Ateista deklaruje: W Wigilię poszedłem na Pasterkę śpiewać kolędy
W Boże Narodzenie odpocznijmy od stawiania granic. Rozdziału państwa od Kościoła, wiary od niewiary, prawdy od fikcji, nas od nich. My, ateiści, dajmy sobie czasem spokój z religią i traktowaniem jej jak najgorszego zła, które czyha na świeckość. Na chwilę.
Czas Bożego Narodzenia rozciągnięty dość imponująco między początkiem listopada a Nowym Rokiem jest okresem, w którym tradycyjnie polska debata (XD) publiczna zaczyna skupiać się na tematyce religii, rytuału i święta.
Rysują się swojskie linie podziału, ateistów spycha się na pozycje przywłaszczających katolickie dziedzictwo hipokrytów. Padają pytania: „Po co święta obchodzisz, jeśli w Boga nie wierzysz?”. „Dokonał apostazji, a w Wigilię będzie kolędował w telewizorze, hipokryta!”.
My (ateiści, ma się rozumieć) na to: „W Boga nie wierzę, no i dobrze. Zaśpiewam Last Christmas, obejrzę Kevina, przebiorę się za Mikołaja. Święta są dla mnie czasem neutralnej religijnie integracji z rodziną”.
No i fajnie, ale po co ta ucieczka w amerykańskie schematy? Skąd, u licha, wniosek, że święta z całą swoją obudową i symboliką nie są nasze tylko dlatego, że nie wierzymy w faktyczność biblijnej opowieści?
Może właśnie ja, ateistka, ateista, osoba ateistyczna, wiedźma, agnostyk, duchowy poszukiwacz możemy śpiewać kolędy, budować szopki i opowiadać o Jezusie? I może przyjdzie nam z tego coś dobrego?
Jak zgniły Zachód niszczy nam Boże Narodzenie
W witrynach sklepowych mikołaje, elfy, bombki, światełka, choinki. Krzyczą piskliwie rumiane śnieżynki: „Kup, kup, kup”. „Travisto, gdy idą święta, niech każdy to zapamięta…” – wyje radio samochodowe w ciężarówce Coca-Coli.
Wszystko laickie, czerwono-zielone i świecące. Chrystianizację zastąpiła amerykanizacja, przy czym świeckość „świąt” nie wypływa przecież tylko z konieczności zachowania religijnej neutralności. Jest najzwyczajniej w świecie bardziej opłacalna.
Machina kapitalizmu swoim zwyczajem brutalnie przejęła święta, uczyniła z nich narzędzia wzmożonego ataku marketingowego. Logika zysku zatriumfowała nad tymi momentami w kalendarzu, które z samej swej natury miały być… bezsensowne.
A już z pewnością nie mogły wpisywać się w racjonalny porządek kapitalizmu. Dla filozofa Georges’a Bataille’a każde święto jest powrotem do immanencji. Pierwotnej nierozróżnialności, z której ludzkość wydobyła się, stawiając mocne i grube mury cywilizacji.
Na czas święta mury upadają. Zwierzęcość i ludzkość mieszają się ze sobą w chwilowym zapomnieniu. Człowiek zatraca się w świecie.
Współcześnie jednak nawet zatracenie musi zostać spieniężone. Zamiast działać inaczej niż na co dzień, w okresie świątecznym tylko potęgujemy nasz pęd konsumpcyjny. Jak przypominają nam doroczne skargi środowisk katolickich, Boże Narodzenie zmienia się w orgię kapitalizmu.
Co proponują w zamian? Oczywiście Boga. My w Boga nie wierzymy i ten drobny fakt pozornie wiąże nam ręce. Ale tylko pozornie.
Sądzę, że zwrot w stronę nawet u d a w a n e j duchowości może być nomen omen zbawczy. Niech żyje sentymentalny bezsens religijny! Skoro jesteśmy w Polsce, to czemu nie wziąć na warsztat najbliższej nam religii i nie „pobawić się” w katolików?
Mój Jezu
Jezus jest nasz. Nas wszystkich. Tych, którzy słyszeli o nim od maleńkości, dowiedzieli się o nim na starość, wierzą, że jest Bogiem wcielonym, bóstwem pomniejszym, prorokiem, filozofem, wariatem, postacią fikcyjną i anarchistycznym hipisem. Jest postacią kulturową i Kościół katolicki nie ma na nim znaku towarowego.
Kultura i sztuka wyrosłe wokół postaci Jezusa i podań o nim są (uderzmy w górnolotne tony) dobrem wspólnym. Na potrzeby tekstu traktującego o sytuacji polskiej możemy nawet powiedzieć narodowym.
Część z nas odeszła od Kościoła albo przestała wierzyć dopiero jako dorośli ludzie. Wychowano nas w katolickich domach i katolickich zwyczajach.
Ci z nas, którym nie obrzydły one jeszcze całkowicie, mają chyba prawo do sentymentu. Zwłaszcza w te najbardziej sentymentalne ze wszystkich świąt. Odzyskajmy Jezusa!
Jezus-bobas występował i występuje ewidentnie poza lub na granicy kontekstu religijnego w przyśpiewkach góralskich, szopkach krakowskich, jasełkach, żłóbku, który moja mama ateistka zrobiła, kiedy byłem małym berbeciem. Mamy do niego prawo.
Zresztą granice między tym, co świeckie i święte, są rozmyte. Ba! Czasami w ogóle nie istnieją. Jezusek bożonarodzeniowy jest właśnie mieszkańcem tej liminalnej, niepewnej strefy pomiędzy. Jego rączki rozpościerają się między folklorem a religią.
Spróbujmy uwolnić się od sztywnych kategorii i podryfujmy na oceanie płynnej postreligijności. Dajmy sobie swobodę. Zawieśmy naszą niewiarę i w tym czasie po prostu pobawmy się czarem Bożego Narodzenia.
Czarem, który możemy swobodnie konstruować z motywów chrześcijańskich, amerykańskich czy neopogańskich. Jeśli nie macie ochoty tego robić, to też w porządku.
Ja pójdę na pasterkę. Klęknę w zimnej katedrze wawelskiej, przymknę oczy i potrwam w niby-modlitwie, póki nie zabrzmią organy i nie gruchnie głos wśród nocnej ciszy. Stanę wpatrzony z zachwytem w Boga, w którego nie wierzę, i poczuję jedność z ludźmi i chmurami kadzidła. Z zimowym światem. Z Ziemią.
Anarchizm katolicki
Oczywiście projekt zatarcia różnic między religią a niereligią może być na dłuższą metę karkołomny. Model państwa świeckiego ma jakiś tam sens, chociażby z tego względu, że Europa nie jest już rozdzierana wojnami wyznaniowymi.
Konsekwentne rozpłynięcie może łatwo przerodzić się w mentalną kolonizację i z tym nie ma co dyskutować. My na szczęście nie musimy być konsekwentni.
Z dość nachalnej ewangelizacji zwróćmy się w stronę… anarchizmu. Hakim Bey ukuł swego czasu kategorię tymczasowej strefy autonomicznej.
Dla Beya projekt rewolucyjny jest niemożliwy do zrealizowania, a buntownicza ucieczka zdaje się bezproduktywna. Alternatywą wobec tych dwóch dróg czyni więc autor model insurekcji, powstania. Przelotnego zrywu, przebłysku utopii.
Tymczasowa Strefa Autonomiczna jest chwilowa, nietrwała, niekonsekwentna i niedodefiniowana… Jawi się w pirackiej melinie, imprezie, internecie i, rzecz jasna, w święcie.
Wywrotowy potencjał święta, zwłaszcza karnawału, wyraża się w możliwości zaistnienia w tym krótkim momencie świata na opak. Zanegowania panującego porządku. Brzydota jest pięknem, tchórzostwo odwagą, biedak królem. Granice znikają, a świat się roztapia.
W paradygmacie anarchistycznym święto jest najczęściej głośnie i imprezowe, co mnie przyprawia o migrenę. Proponuję (ale nie wymuszam!) inne podejście – Boże Narodzenie jako tymczasową strefę autonomiczną cichej empatii.
Odpocznijmy od stawiania granic. Rozdziału państwa od Kościoła, wiary od niewiary, prawdy od fikcji, nas od nich. Dajmy sobie czasem spokój z religią i traktowaniem jej jak najgorszego zła, które czyha na świeckość. Na chwilę.
Zapluty karzeł reakcji katolickiej
Pozostaje jeszcze jedna kwestia, która w aktualnej sytuacji może się wydać nieistotna, bo przywykliśmy trochę do niczym nieskrępowanego plucia na katolicyzm. Chodzi o reakcję osób wierzących.
Dyskusja o uczuciach religijnych na poziomie prawnym całkiem mnie teraz nie interesuje, ale warto je zaakceptować przynajmniej w obszarze międzyludzkich relacji. Są ludzie, dla których Jezus jest ważną o s o b ą (i Bogiem). Przykro mi.
Swobodne traktowanie swojej religii ci ludzie poczytają jako zagrożenie. Nic dziwnego, bo współczesne zmiany religijne przyczyniają się do rozwoju wśród polskich katolików poczucia niepokoju.
Co z tym zrobić? Odpowiedź może wydać się banalna i sentymentalna jak cały ten artykuł i Boże Narodzenie. Bądźmy uważni. Pamiętajmy o drugim człowieku, wczujmy się w niego.
Można wreszcie postawić pytanie, czy bożonarodzeniowa TSA ma być tylko bezpretensjonalną odskocznią od zwykłego życia. Oczywiście nic nie stoi na przeszkodzie, by tak ją traktować. Być może jednak drzemie w niej także potencjał zmiany, np. antypolaryzacyjnej?
Jak twierdził antropolog Clifford Geertz, pamięć podtrzymuje perspektywę rytualną. Świąteczne przeżycia kształtują społeczeństwo, które ich doświadczyło, bo najzwyczajniej w świecie są pamiętane. Może za parę miesięcy w gorącej kłótni internetowej dopadnie nas reminiscencja wzmagającej uważność utraty granic?
Oczywiście chwilowe wrażenia ogólnonarodowej zgody jest samo w sobie bezwartościowe. Przymusowe zakopywanie podziałów i różnic uśmiechem jest projektem niebezpiecznym.
Nie można na tym poprzestać, a tematy około religijne (i wszystkie inne!) wymagają pogłębionej dyskusji i analizy. Z tym poczekajmy do Nowego Roku.
Przez cały czas chodzi mi po głowie jedno porównanie. Podzielę się nim na koniec.
Pada śnieg, i to tak solidnie, najlepiej późnym wieczorem. Nikt nie odśnieża, wszystkie pługi dyszą na wylotówkach z miasta, a ulice i chodniki zasypuje biały puszek. Cichutko, powolutku. Pada wszędzie.
Zaciera na ten moment granice między ulicą, chodnikiem, trawnikiem, torowiskiem tramwajowym. Nie wiadomo, gdzie ścieżka rowerowa, gdzie jezdnia. I w tym wspaniałym chwilowym zawieszeniu granic wszyscy stają się bardziej uważni na siebie nawzajem.
Powoli się poruszają złączeni jakąś dziwną solidarnością niezwykłego otoczenia. Podziały na moment zagubione w śniegu.
Spróbujmy tak czasem pożyć. Od święta.
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury, uzyskanych z dopłat ustanowionych w grach objętych monopolem państwa, zgodnie z art. 80 ust. 1 ustawy z dnia 19 listopada 2009 r. o grach hazardowych.
Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o zachowanie informacji o finansowaniu artykułu oraz podanie linku do naszej strony.