakach”, fakt, że rzecznikami opisywanych społeczności zostawali przyjezdni literaci, a przede wszystkim szeroko pojęty wspólny mianownik geograficzny: przynależność do Kresów Zachodnich.

Pojęcie to właściwie zostało wytarte ze świadomości po 1945 r. wraz powojennymi zmianami granic i wymianą ludności. Zaolziańscy Polacy o mało co nie podzielili wtedy losów Niemców, ponieważ nowe czechosłowackie władze rozważały przez moment rozwiązanie ich problemu poprzez przymusowe wysiedlenie do Polski.

Do tego jednak nie doszło i Zaolzie pozostaje ostatnim reliktem zachodniej polskości kresowej.

Na tropach Smętka w okresie PRL mogło liczyć na regularne wznowienia. Na Śląsku Opolskim doczekało się jednego u schyłku komunizmu. Niepoprawny politycznie, bo mącący przyjaźń bratnich socjalistycznych narodów, Śląsk za Olzą, został odesłany na cmentarzysko niepamięci. Podobnie jak całe Zaolzie.

Polska mniejszość na czeskim Śląsku Cieszyńskim istnieje jednak nadal i choć wraz z każdym kolejnym spisem powszechnym kurczy się liczebnie – cmentarne metafory nie są przypadkowe – to pozostaje dobrze zorganizowana i asertywna w swoich działaniach.

Ich parasolową organizacją jest Kongres Polaków w Republice Czeskiej, który prowadzi także działalność wydawniczą. Zazwyczaj są to rzeczy całkiem nowe, jednak w przeciągu ostatnich dwóch lat włożono sporu wysiłku w przypomnienie tekstów sprzed lat dekad.

Co po nowym wydaniu?

Hulka-Laskowski zmarł w Cieszynie w 1946 r. Jego spuścizna już od kilku lat znajduje się w wolnej domenie, a Śląsk za Olzą jest zdigitalizowany i dostępny za kliknięciem myszki w bibliotekach cyfrowych. Jaka jest zatem wartość dodana wznowienia?

Jest nią kilkaset przypisów z komentarzem do oryginalnego tekstu. Opracował je Remigiusz Okraska. Tak, tak, najsłynniejszy alt-leftowiec RP i redaktor naczelny „Nowego Obywatela”, ale od dwóch lat także mieszkaniec Cieszyna.

Komentarz ten ma bardzo elementarny charakter. Składają się na niego krótkie przypisy, głównie z biogramami przytaczanych w tekście osób, czy też objaśnianiami pojedynczych terminów i aluzji – zbyt erudycyjnych lub po prostu przestarzałych z perspektywy XXI-wiecznego czytelnika. Jest to za to szalenie wygodne dla dociekliwych laików.

Taki minimalistyczny charakter opracowania budzi jednak moje wątpliwości. Opracowany tekst liczy sobie przecież blisko wiek i pisany był w określonych, bardzo od naszych różnych, uwarunkowaniach politycznych, społecznych i mentalnościowych.

Przez ten czas historiografia, językoznawstwo i etnografia, na które tak chętnie powołuje się Hulka, nie stały w miejscu.

Co więcej, osłabł też patriotyczny imperatyw, który kazał ludziom nauki i pióra postrzegać jako swoją misję dostarczanie argumentów do walki o narodowy stan posiadania. Byłoby więc wskazanym, aby tezy Hulki skonfrontować ze współczesnym stanem wiedzy.

Wystarczałoby do tego choćby opatrzenie tekstu krytycznym wstępem napisanym przez uznanego historyka.

Szkoda, że się na to nie zdecydowano, bo dodałoby to książce aktualności, a tak pozostaje nam cieszyć się z ładnego wydania pamiątki przeszłości. Dostarczy ona zapewne wiele wzruszeń zaolziańskim Polakom i tym w Polsce, którym losy ich rodaków za Olzą nie są obojętne. Trudniej może być z wyjściem poza kręg już przekonanych.

Nie czarujmy się bowiem. Pomimo niewątpliwych zalet mamy do czynienia z tekstem napisanym blisko cztery pokolenia temu. Hulka-Laskowski prezentuje swoje wywody z wielką swadą i erudycją, jednak ich powtarzalność może być dla przygodnego czytelnika miejscami nużąca.

Podobnie ma się rzecz z jego językiem, pełnym introspekcji i, o zgrozo, lirycznych opisów przyrody, co może okazać się niestrawne dla seryjnego konsumenta współczesnych „powieści reporterskich” spod znaku Wydawnictwa Czarne. Tak się po prostu dzisiaj nie pisze.

Czekając na nowego Hulkę

 Ja sam łapałem się przy lekturze na pewnym zniecierpliwieniu, choć z innych powodów. Muszę bowiem przyznać się do tego, że praktykuję śląski subiektywizm i permisywizm, bardzo daleki od poglądów Hulki.

Z mojej górnośląskiej perspektywy śląski autochton, w jakim by narzeczu nie mówił, ma święte prawo czuć się Polakiem, nie ma jednak takiego obowiązku. Jeśli wybierze inaczej, nie oznacza to wcale, że jest renegatem albo ofiarą manipulacji.

Arogancją jednak byłoby poprzez taki współczesny, obcego pochodzenia filtr patrzeć na opowieść o zupełnie innym miejscu w zupełnie innym czasie. Dobrą książką nie jest wcale taka, z którą się zgadzasz, ale taka, która zmusza cię do myślenia.

I w takim właśnie duchu mógłbym polecić Śląsk za Olzą swoim górnośląskim ziomkom. Jest to cenne świadectwo pewnego sposobu myślenia o Śląsku i kwestiach narodowościowych, które i dzisiaj znajduje swoich kontynuatorów.

Zaolzian akceptacja ze strony Górnego Śląska niewiele zapewne interesuje. Bardziej zależy im na tym, aby ich głos został usłyszany w centrum Polski, a wydaje się, że od 1939 r. nigdy nie było na to dobrego czasu. Owszem, po ‘89 r. przywrócono wolność słowa i badań naukowych.

Zachłyśnięto się wówczas jednak przede wszystkim możliwością przywrócenia pamięci o Kresach Wschodnich, obszaru o wielokrotnie większej wadze dla polskiej pamięci historycznej.

Ponadto wspólny proeuropejski kierunek Polski i Republice Czeskiej sprzyjał i nadal sprzyja interpretacjom odnarodowionym i regionalistycznym.

Także obecnie polska inteligencja, a przynajmniej jej lewicowo-liberalny mainstream, interesuje się czymś diametralnie innym – mianowicie odkrywaniem nie-polskości, czy też „niedopolskości” istotnej części swojego kraju i historii.

Obserwujemy prawdziwy wysyp publikacji, których autorzy pracowicie zdrapują z tzw. Ziem Odzyskanych propagandową farbę i przypominają o dorobku ich poprzednich, niemieckich gospodarzy.

Podobnym zjawiskiem jest fascynacja reliktami społeczności żydowskiej, przeniknięta poczuciem straty, a nawet winy z powodu, że jej już nie ma.

Nie sposób też wspomnieć o nurcie emancypacyjnym, który czy to odkrywa, czy kreuje odrębność od narodu polskiego grup etnograficznych niegdyś uznawanych za jego integralną część: Kaszubów, Warmiaków i Mazurów, a zwłaszcza wspomnianych Górnoślązaków. W wielkim cieniu, którzy rzucają ci ostatni, giną Ślązacy-Polacy z Zaolzia.

Nie jest jednak tak, że nikt się tym kraikiem nie interesuje, ani o nim nie pisze. Przed dekadą wyszedł zbiór wywiadów pt. Rozmowy o Śląsku Cieszyńskim pod red. Andrzeja Drobika, a w 2022 r. ich druga część.

W tym samym roku pojawił się utrzymany w stylu piwiarnianej gawędy Řezaný świat. Osobisty przewodnik po Śląsku Cieszyńskim Adama Miklasza, przyjezdnego pana, nie z Żyrardowa tym razem, ale z Krakowa.

Wyróżnia się wydana przed 10 laty książeczka pt. Hospicjum Zaolzie. Autorem był kolejny przyjezdny pan, z samej Warszawy, Jarosław Drużycki (pseudonim „jot”). Jest to rzecz świetnie napisana, traktująca o współczesności, empatyczna dla Zaolziaków, ale nie kadząca im.

I Drużyckiemu, niczym Hulce, zdarzyło się chodzić po miejscach pochowku, widzi już jednak na nich coś innego. „Tymczasem – co dostrzegam już niebawem – groby na miejscowym cmentarzu [w wiosce Dąbrowa] mówią przede wszystkim po czesku.

Tylko na kilku z nich pojawiają się polskie słowa. W jakim języku mówią zmarli? Dokładnie przed stu laty Polaków było tu 60 procent. Idę dalej”.

We wstępie do nowego wydania Śląska za Olzą Mariusz Wałach, prezes Kongresu Polaków, mówi, że powstało ono w „oczekiwaniu na nowego Hulkę-Laskowskiego”. Zdradził tym samym być może najgłębszą intencję tego działania. Bez wątpienia przydałby się ktoś taki.

Ktoś, kogo dostrzegą i docenią literackie salony. Kto odczarowałby Zaolzie w uszach polskich inteligentów i nadał temu pojęciu na nowo aktualne znaczenie. Na razie pozostaje czekać i wstydzić się, że rzecznikiem tej społeczności musi być literat od dawna spoczywający na cieszyńskim cmentarzu.