Każdy człowiek potrzebuje Bożego sądu. Mamy bać się piekła?
Adwent stawia przed nami perspektywę końca świata i Sądu Ostatecznego. Ta ostatnia idea, połączona z pewnymi wyobrażeniami na temat Boga sędziego i Jego sprawiedliwości, jest często interpretowana jako przejaw opresyjności katolicyzmu. Religii, która straszy piekłem i przygniata ludzi poczuciem winy. Tymczasem ideę Bożego sądu można interpretować zupełnie inaczej – jako miejsce wyzwolenia. Tak sąd rozumiał francuski myśliciel – Pierre Legendre.
Adwent. Początek kościelnego roku liturgicznego. W świadomości większości to przygotowanie do Bożego Narodzenia, choć liturgicznie Kościół stawia je wiernym przed oczami dopiero na tydzień przed 25 grudnia. Przez większość czasu dominuje temat inny.
Jest nim oczekiwanie na powtórne przyjście Chrystusa na końcu czasów. Był to główny motyw życia pierwszych chrześcijan, którzy niecierpliwie wyczekiwali swojego Pana, przyzywając go słowami: Marana Tha! (Przyjdź, Panie!). Wraz z paruzją ma nastąpić ostateczny sąd nad światem i każdym z nas.
Bycie ku śmierci
Tematyka końca świata, przepowiadanie przez Kościół prawdy, że ów dzień „przyjdzie niespodziewanie jak złodziej”, kieruje naszą uwagę ku „małemu końcowi świata”, jakim dla każdego z nas bez wyjątku będzie śmierci.
„Innego końca świata nie będzie” – pisał Czesław Miłosz. Choć jako katolik nie mogę zgodzić się z tym wybitnym polskim poetą, to niewątpliwie namysł nad nieuchronnością własnej śmiercią, meditatio mortis, jest warunkiem koniecznym dobrze przeżytego życia.
Taką tezę postawił w swej filozofii słynny Martin Heidegger. W jego ujęciu tym, co przede wszystkim odróżnia człowieka od zwierząt, jest świadomość nieuchronności własnej śmierci. Zwierzęta nie wiedzą, że ich życie przeminie.
Idąc dalej, to właśnie śmierć jest dla każdej osoby horyzontem jej indywidualnego świata. To świadomość nadchodzącej anihilacji konstytuuje ludzki sposób przeżywania życia. Świadomość śmierci stanowi ciągle obecne w ludzkiej świadomości tło codziennego życia.
Nie bez powodu prof. Wawrzyniec Rymkiewicz, jeden z wybitniejszych specjalistów od Heideggera w Polsce, sugerował, żeby heideggerowskie sein(bycie; istnienie) tłumaczyć jako „istnięcie”.
Słowo to już w samym swoim brzmieniu, w samej wymowie kojarzy się z chwilowym błyskiem płomienia z palącej się zapałki. Ogień ów jest jak owo „istnięcie” – rozbłyska na sekundy, by za chwilę zgasnąć. Tak jest i z życiem człowieka. Żyje przez chwilę, by za moment jego „istnięcie” zostało unicestwione.
Martin Heidegger wyciągnął z tego konkretne wnioski. Stwierdził, że warunkiem autentycznie przeżytej egzystencji jest stanięcie twarzą w twarz z trwogą powodowaną przez uświadomienie nieuchronności własnej śmierci. Tylko wówczas możliwe jest uczynienie swego życia sensownym.
Wobec faktu przemijania trzeba zadać sobie pytania: „Kiedyś umrę, jak zatem powinienem przeżyć własne życie? Czemu powinienem się poświęcić, żebym w momencie śmierci mógł uznać, że moje życie miało sens?”.
Z tej trwogi rodzą się decyzje o charakterze egzystencjalnym. Decyzje o tym, by swoje życie poświęcić nauce, pomocy ubogim czy ukochanej osobie. Memento mori w świeckim wydaniu – tym jest dla mnie przede wszystkim filozofia Martina Heideggera.
Rzeczy ostateczne: niebo albo piekło
Trzeba jednak podkreślić, że propozycja niemieckiego filozofia różni się od medytacji śmiertelności, którą propaguje chrześcijańska tradycja. U Heideggera nie ma wizji życia wiecznego i Boga. Nie jest nam dany jakikolwiek obiektywny sens.
Według Heiddegera świat, w którym żyjemy, to ciemny las rozświetlany momentalnie przez chwilowe prześwity bytu. To wszystko sprawia, jak sądzę, że niemieckiemu filozofowi bliżej do stoików czy epikurejczyków aniżeli do chrześcijańskich mnichów kontemplujących rzeczy ostateczne.
Bliżej jest mu do Alberta Camusa, który wobec absurdalności świata i jego nonsensowności postulował, by sens wytworzyć samemu. Jest to raczej, jak zauważył Karol Fijałkowski w rozmowie z Tomaszem Samołykiem, plaster na ból przemijania aniżeli dogłębny chirurgiczny zabieg siegający głębi ludzkiej egzystencji.
Jak sądzę, absolutnie wszystko, co z tej myśli można wyciągnąć na temat życia po śmierci, wyraził w wywiadzie dla „Teologii Politycznej” prof. Wawrzyniec Rymkiewicz: „Więc Boga nie ma. Może być. Ale nie wiemy, kim będzie, jeżeli będzie”.
Tymczasem katolicyzm – szczególnie w ramach trwającego adwentu – prowadzi nas ku nieco innej perspektywie. Jak głosi prefacja mszy pogrzebowej: „życie Twoich wiernych zmienia się, ale się nie kończy”. Jest więc życie po śmierci.
Co więcej, chrześcijaństwo podbija stawkę. „I pójdą ci na mękę wieczną, sprawiedliwi zaś do życia wiecznego” (Mt 25,46). Niebo albo piekło. Wieczna radość w zjednoczeniu z Bogiem bądź wieczna śmierć w oddzieleniu od źródła życia.
Z konieczności więc wybór egzystencjalny katolika będzie inny. Stawką nie będzie samostwarzanie sobie sensu, by udźwignąć nicość. Chodzi o to, by sens przyjąć. Uwierzyć, że „Chrystus objawił człowieka samemu człowiekowi”, jak mówi konstytucja Gaudium et spes, a prawdziwie autentyczne życie polega na naśladowaniu Syna Bożego.
Tylko tak stajemy się sobą, ponieważ Chrystus jest naszym ukrytym głęboko w sercu – o czym przypomina papież Franciszek w encyklice Dillexit nos – archetypem, wzorcem tożsamości. Tylko takie „istnięcie” ma sens.
Wracając do możliwości potępienia, nie ma co ukrywać, że trudna to prawda. Szczególnie dla mnie jako katolika. Czyż bowiem wizja możliwej wiecznej męki nie wzbudza trwogi zdecydowanie większej niż heideggerowska nicość?
Czyż taka wizja wobec codziennych dowodów na własną niedoskonałość, grzeszność, niespójność przekonań i postaw nie musi prowadzić do przygniecenia śmiertelnym lękiem przed karą bądź odrzucenia wiary po to tylko, by się tego lęku pozbyć? Wszakże takie zarzuty kierowane są wobec katolicyzmu.
Istnieje duża pokusa, by zbyt łatwo to napięcie usunąć. Zbagatelizować je na rzecz taniej i popterapeutycznej opowieści o pseudomiłosierdziu.
Oczywiście dla katolika świadomość danej za darmo łaski Boga, który chce, „aby wszyscy zostali zbawieni” (1 Tm 2,4), może problem owego lęku rozwiązać, dając uzasadnioną nadzieję na osiągnięcie „przebóstwienia”. Dramatyczna możliwość potępienia nie zostaje jednak usunięta z horyzontu życia człowieka.
Spróbujmy jednak na sprawę spojrzeć nieco inaczej. Przypatrzmy się od trochę innej strony idei Sądu Bożego. Tej instancji, która ostatecznie zdecyduje, po której „stronie mocy” się znajdziemy. Chodzi zarówno o sąd – jak mówi katolicka teologia – szczegółowy, czekający każdego z nas tuż po śmierci, jak i ten ostateczny na końcu czasów.
Czy rzeczywiście jest to wizja, która stanowi dobitny dowód na opresyjność katolicyzmu? Na to, że jest to religia neurotycznych, znerwicowanych i nieszczęśliwych ludzi niepotrafiących cieszyć się życiem?
Sąd jako miejsce upodmiotowienia
Intelektualne światło na sprawę rzuca nam nieżyjący już francuski psychoanalityk i historyk prawa – Pierre Legendre. Intelektualny patron najnowszej teki „Pressji” i przyjaciel słynnego psychoanalityka Jacquesa Lacana. Myśliciel z tego samego pokolenia co największe francuskie idole nowej lewicy z Michaelem Foucaultem czy Jacquesem Derridą na czele, lecz – co istotne – wyciągający odmienne od nich wnioski.
Jak Legendre rozumiał rolę sądu? W książce Zbrodnia kaprala Lortiego Legendre opisuje historię Denisa Lortiego, żołnierza kanadyjskiego, który 8 maja 1984 r. wtargnął do budynku parlamentu Quebecu w celu zamordowania premiera rządu. Jak się jednak okazało, tego dnia parlament nie obradował. Lortie wobec tego zabił trzy przypadkowe osoby, osiem osób ranił.
„Rząd Qubecu miał twarz mojego ojca” – zeznawał potem w trakcie procesu. Kapral Lorty, jak się okazało, wychowywany był przez ojca tyrana, który molestował jego siostrę. Zbrodnia była szaleńczą próbą zamordowania własnego ojca przeniesioną na społeczną figurę ojcowską w postaci premiera i rządu. Lortie, chcąc zniszczyć faktyczne zło, które go dotknęło, sam stał się swoim ojcem tyranem. Zakończył życie niewinnych, przypadkowych ludzi.
Pierwotnie sąd uznał Denisa Lortiego za niepoczytalnego. Od tego wyroku jednak odwołał się… sam kapral Lortie, który chciał zostać osądzony jako odpowiedzialny za swoje czyny człowiek. Dlaczego? Po co chciał iść do więzienia? Czy nie powinien się cieszyć (nawet jeżeli w rzeczywistości był poczytalny), że uniknie kary?
Otóż – jak tłumaczy Legendre – zupełnie nie! Bowiem – tu dochodzimy do clou sprawy – stawką uznania Lortiego za poczytalnego bądź nie było rozstrzygniecie tego, czy kapral w pewnym sensie w ogóle jest człowiekiem.
Jednym z kryteriów bycia osobą jest odpowiedzialność za swoje czyny. Ba, zdaniem Legendre’a człowiek prawdziwie staje się istotą ludzką, zyskuje prawdziwą wolność i ustanawia swoją podmiotowość w momencie, gdy przyznaje się do winy.
Dlaczego tak się dzieje? Zdaniem Francuza poczucie winy jest obiektywnym faktem psychicznym wynikającym z naruszenia zewnętrznego wobec nas, a zarazem uwewnętrznionego pod postacią superego czy też Wielkiego Innego porządku, który konstytuuje naszą tożsamość.
Czyste, niewychowane przez zewnętrzne prawo „ja” nie istnieje. To właśnie prawo jest warunkiem tożsamości osoby i jej wolności. Na rusztowaniu prawa wznosi się wolność człowieka. Rozumiał to Immanuel Kant.
Rozumie to także chrześcijaństwo, które wbrew wielu pseudoewangelicznym interpretacjom nie zniosło prawa moralnego (zniosło starotestamentalne prawo kultyczne), ale rozpoznało, że człowiek nie potrafi go wypełniać, i dało człowiekowi łaskę jego internalizacji, przyswojenia w taki sposób by mocą Ducha Świętego wypełniać je ostatecznie w sposób spontaniczny, płynący z głębi osoby. Po to właśnie Chrystus przyszedł na świat.
Człowiek bez prawa nie jest podmiotem. By wiedzieć, kim jesteśmy, musimy mieć punkt odniesienia. Czy to będzie Tradycja, narodowy mit czy jakakolwiek inna opowieść. Musimy posiadać coś, co zobiektywizuje nasze życie i wydobędzie z chaosu popędów i gąszczu sprzecznych społecznych oczekiwań, prawdę o nas samych.
Poczucie winy wynika z samego rdzenia tej prawdy. Czasami może być nadmierne, ale dobrze ukształtowane sumienie rzeczywiście informuje nas o tym, za co słusznie powinniśmy czuć się winni.
Błądzi więc współczesna kultura, przekazując w popterapeutycznych treściach rozpowszechnianych za pośrednictwem social mediów komunikat, każący patrzeć na poczucie winy jako uczucie toksyczne i niekonstruktywne. Jako na coś, czego należy się pozbyć, by stać się prawdziwie wolnym. Trafnie to zjawisko ujął Tomasz Stawiszyński w wywiadzie dla Tygodnika Powszechnego:
„W różnych narracjach rozwojowo-terapeutycznych, popularnych dziś na Instagramie i nie tylko, czytamy zaś np. o komforcie jako fundamentalnym wyznaczniku tego, w jaki sposób funkcjonujesz w danej relacji. Jeśli ktoś ma do ciebie pretensje i czujesz dyskomfort, to jest to zła relacja i powinieneś z niej zrezygnować. Nie ma tu w ogóle pytania, czy może jednak rzeczywiście robisz coś nie w porządku”.
Tym czasem zdaniem Legendre’a to właśnie przyznanie się do błędu, występku czy zbrodni i gotowość do naprawienia krzywd wedle możliwości czyni nas wolnymi ludźmi. Pozwala nam się od owej winy oddzielić i odebrać jej destrukcyjną władzę, którą posiada nad naszą duszą. Człowiek niezdolny do wzięcia odpowiedzialności za swoje czyny skazuje się na destrukcję własnej osobowości.
Przypomnijmy sobie chociażby Zbrodnię i karę Fiodora Dostojewskiego. Rodion Raskolnikow po zabójstwie lichwiarki osuwa się w coraz głębsze szaleństwo. Jego osobowość zaczyna się rozpadać. Nie mogąc tego znieść, ostatecznie sam idzie do sądu i przyznaje się do winy. Jest niczym kapral Lortie, który apeluje, by uznać go za poczytalnego.
Raskolnikow zostaje osądzony. Co ważne, osądzony sprawiedliwie z jednoczesnym uwzględnieniem jasnych stron jego osobowości. To bardzo ważne – sąd nie polega na tym, by człowieka pognębić suchą egzekucją przepisów. Sąd – według Legendre’a – ma człowieka uratować. Pomóc mu się wyzwolić od własnej winy. Pokazać całą prawdę o jego życiu, uwzględniając wszelkie okoliczności.
Sprawiedliwość to nie jest pozytywizm prawniczy egzekwujący logiką procedur suchą literę prawa. Sprawiedliwość uwzględnia całą prawdę o człowieku i świecie.
Od momentu wyroku zaczyna się dla Raskolnikowa nowe życie. Poddając się karze, wchodzi na drogę prowadzącą ku wolności. Tak zdaniem Legendre’a funkcjonuje bez względu na różnice kultur ludzka natura.
Sąd Boży momentem wolności
Połączmy teraz powyższy wywód z adwentową kontemplacją Bożego sądu. Gdy przyglądamy się niektórym fragmentom Ewangelii, zwłaszcza w Ewangelii według św. Mateusza – weźmy chociażby 25 rozdział tej księgi – możemy mieć poczucie, że sąd Boga jest surowy i bezwzględny. Czyniłeś miłość – jesteś zbawiony. Nie czyniłeś – jesteś potępiony! Jest to oczywiście opis prawdziwy, lecz pokazujący zewnętrzny aspekt sądu.
Jego wewnętrzny sens i istotę wyjawia Chrystus w Ewangelii św. Jana, mówiąc: „A sąd polega na tym, że światło przyszło na świat, lecz ludzie bardziej umiłowali ciemność aniżeli światło: bo złe były ich uczynki. Każdy bowiem, kto się dopuszcza nieprawości, nienawidzi światła i nie zbliża się do światła, aby nie potępiono jego uczynków. Kto spełnia wymagania prawdy, zbliża się do światła, aby się okazało, że jego uczynki są dokonane w Bogu.” (J 3,19-21).
Jest więc jak u Legendre’a – uciekając w ciemność, unikając wyjścia na jaw naszych uczynków, człowiek nie daje sobie szans na to, by przyznać się do winy. Woli się chować. To – jak pokazałem wyżej – prowadzi w efekcie do tragicznych skutków.
Inaczej jest z ludźmi, którzy od owego Chrystusowego światła nie uciekają. Celnik bijący się w piersi przed Bogiem odchodzi usprawiedliwiony, Łotr wiszący obok Chrystusa na krzyżu otrzymuje obietnicę, że jeszcze dziś znajdzie się razem z Panem w raju.
Czy nie rymuje się to z perspektywą Legendre’a? Czy ci wszyscy bijący się w pierś grzesznicy nie oddzielają się w ten sposób od swojej winy, dystansują się do niej, osądzają ją i w ten sposób zyskują wolność? Czyż więc uznanie się za grzesznika, nie tylko nie jest miejscem upodlenia ludzkiej godności, lecz wręcz przeciwnie – jest aktem jej podniesienia?
Podobnie wyobrazić można sobie i sąd szczegółowy, i Sąd Ostateczny jako miejsce wyzwolenia tych, którzy przyjmują obiektywny sąd Źródła wszelkiej obiektywności. Konfrontując się z Boską prawdą osądzają swoje winy i szczerze za nie żałują.
Potępieni zaś, choć warto podkreślić, że Kościół nie orzeka, kogo i czy w ogóle kogokolwiek spotka ten los, to ci, którzy uczynili się niezdolnymi do oddzielenia się od swoich złych czynów. Ludzie niezdolni do przyjęcia prawdy o swoim życiu i postępującego za nim samoosądzenia. To są Ci, o których Chrystus mówi, że „bardziej umiłowali ciemność”.
Podobnie widział to C.S. Lewis, który w Podziale ostatecznym pisał o tym, że do nieba nie wejdą ci, którzy winę widzą przede wszystkim w innych. Zło jest na zewnątrz. To inni potrzebują przebaczenia, nie ja! W tym ujęciu sądu zbawieni mogą być tacy ludzie, jak Rudolf Höß, komendant obozu KL Auschwitz, symbol jednego z najbardziej diabolicznych zjawisk w historii Zachodu.
Höß przed śmiercią przyznał się do win, uznał, że to, co zrobił, jest straszliwą zbrodnią czyniącą go mniej godnym życia niż najmarniejszą choćby muszkę. Wyspowiadał się, a tuż przed wykonaniem wyroku śmierci długo się modlił. Jeżeli jego akt skruchy był szczery, a tylko Bóg to wie, należałoby domniemywać, że jest zbawiony.
Oczywiście, jak pisał w 12 stopniach pychy św. Bernard z Clairvaux, prawdziwy żal za grzechy musi wyrazić się w pragnieniu odpokutowania win. Stąd racjonalna i zrozumiała staje się idea czyśćca. Miejsca dla tych, którzy nie zdążyli w pełni uwolnić się od swoich win tu, na ziemi, lecz szczerze za nie żałują.
Czyściec nie jest po prostu zewnętrzną arbitralną karą. Jest przygotowaniem na zjednoczenie z Bogiem oraz wszystkimi zbawionymi w Bogu, także z tymi, wobec których ciężko się zawiniło. Jest naprawianiem skutków złych czynów przede wszystkim w swoim wnętrzu. Pokuta bowiem służy nam samym – pozwala przywrócić ład w osobowości, naruszony przez zbrodnie.
Czy można wyobrazić sobie, że Höß będzie cieszył się radością nieba z tymi, których bestialsko zamordował w komorach gazowych? Trudno przechodzi to przez myśl, o ustach nawet nie wspominając. Jednak dla Boga nie ma nic niemożliwego.
Publikacja nie została sfinansowana ze środków grantu któregokolwiek ministerstwa w ramach jakiegokolwiek konkursu. Powstała dzięki Darczyńcom Klubu Jagiellońskiego, którym jesteśmy wdzięczni za możliwość działania.
Dlatego dzielimy się tym dziełem otwarcie. Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o podanie linku do naszej strony.