Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna. Możesz nas wesprzeć przekazując 1,5% podatku na numer KRS: 0000128315.

Informujemy, że korzystamy z cookies. Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony.

Prawo czy dusza? Post scriptum do dyskusji z Jackiem Dukajem

Kilka miesięcy temu, podczas forum ekonomicznego w Krynicy, miałem okazję rozmawiać z Magdaleną El Ghamari i Jackiem Dukajem na temat wojen kognitywnych. Jacek Dukaj stwierdził wówczas, że jedynym narzędziem uporządkowania technologicznej dżungli są daleko idące regulacje prawne wprowadzone na  globalnym szczeblu. Ja z kolei usiłowałem argumentować za tezą, że jedyną naszą nadzieją są ćwiczenia duchowe. Miałem podczas tamtej rozmowy wrażenie, i nie opuszcza mnie ono aż do teraz, że przez nas obu mówił ktoś inny. Że ten spór już kiedyś stoczono.

Wojny kognitywne to dziwne wojny, w których nie do końca wiadomo nawet kto z kim walczy, gdzie nie ma przestrzeni do negocjacji, rozejmów, ani tym bardziej jasnych kryteriów tego, kogo można uznać za ich zwycięzcę. Kogo, czy może raczej „co”.

Bo nie tylko linie frontu ani rodzaje broni pozostają w tych starciach, jednej niekończącej się bitwie o nasze umysły, wielką, ukrytą przed tymi umysłami zagadką. Największą stanowi pokój, który w takiej czy innej formie zapanuje po ich zakończeniu. I to, czy ludzie będą jego stronami, czy może raczej przedmiotem.

Czy jednym z jego niepisanych postanowień nie będzie przypadkiem ostateczne zlikwidowanie ostatnich enklaw pozostawionych jeszcze wolnej woli, człowieczeństwu jego dotychczasowej formie. I staniemy się zarządzaną przez ultraracjonalne narzędzia sztucznej inteligencji biomasą. Do czasu, kiedy jeszcze będziemy temu potworowi doktora Frankensteina potrzebni. Chwili, w której zacytuje on swój literacki pierwowzór i powie człowiekowi: tyś moim stwórcą, ja twoim panem.

W swej powieści Montaż, Vladimir Volkoff przedstawia precyzyjny przepis na zarządzanie masami ludzkimi wrogiego państwa. Sposób, na jaki można podbić, podporządkować sobie drugi kraj bez jednego wystrzału. Bez wypowiedzenia wojny. Ba, bez choćby groźby użycia fizycznej siły. Wystarczy zastosować stare, sprawdzony reguły chińskiego mistrza dezinformacji, Sun-Tzu.

Istnienie wysokonakładowej prasy (rzecz dzieje się we Francji, w latach 60. XX wieku) rozwiniętego rynku księgarskiego, radia, kina czy telewizji dostarcza współczesnym dezinformatorom narzędzi, o których autor Sztuki wojny mógł tylko pomarzyć. Ale reguły tej gry pozostają te same, nie zmienił się też jej „endgame”, zaczerpnięte z dzieła Sun-Tzu motto Montażu – „Nim zdążyłem zwilżyć w krwi ostrze noża, wróg się poddał”.

O „dezinformacji” z łezką w oku

Ale tamtą rzeczywistość wspominać z nostalgią mogą nie tylko dinozaury z KGB. Tam przeciwnik pozostawał niewidoczny, ale przynajmniej był. Były jakieś, osnute tytoniowym dymem, gabinety. Tajne instrukcje. Spotkania oficerów z ich agent d’influence. Spisane – choćby i sympatycznym atramentem, albo spalone od razu po przeczytaniu – strategie działania.

Ta „dezinformacja 1.0” była po prostu ludzka. Perfidna, zła i podstępna, ale też narażona na ludzkie słabości i nimi ograniczona. Miała określone naturą człowieka reguły i cele.

Żadnej z tych cech nie można przypisać współczesnej wojnie kognitywnej. Bo oczywiście, rządy różnych państw wykorzystują narzędzia sztucznej inteligencji, algorytmy, mechanizmy śledzące do osiągania swoich celów. Ale z każdym miesiącem, każdym kolejnym udoskonaleniem się tego nowego rodzaju bytu, jakim jest AI, coraz trudniej jest określić czy to my, ludzie, się nią posługujemy, czy ona nami. A im wyżej znalazło się w hierarchii decyzyjnej, im pozornie więcej powinno się mieć podmiotowości, tym jej zakres się zmniejsza.

Jak pisał w jednym z najbardziej przerażających aforyzmów (i tak niezbyt optymistycznej książki, jaką jest Po piśmie) Jacek Dukaj: to nie Zuckerberg posługuje się Facebookiem, ale Facebook Zuckerbergiem. I to nie Brinn wykorzystuje Google’a do swoich celów, ale Google Brinna. Być może powinniśmy więc zapytać, jak Kevin Kelly, w tytule swej książki: „What technology wants”. Może i powinniśmy, ale ona nam przecież tego nie powie.

A jeśli działa to w ten sposób z baronami technologicznego świata, samą wierchuszką Doliny Krzemowej, to z jakiej racji inaczej miałoby być w przypadku Putina, Trumpa czy Xi Jinpinga. O Donaldzie Tusku nie wspominając.

Zmniejszyć rozmiary porażki

Konkluzja tamtej, toczonej w Krynicy, dyskusji brzmiała więc: w wojnie kognitywnej nie można wygrać. Jedyne co da się zrobić, to próbować ograniczyć poniesione w niej straty. I tu zarysowała się między mną a Dukajem różnica zdań, ze względu na którą piszę ten tekst. Sama w sobie jest ona bowiem dużo głębsza i o nieskończenie dalej idących konsekwencjach.

Jacek Dukaj stwierdził, że jedynym narzędziem, którego możemy użyć w celu uporządkowania technologicznej dżungli, są daleko idące regulacje prawne. I to tylko pod warunkiem, że zostaną one wprowadzone na możliwie wysokim, to jest globalnym, szczeblu.

Ja z kolei usiłowałem argumentować za tezą, że jedyną naszą nadzieją, są ćwiczenia duchowe. Jakiś program „obrony cywilnej” w sytuacji zmasowanego ataku Sztucznej Inteligencji na nasze dusze i umysły. I że to właśnie tutaj, najniżej, najbliżej jak to tylko możliwe – na poziomie indywidualnej duszy – jest sens usypywać Linię Maginota.

Miałem podczas tamtej rozmowy wrażenie, i nie opuszcza mnie ono aż do teraz, że przez nas obu mówił ktoś inny. Że ten spór już kiedyś stoczono. I że rozstrzygnięcie go na korzyść strony reprezentowanej tu przez Dukaja spowodowało, że w ogóle musimy na ten temat rozmawiać. Nie mogłem tylko dojść do tego, jakie to duchy nas nawiedziły, kto posłużył się naszymi ustami, żeby raz jeszcze wrócić na to pole walki.

Wichry namiętności

Pascal i Helwecjusz żyli w odstępie niecałych stu lat, obaj byli Francuzami. Przepaść dzieląca ich wizję człowieczeństwa nie wynika więc z różnicy kultur ani epok. A kilka pozornych podobieństw w ich poglądach (a konkretnie – miejsc w pismach Pascala, które prawdopodobnie zainspirowały Helwecjusza) tylko podkreśla rozmiary tej różnicy.

Obaj zgodziliby się co do tego, że człowiek z natury kieruje się namiętnościami. Że to pragnienie przełamania nudy, jakiś właściwy tylko naszemu gatunkowi niepokój, pragnienie czegoś więcej, czegoś innego, jest początkiem działania. „Nie ma dla człowieka nic równie nieznośnego, jak zażywać pełnego spoczynku, bez namiętności, bez spraw, rozrywek, zatrudnienia” – pisał Pascal, ale Helwecjusz również by się pod tymi słowami chętnie podpisał.

Tyle, że pierwszy z nich był gotów do zmierzenia się z tym poczuciem nicości w spotkaniu z samym sobą – natknięcia się na siebie w bezruchu, poza usypiającym nurtem zgiełku i rozrywek. I przyjęcia do wiadomości tego, że sami z siebie jesteśmy niczym.

Ale to zdanie jest tylko progiem, z którego Pascal wybija się do zrozumienia prawdy o człowieku, jako Bożym stworzeniu. I własna nicość nie przeraża go tak bardzo, kiedy zaczyna ją oświetlać płynące z tak wysoka światło.

Bo owszem, „JA jest wstrętne” – to „ja międzyludzkie”, ego żądające uwagi i poklasku. „Wyobrażone ja” przeznaczone dla zewnętrznej publiczności. Ale jest i drugie „ja”, to prawdziwe – dusza. I ono nie tylko nie jest wstrętne, ale w relacji ze swoim stwórcą uzyskuje nadprzyrodzony status.

Człowiek – wydziedziczony król

„Wielkość człowieka jest tak widoczna, iż wyłania się nawet z jego nędzy. To bowiem, co jest naturą u zwierząt, u człowieka nazywamy to nędzą; przez co uznajemy, iż jeśli natura jego jest dziś podobna naturze zwierząt, osunął się w nią z lepszej natury, która mu była właściwa niegdyś. Któż czuje się nieszczęśliwy, że nie jest królem, jeśli nie król wydziedziczony” – pisał w Myślach Pascal.

Wydziedziczony król jest tym, który może próbować (albo raczej – nie może NIE próbować) wrócić na swoją stolicę. Nie rozproszyć, zagłuszyć poczucie nicości rozrywkami, ale przekroczyć je, przejść, pokonać – jak pokonuje się pustynię. Ale wędrowcem na tej drodze może być tylko dusza. To ona, w relacji ze swoim nadprzyrodzonym Stwórcą, ma stać się „ośrodkiem decyzyjnym”, egzystencjalnym centrum, podmiotem, rozdającym karty w codziennym życiu i działaniu.

Helwecjusz przyjął właściwie w całości analizy stanu ludzkiej nicości, kierującej nami żądzy rozrywek i namiętności. Ale w tym miejscu się zatrzymał. Więcej nawet – uznał namiętności w życiu ludzi (polityce, kulturze etc.) za odpowiednik ruchu w fizyce. Jedyny napęd, silnik popychający nas do działania.

Punkt wyjścia jest dla Pascala i Helwecjusza ten sam: przepojona jakimś dziwnym, drażniącym niepokojem nuda. Stan ducha, który wczesnochrześcijańscy Ojcowie Pustyni rozpoznali jako acedię. Bezczynność udręczoną samą sobą, stagnację będącą przeciwieństwem odpoczynku.

Na drugim etapie tej podróży myśli, obaj filozofowie podążają równolegle. Polega on na rozproszeniu nudy namiętnościami. Poszukiwaniem przyjemności, dążeniem do władzy czy uznania w oczach innych ludzi. Tak jakby ich wzrok mógł zastąpić introspekcję, osłodzić niesmak z jakim człowiek spogląda w głąb siebie samego. Takie życie oplata się zasłoną mai, pozorów i chowa w niej jak w kokonie.

Z tym, że Pascal domagał się rozerwania tego kokonu, dokonania przewrotu w porządku duszy; odkrycia jej królewskiej drogi wzwyż. Natomiast Helwecjusz uznał, że jest to niemożliwe. Że jedyne co jest w stanie człowiekiem poruszyć, poprowadzić go wyżej i dalej, są namiętności. I ten właśnie moment chciałbym z całą mocą podkreślić. To była jego decyzja. Tak postanowił. I zaakceptował, a wraz z nim główny nurt zachodniej myśli politycznej, wszystkie płynące z tego konsekwencje.

Mali ludzie, wielki prawodawca

Po pierwsze – od teraz wielkość człowieka zaczęła się mierzyć wielkością, rozmachem targających nim namiętności. Tylko one mogą prowadzić do wielkich czynów, tworzyć wielkich ludzi. Ale, rzecz jasna, kandydatów do osiągnięcia tego miana będzie zawsze dużo więcej niż miejsc, podwyższeń przygotowanych dla tych nowoczesnych herosów.

Jak więc opanować owe wichry namiętności? Jedynym wyjściem wydaje się ustanowienie Wielkiego Prawodawcy, będącego w istocie nie mniejszym Pedagogiem. Zewnętrznego ośrodka kształtującego ludzkie myśli i działania, narzucającego apodyktycznie wzory społecznego posłuszeństwa.

„Osoba prawodawcy – pisał Eric Voegelin – zastępuję ośrodek sterujący, którego ludzka dusza, złożona jedynie z namiętności i interesów, została pozbawiona. Po obaleniu Boga to przywódca staje się nowym ośrodkiem ludzkiego życia. Duchowy dramat zbawienia rozgrywający się w chrześcijańskiej duszy zostaje przekształcony w zewnętrzny dramat społeczeństwa pod przewodnictwem prawodawcy”.

Ale Helwecjusz był tylko pierwszym z tych, którzy – jak pisał T. S. Eliot

Stale próbują uciec

Od ciemności na zewnątrz i w nich samych,

Marząc o systemach tak doskonałych, by nikt nie musiał być dobry.

Chwilę później pojawili się Bentham ze swoim Panopticonem – więzieniem i domem poprawczym w jednym, gdzie nikt nie może ukryć się przed wzrokiem Nadzorcy (to jedno z imion Wielkiego Prawodawcy) czy Comte, z jego religią społecznego zbawienia. Ale tak naprawdę cały oświeceniowy czy postoświeceniowy projekt przebiega w cieniu tej jednej decyzji. Uznania, że to nie dusza jest „ośrodkiem decyzyjnym”. Że niemożliwe jest nawrócenie, konwersja, przemiana życia czy serca.

Buława w duszy

Podobnie Pascal kontynuował tylko linię ciągnącą się od pierwszych odkrywców duszy, Sokratesa i Platona, przez wzywających bez przerwy i wciąż Naród Wybrany do nawrócenia proroków, aż po całą wzywającą do „anabazy”, wstępowania wciąż wyżej i wyżej, powracania królewskich synów na należne im trony chrześcijańską duchowość.

Zestawiam tu Pascala z Helwecjuszem, tylko dlatego, że omal się nie spotkali. Żyli w podobnym miejscu i czasie. A jednocześnie byli reprezentami dwóch, skrajnie przeciwnych punktów widzenia; dwóch różnych źródeł możliwej nadziei na ocalenie człowieczeństwa – jeden pokładał ją w duszy, drugi – w ustawach, organach nadzoru i kontroli. Wszystko zależy od tego, co uznajemy za realne w najwyższym stopniu, czemu przypisujemy walor „realissimum”. Sieci międzyludzkich, społecznych pozorów, kokonowi z zasłon mai, czy przestrzeni ludzkiej duszy.

I wydaje mi się, że echo tego właśnie sporu zabrzmiało w rozmowie z Jackiem Dukajem. Sporu, który nie został bynajmniej rozstrzygnięty. I nigdy nie będzie. Ale zawsze, aż do samego końca, pozostanie nam możliwość do podjęcia decyzji. Samodzielnego wyboru źródeł możliwych nadziei. Bo w „wojnie kognitywnej” każdy nosi buławę w plecaku. A raczej w samym sobie.

***

„Musisz życie swe odmienić” – tytuł tego tekstu jest cytatem z wiersza Rainera Marii Rilkego. Tak też zatytułował swą książkę Peter Sloterdijk, jeden z ostatnich epigonów oświecenia, próbujący w tej pracy powtórzyć gest barona Munchausena i wyciągnąć się samemu z bagna za włosy. Zaproponować prowadzenie ćwiczeń duchowych (nazywanych przez niego „antropotechnikami”) nie uznając jednocześnie istnienia nieśmiertelnej duszy.

Podczas pracy nad tekstem pomocna była mi najlepsza praca z dziedziny historii idei, jaką miałem przyjemność kiedykolwiek czytać – „Od Oświecenia do rewolucji” Erica Voegelina.

Publikacja nie została sfinansowana ze środków grantu któregokolwiek ministerstwa w ramach jakiegokolwiek konkursu. Powstała dzięki Darczyńcom Klubu Jagiellońskiego, którym jesteśmy wdzięczni za możliwość działania.

Dlatego dzielimy się tym dziełem otwarcie. Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o podanie linku do naszej strony.