„Przyjaciel domu umarłych”
Nie chciałem jej spotykać. Odkładałem tę rozmowę jak coś naprawdę przykrego – wyrzucenie naprawdę ohydnej, a gnijącej w rogu pokoju rzeczy. I właśnie to – zaduch spotkania, którego nie było – wisiało nisko nad całą moją pracą. Ileż zdań rozpoczętych w połowie nie zostało zakończonych właśnie dlatego, z jej winy.
Kiedy już jakaś hipoteza na temat życia i twórczości B. wydawała mi się niepodważalna, sprawdzona od każdej strony, przysuwał swoje krzesło do mojego biurka ten sam, androgyniczny demon. Kładł swoją dłoń na moim udzie i szeptał: „coś taki pewien, panie kochanku? Skąd możesz wiedzieć, skorą Z NIĄ nie rozmawiałeś? A jeśli powie jedną, tylko jedną taką rzecz, która wszystko to, co piszesz podważy? Jesteś jak patolog, co boi się zwłok. Detektyw, który omija szerokim łukiem miejsce zbrodni. Dyrygent uciekający przed orkiestrą”.
Szeptał i śmierdział. Nie, nie siarką, on nie z tych. Roztaczał wokół siebie zaduch starej baby, takiej, co to nigdy nie ściąga czapki po wejściu do restauracji. Zapach tanich, ostrych, pseudo-orientalnych perfum, naftaliny i cebuli, którą smażyła przed południem. Próbowałem go nie słyszeć – z reguły mi się to udawało. Ale nie można było go nie poczuć.
Wietrzyłem pokój, odpalałem papierosa od papierosa, żegnałem się wodą święconą – wszystko na nic. W moim gabinecie cuchnęło starą babą i nie byłem w stanie nic na to poradzić. Demon śmiał się w kułak, tańczył na moim biurku, dopiął swego – nie byłem w stanie pracować. A byłem już tak blisko.
Został tylko ostatni rozdział, ledwie kilka stron, końcowy akord. I ani kroku naprzód. Przez chwilę zaświtała mi myśl, by przenieść pracę gdzie indziej, do biblioteki czy kawiarni, ale kiedy tylko zacząłem się pakować, pomyślałem co będzie, kiedy w publicznym miejscu, przy innych ludziach, gdy tylko wyjmę maszynę do pisania, rozejdzie się ode mnie ten smród. Aż spociłem się z przerażenia.
Wymieniliśmy z demonem krótkie, porozumiewawcze spojrzenie – niech ten cyrograf będzie egzorcyzmem. Skontaktuję się z nią, poproszę o spotkanie, a on więcej nie przyjdzie. Zmrużył oczy, poprawił kosmyki spadających mu na twarz włosów i skinął głową na znak, że się zgadza. Wcisnął na głowę wełniany beret i rozpłynął się w powietrzu. Smród zniknął, odetchnąłem z ulgą.
Miałem jej numer telefonu zapisany na kartce. Przyjaciel, któremu wyznałem, czym się teraz zajmuję, wcisnął mi go z miną zatytułowaną „spokojnie, kiedyś mi się odwdzięczysz”. Po czym odszedł śmiertelnie obrażony, że okazałem niewystarczający – jego zdaniem – entuzjazm.
Od tamtej pory jeszcze ze trzy razy, kiedy tylko zaczynałem mówić o mojej pracy, zdarzyło się, że ktoś wyrwał się z gotowością do pomocy: „A Z NIĄ już rozmawiałeś? Kiedy planujesz to zrobić? Mogę ci załatwić do niej numer, naprawdę!”.
W pierwszej chwili pomyślałem, że to jej gosposia – nie powiedziałem więc, kim jestem, ani dlaczego dzwonię, tylko poprosiłem, by przekazała słuchawkę pani Krystynie. „Ale to ja”. Brzmienie jej głosu kompletnie zbiło mnie z tropu.
Nie chodziło tylko o to, że było młodzieńcze, niemalże dziecinne – jakby te trzydzieści lat nie zdążyło się wydarzyć – ale też jakieś lekkie, bezpretensjonalne. Spodziewałem się chrobotania podstarzałej Ksantypy. Bo też nią właśnie od początku dla mnie była – nierozgarniętą, histeryzującą, „opowiadającą wciąż takie rzeczy, o których zwykły mówić kobiety”, żoną Sokratesa.
Usłyszałem coś innego. Kogoś, kogo nie trzeba odprawiać na początku dialogu, żeby nie przeszkadzał mędrcowi i jego uczniom w przygotowaniu do śmierci.
B. nie miał uczniów. To, co zrobił przed śmiercią, sprawiło, że stracił starych przyjaciół, nie zdążył zdobyć nowych. Nie bardzo też się o nich starał. Ostatnie dni, godziny spędziła z nim tylko ona.
Tylko ona wiedziała, czemu najpierw wrócił, a potem nie wyjechał. Znała tajemnicę tych ostatnich sześciu miesięcy jego życia, kiedy wszystko stanęło na głowie i zaczęło toczyć się według nowych, bezsensownych reguł.
Dlaczego czekał na śmierć jak na dawno umówione spotkanie? Jakby nie tylko data, ale i miejsce zostały z góry, przez kogoś komu chciał być posłuszny, określone. „Widzimy się w Warszawie, w parku Krasińskich. 7 listopada 1939. Tylko nie zapomnij”.
Powiedziałem, kim jestem. Dlaczego postanowiłem napisać biografię jej męża. Czym moja książka ma różnić się od powstałych dotychczas na jego temat. Co już udało mi się ustalić, a czego jeszcze nie wiem. W zasadzie wszystko było gotowe.
Dwa lata niestrudzonej pracy obrodziło w sześćset stron maszynopisu. Wiem już wszystko. Poza ostatnimi sześcioma miesiącami. Wszelkie relacje – przyjaciół, znajomych, współpracowników – urywają się w momencie wyjazdu do Palestyny późną wiosną 1939 roku. Aż do tej chwili wszystko się zgadzało.
Polski poeta żydowskiego pochodzenia, wychowany w atmosferze religijnego indyferentyzmu, w drugiej połowie lat trzydziestych zostaje żarliwym wyznawcą idei syjonistycznej. „Wracajmy!” – tom publicystyki wydany w 1937 roku jest w zasadzie listą zdrajców i wyliczeniem ich win.
Im bardziej napastliwe stawały się jego artykuły, tym subtelniała poezja. Jakby cała pewność siebie, jednoznaczność, wściekłość i żółć upuszczane były na łamach prasy. Tam składał trybut światu, rzeczywistości, idei – dzięki temu w poezji mógł się oddać wyłącznie marzeniom.
Powiedziałem dużo więcej niż zamierzałem. Nie przerywała mi, nie dopytywała. Milczała – tyle, że w sposób, który zdawał się domagać wyjaśnień. Przedstawiałem swoje ustalenia jedne za drugimi – jakbym opowiadał jej o kimś obcym, o kim właśnie pierwszy raz usłyszała.
„A czy wie pani, że we wczesnym dzieciństwie B. …”, albo „Słonimski nigdy mu tego nie darował, próbował mu zaszkodzić, ale wie pani, pozycja B. była już wówczas niepodważalna” czy „i wtedy B. podjął ostateczną decyzję o opuszczeniu Polski”.
Wiedziałem, że to bez sensu, że to ja mam się od niej dowiedzieć czegoś o jej mężu, a nie na odwrót. Ale czułem też, że muszę jej zaimponować. Że rozmowa, którą tak długo odkładałem, może się naprawdę nie wydarzyć. I wtedy dwa lata mojej pracy wsiąkną, jak krew w bliskowschodni piach.
Bo jeśli nie dowiem się – docierało to do mnie z każdym słowem wygłaszanego przed nią sprawozdania z dotychczasowych prac – do czego doszło najpierw w Palestynie, a potem w Warszawie, to ta książka nie ma sensu. Będzie biografią męczennika, o którym nie wiadomo jak i dlaczego umarł.
Poezja B. nie była „o” śmierci. Ona jest śmiercią: wtedy, „w niej” się wydarza. W tej chwili pomiędzy światami, której istnienie podważali filozofowie. Całe jej napięcie, dręcząca, rozpaczliwa niepewność bierze się z tego właśnie. Jego wiersze były krzykiem człowieka, który właśnie zeskoczył ze skały, ale nie wie, czy gdzieś tam w dole jest woda, czy tylko skały. Popłynie, czy się rozbije; zaraz zacznie się „wszystko” czy tylko skończy się „coś”?
Od spotkania z tą poezją (cholera, a więc jej to mówię – to, czego nie mówiłem nigdy nikomu, wyznaję właśnie milczącej Ksantypie) skończyło się moje dziecięce marzenie o pisaniu wierszy. Wiedziałem, że wszystko, co mógłbym chcieć kiedykolwiek napisać, powstało zanim się urodziłem.
Ale wtedy też narodziła się dojrzała ambicja, postanowienie – pomysł by zostać krytykiem literackim. Zrozumieć B., tak jak on rozumiał rzeczy, stany, miejsca i chwile, o których pisał. Może nie jestem w stanie opisać tego miejsca, które jest śmiercią, ale spróbuję chociaż napisać coś na temat tego, który w tym miejscu był.
Ba, zamieszkał tam, wprowadzał się do śmierci za każdym razem, kiedy tylko brał pióro do ręki. Został „Przyjacielem domu umarłych”. Tak, tak właśnie ma być zatytułowana ta książka, proszę pani. Ale ona nigdy nie powstanie, jeśli nie dowiem się tego, jak umarł B. Bo o tym wie tylko pani. Więc proszę, błagam, niech mi pani nie odmawia.
Iwonicz Zdrój, a gdzie to jest? Rozumiem, wakacje, na jak długo? Trzy miesiące? To długo…
Czy mogę panią odwiedzić? Nie będę przeszkadzał. Przyjadę na jeden dzień, wysiądę z pociągu rano, do powrotnego wsiądę wieczorem. Już teraz zapraszam panią na obiad, tylko proszę mi nie odmawiać. Najbliższy czwartek, 12 września? Nie mogło być lepszej daty. Do zobaczenia. Dziękuję, z całego serca.
Odłożyłem słuchawkę. Krew tętniła mi w uszach, ręce się trzęsły, ze wstydem odkryłem, iż muszę się wykąpać i przebrać – cały byłem spocony. Ale najgorsze przyszło dopiero potem, kiedy organizm już się uspokoił. Opanowało mnie – „opanować” to za mało powiedziane, byłem sparaliżowany – uczucie strasznego wstydu.
Jak mogłem się przed nią tak poniżyć? Co się ze mną stało? Do kogo, do cholery, należał ten piskliwy głosik, który skomlał przez słuchawkę o możliwość spotkania. Nie chodziło o B., nie tylko o niego. Nawet nie o książkę, a przynajmniej nie o tę, którą właśnie miałem skończyć.
Jej milczenie sprawiło, że stałem się bezbronny – musiałem mówić więcej niż bym chciał. Więcej niż wymyśliłbym sam z siebie – na spokojnie, w kawiarni czy bibliotece – gdyby po drugiej stronie nie stała ona.
Tytuł? Przecież nigdy wcześniej o nim nie myślałem. To miało być coś naukowego, profesjonalnego, w rodzaju „Życie na miarę literatury. Przypadek B.”. Ale „Przyjaciel domu umarłych”? Ta fraza nie jest moja, skąd do mnie przyszła?
Najstraszniejsza myśl pojawiła się już po wyjściu z wanny, podczas wycierania ręcznikiem. „A jeśli B. też tak pisał? Jeżeli to jej milczenie wyciągało z niego kolejne frazy i linijki?”. Ale za kogo ja się mam myśląc coś takiego, dopuszczając podobne farmazony do świadomości?
Potwierdzały się więc, jedna po drugiej, wszystkie moje najgorsze obawy. Niestety, nie było już odwrotu, musiałem się z nią zobaczyć. Ale nigdy nie miałem co do tego mniej przekonania niż we wrześniową noc, w drodze na peron.
Lista pytań do zadania wdowie po B. leżała bezpiecznie schowana w plecaku. Ale nie mogłem ani na nią patrzeć, ani tym bardziej o niej myśleć. Zamiast tego, układałem w głowie inną listę. Spis powodów, dla których nie powinienem się spotykać z Ksantypą.
Powód pierwszy – wdowa po przedwcześnie zmarłym poecie to jedna z najbardziej podejrzanych instytucji życia literackiego. Starzejąca się bileterka, odcinająca kupony od nie swojej sławy ani wielkości. Skrzętna mistyfikatorka, wycinająca z życia twórcy wszystkie niewygodne dla niej samej fakty. Zamiatająca wszystkie pozostałe namiętności pod dywan manipulantka – monopolistka.
Powód drugi – starzejąca się kobieta snująca opowieści o miłosnych uniesieniach sprzed trzech dekad. Podejrzane i krępujące. Niesmaczne.
Powód trzeci – żony poetów są często same niespełnionymi poetkami. Albo też – co nie wyklucza pierwszego – zaprzysięgłymi poezji wrogami.
Fetyszyzują więc przyziemną stronę rzeczywistości, zanudzają słuchaczy faktami z życia ich mężów, takimi jak to, że same musiały im kupować spodnie, bo te fajtłapy nie były w stanie się tym zająć.
Albo – co dużo gorsze – poetyzują wspomnienia, przygotowują sobie zawczasu gotowe frazy i w świetle talentu ich mężów, o życie których (i o nic innego) są wypytywane, ogrzewają własną, literacką bezradność.
Upewniając się w postanowieniu, że wcale nie chcę tej podróży a tym bardziej spotkania, pozwoliłem się ukołysać równomiernemu stukotaniu pociągu. Nie na tyle by zasnąć głębokim snem – nigdy nie potrafiłem spać w pociągach. Ale wystarczająco, by poluzowały się deski, po których stąpa jawa. Znów – nie na tyle żebym runął w dół, ale mogłem przyjrzeć się temu, co pod spodem. Zobaczyłem B.
Stał nad brzegiem jeziora, pocił się. Był ciepły, letni wieczór, a on stał tam w marynarce, krawacie i kapeluszu na głowie. Wody jeziora leciutko, ledwie dostrzegalnie, falowały. Nie zauważyłbym tego, gdyby B. nie stał tuż przy tafli wody, na samej jej krawędzi. Czubki jego butów to znikały, to znów wypływały na wierzch.
Patrzył na nie. Z zaciekawieniem, jakby miały mu coś powiedzieć, wyznać. Przyznać się do czegoś. Ręce zarzucone za plecy, stróżki potu cieknące po twarzy, niewzruszone zainteresowanie kondycją moralną swego obuwia.
„Przyznajecie się? Przejechaliśmy pół świata, to chyba wystarczy. Jesteście gotowe? Wchodzimy do środka? Przyjmiecie chrzest?” B. wchodzi do wody. Stopy, łydki, uda – zaraz się utopi. Ktoś krzyknął. Biegnie przez plażę. Kobieta. Ksantypa.
Ocknąłem się. Cholera. Nie dokręciłem zakrętki termosu. Plecak się przechylił, kawa skapywała mi na buty. Nie dość, że mokre, to jeszcze brudne. Jak ja się pokażę Ksantypie w tym stanie?
Nawet gdyby jakoś znacząco zmieniła się przez te trzydzieści lat, od czasu śmierci B., nie miałbym wątpliwości, że to właśnie ona. Nie musiałbym znać jej twarzy i sylwetki z dziesiątek fotografii – otoczenie anonsowało ją aż nazbyt wyraźnie. Czy może istnieć lepsze miejsce do rozmowy z wdową po poecie niż miejscowość uzdrowiskowa po zakończeniu sezonu?
Siedziała sama, otoczona kordonem pustych stolików, niezajętych krzeseł. Błękitna, młodzieńcza sukienka sięgająca za kolana (tak podobna, ale to przecież niemożliwe), dżinsowa parka, apaszka w błękitne ptaki. Ręce założone na piersiach, ale to nie był gest zniecierpliwienia (byłem przed czasem), raczej nonszalanckiej pewności siebie. Nie wyglądała na wdowę po przedwcześnie zmarłym poecie. Albo raczej – w tamtej chwili przekonałem się, jak one naprawdę wyglądają.
Mimowolnie pocałowałem ją w dłoń na powitanie, poprawiłem zaciągnięty pod szyją krawat. Uśmiechnęła się. Zapytała, czego się napiję, czy jadłem śniadanie. Zapewniła, że podają tu doskonałe jajka po benedyktyńsku. Z każdym słowem i gestem wciągała mnie coraz głębiej w swój świat. W jego świat.
Byłem przekonany, że nie wyszła ponownie za mąż, ponieważ to pozbawiłoby ją nimbu rzucanego przez B. Rozproszyłby go jakiś urzędnik czy motorniczy, prostak o silnie zarysowanej szczęce i trzydniowym zaroście. I coś rzeczywiście było na rzeczy, ale w inny sposób.
Patrzeniu na nią, słuchaniu jej głosu towarzyszyło paraliżujące, przeszywające uczucie, że za moment, od strony ulicy albo budynku restauracji podejdzie do nas B. Nic bardziej naturalnego. Jej mikro-gesty, jakiś skurcz w okolicy policzka, chwila zawahania przed poprawieniem włosów (cieniutkie pasma siwizny były najbardziej wyraźną zmianą jaka zaszła w jej wyglądzie od listopada 1939, ich ostatniej wspólnej fotografii), fakt, że zamyślając się zaczynała odruchowo drapać się po nosie.
To wszystko było zapleczem poezji B. Czymś takim jak kuchnia dla restauracji. Albo kopalnia diamentów dla jubilera.
To o Rilkem zwykło się powtarzać frazes, że kiedy zacinał się przy goleniu, to krwawił poezją. Tego rodzaju banały dotykały mnie zawsze jak pokrzywa nagą łydkę dziecka uczącego się chodzić. Słowem – dotykały czegoś zanadto we mnie wrażliwego, bym odważył się przyznać do tego, że to coś w ogóle istnieje.
Ale teraz, w porannym, wrześniowym chłodzie opuszczonego uzdrowiska, nie mogłem się oprzeć myśli, że oto siedzę naprzeciw krwi z krwi B. Albo raczej – w towarzystwie jego narzędzi do golenia. Straszne, okropne myśli. Czerwieniłem się ze wstydu. A zeszyt z pytaniami, które miałem jej zadać, leżał wciąż nietknięty w głębi plecaka.
Nie zdążyłem zadać żadnego z nich, nie było też takiej potrzeby. To ona mówiła. Nie, nie to żeby odzywała się niepytana. Po prostu – sama wiedziała (lepiej ode mnie), jakiej wiedzy potrzebuję.
Nie licząc tej, nad którą właśnie pracowałem, ukazało się dotychczas pięć monografii poświęconych życiu i twórczości B. Żadna z nich nie odpowiadała na najważniejsze pytanie. Nikt nie rozwiązał zagadki ostatnich sześciu miesięcy. Ich autorzy obchodzili się z nią mniej lub bardziej elegancko. Zagadywali, lub przemilczali ten czas.
Wolałem tych drugich. Przynajmniej nie bawili się w teorie o załamaniu nerwowym czy myślach samobójczych. To drugie szczególnie mnie drażniło. W poezji B. nie było cienia tej tendencji. Mógł znać i rozumieć śmierć jak przyjaciela, towarzysza drogi, a nie odźwiernego otwierającego przed nim drzwi do nicości. Była wątpliwość, niepewność, pragnienie poznania, ale – na Boga! – nic ze znużenia, strachu czy ucieczki.
B. nie uciekał. Mógł się szarpać, wściekać, gonić, walczyć, obrażać, ale nigdy i przed nikim nie uciekał. Samobójstwo w jego przypadku nie miało najmniejszego sensu. Więc dlaczego?
Wyjechali z Polski w styczniu, do Palestyny przybyli w marcu 1939 roku. Po drodze zdążyli na krótki zatrzymać się w Rzymie i na Sycylii. Ten pierwszy go rozczarował, ta druga – uwiodła. Zwłaszcza morze.
Stawał przy brzegu, brodził w falach, aż z zimna tracił czucie w stopach. Był szczęśliwy. Spokojny. Nie chciał opuszczać wyspy, przynajmniej jego ciało ze wszystkich sił się temu sprzeciwiało. Umysł domagał się jednak od B. konsekwencji. Palestyny.
Został tam przywitany jak ktoś więcej niż swój. Widzieli w nim, bo ja wiem (bo ona wie), może nawet proroka? Tak czy inaczej, powiedzieć, że go fetowano, to nie powiedzieć wszystkiego. Został wtajemniczony.
Omawiali z nim najbardziej skryte, najtajniejsze z tajnych plany na przyszłość. Uzgadniali z nim, jaką rolę najchętniej by odegrał w odrodzonym państwie żydowskim. Podsuwali mu do podpisania swoje egzemplarze „Wracajmy!”. Większość z nich przyjechała tu z Polski, niejeden pod wpływem tej książki. Wiersze? Nie, pod wierszami nie chcieli jego autografu.
Ale spokój i jakaś głęboka radość, które opanowały go na Sycylii, ulatniały się z każdym dniem. Robił się coraz bardziej ponury i milczący. Zaczął się wymawiać od kolejnych spotkań. Całe dnie spędzał na spacerach.
Nie, nie wiadomo, gdzie chodził, ale ponieważ to i właściwie tylko to sprawiało mu radość i dawało spokój, zachęcała go do tego i o nic nie pytała. Widziała, że coś się z nim dzieje. A raczej – wydostaje, próbuje się wydostać na zewnątrz.
Któregoś wieczora nie wrócił do hotelu (nie zdążyli niczego kupić ani wynająć, B. się z tym nie spieszył). Czekała całą noc na balkonie, z którego widać było ulicę, brzeg morza. Siedziała na bujanym fotelu. Nie zasnęła, ale nie zamartwiała się też zanadto. Kto jak nie ona mógł wiedzieć, że B. nie ma w sobie ani krztyny instynktu samobójczego.
Nad ranem, koło piątej, dostrzegła z daleka sylwetkę mężczyzny. Domyślała się, że to on, ale dopóki nie dostrzegła twarzy, nie miała pewności. Po pierwsze – szedł inaczej, zupełnie inaczej niż zwykł to robić B. Posuwał się naprzód lekkim, niemal tanecznym krokiem. Dopiero kiedy podszedł do jej fotela, zauważyła, że jest kompletnie przemoczony.
Pomogła mu ściągnąć marynarkę (nasączona wodą ważyła bodaj ze trzy kilo), rozpiąć koszulę, ściągnąć spodnie i bieliznę. Wytarła mu włosy ręcznikiem. Nic nie mówili, tylko śmiali się do siebie. Jakiś ciężar, który wisiał nad nimi od kiedy przypłynęli do Palestyny, rozwiał się w powietrzu. Było im lekko, obojgu.
Kochali się tego poranka tak bezwiednie i niewinnie, jak mogli to robić przed nimi chyba tylko Adam z Ewą przed zerwaniem jabłka. Jakaś ciemna, ponura wiedza została przez nich zapomniana. A raczej – odsunięta na chwilę w półmrok. Czekała za drzwiami, jak obsługa hotelowa na widok zawieszki na klamce. Posłuszna komunikatowi: „Nie przeszkadzać”.
To było, kiedy głaskała jego wilgotne wciąż włosy. Dokładnie wtedy, kiedy odsunęła z czoła ostatni kosmyk. Powiedział tylko jedno słowo. Na dobrą sprawę nawet nie musiał go wypowiadać, było między nimi, jak powietrze, ciepło wschodzącego nad Palestyną poranka. I być może nawet go nie wymówił. Ono tam po prostu było. „Wracajmy”.
Wyruszyli w drogę jeszcze tego samego dnia, wieczorem. Czy ktoś zauważył ich zniknięcie? Czy te nieme, nieruchome sylwetki, stojące tuż nad brzegiem morza, których ledwie zarys widzieli z pokładu statku, należały do tych, którzy już nazajutrz mieli ochrzcić go mianem zdrajcy? Możliwe, niekonieczne.
Do Rzymu przybyli w maju. B. się spieszył, udało mu się wyprosić „skróconą ścieżkę”. Chrzest przyjął w lipcu. Na początku sierpnia znaleźli się z powrotem w Warszawie.
Wrzesień, październik? Pamięta tylko chłód. Rozbite okna, dziury w ścianach, kłopoty z zaopatrzeniem, brak węgla na opał. Chłód i odrętwienie. Miasto nie było w szoku. W twarzach ludzi, którzy jeszcze kilkadziesiąt dni wcześniej upajali się wizją nieuchronnego zwycięstwa, nie było rozpaczy ani rozczarowania.
Wszyscy, wszystko – nie tylko ludzie, ale ulice, ściany, drzewa – było ścierpnięte. Jak nogi dziecka, które tata za długo nosił na baranach podczas pierwszych kroków. Mrowienie, tępy ból, niemożność wyartykułowania, nazwania tego, co się właśnie dookoła i z nami samymi stało. B.? Oczywiście, on także. Nie, nie dlatego. On zwyczajnie nie chciał uciekać.
Pod koniec października ktoś zapukał do drzwi. Popatrzyli na siebie zdziwieni – od tak dawna nikt ich nie odwiedzał. Nie nauczyli się jeszcze strachu, póki co, stać ich było tylko na zdziwienie.
W drzwiach stał ksiądz. Mielił beret w dłoniach, nie patrzył im w oczy. Zaczął mówić, bardzo szybko i bezładnie. Z drugiej ręki, ale pewne. Potwierdzone. Nie będą czekać. Tak, „Wracajmy!”, syjonizm, „jawna żydowskość” i coś jeszcze. Trudno to dokładnie nazwać. W każdym razie – nie zamkną go, nie odizolują, więzienie ani obóz nie wchodzi w grę. Chcą, żeby zniknął. Ma go nie być.
Zdaje się, że sama jego obecność – chociażby i wypełniona milczeniem czy cierpieniem – jest dla nich nie do wytrzymania. Skąd wie? Brat, znajomy, kilka źródeł. Musiał tu przyjść. Ostrzec go. Jeszcze można uciec. Jeszcze nie wszystko się ustaliło ani podomykało. Ale to kwestia dni, może tygodnia.
Podniósł oczy. Po raz pierwszy popatrzył w twarz B. Krystyna nigdy nie zapomni tego głosu, tej mieszanki napięcia, nadziei i zawodu. „Wyjedzie pan, prawda?”. B. nic nie powiedział. Uścisnął księdzu rękę, poprosił o modlitwę, odprowadził do drzwi.
Milczeli tego wieczora podobnie jak wtedy, nad ranem, w Palestynie. Wszystko w tym milczeniu ze sobą omówili, ustalili każdy szczegół. Tamtej nocy kochali się po raz ostatni.
Dwa dni później było Święto Wszystkich Świętych. Pierwsze wielkie święto Kościoła, od kiedy przystąpił do niego B. Następnego dnia były Zaduszki. Dzień, w którym Warszawa odzyskała czucie w ciele. Ludzie przestali się przemykać, unikać nawzajem swojego wzroku, chować w mieszkaniach. Wszyscy wyszli na ulice. Miasto wypełnił jeden, wielki, idący w różnych kierunkach, ale w tym samym celu, w jedną stronę, pochód.
Nie tylko cmentarze. W zaułkach, w podwórzach, wśród ruin. Na rogach ulic. Ludzie klęczeli wprost na bruku. Całe miasto stało się jak jeden cmentarz.
Niemcy nie wiedzieli, co się dzieje, rozumieli tylko, że to pochodzi z jakiegoś innego porządku. Że nie wolno im interweniować, nie mają jak. Nie gasili świec. Pozwolili im się wypalić do końca. Ale następnego dnia to już było inne miasto. Przebudzone. Powstałe z martwych.
Niewiele rozmawiali, nie musieli. Chodzili na długie spacery, trzymali się za ręce, przysiadywali na ławkach. Choćby na tej w Parku Krasińskich, kiedy podszedł do nich patrol. Wylegitymowali B., kazali mu udać się z nimi. Odszedł. Krystyna siedziała tam jeszcze przez jakiś czas. Przychodzi tam do dzisiaj.
Minęło południe. Ciepłe, wrześniowe słońce tańczyło na jej twarzy.
– Dlaczego pani tego nigdy nikomu nie opowiadała? Nie pytali?
– Owszem, pytali. I właśnie dlatego.
– Więc dlaczego ja?
– Panu ufam.
– Ufa pani, że wiernie to wszystko opisze? Nie wiem, czy dam radę.
– Pan mnie źle zrozumiał. Ufam, że pan o tym nie napiszę. Byłoby szkoda. Nie B., ani mnie. Pana.
– Ale dlaczego w takim razie zgodziła się pani ze mną spotkać?
– Już mówiłam. Ufam panu. Ufam, że pan o tym nie napisze. Ale przede wszystkim ufam, że pan TO napisze.
Wstała. Pocałowała mnie w czoło. Odeszła.
Nie wiem, jak długo tam siedziałem. Nie chciałem się ruszać – jakbym bał się spłoszyć fantastycznego motyla, który przysiadł mi na czole. Ocknąłem się dopiero pod wieczór, z przerażeniem zorientowałem się, że mój pociąg odjeżdża za kwadrans. Biegłem całą drogę, wskoczyłem do toczącego się już powoli wagonu.
Nie zmrużyłem oka. Nad ranem wysiadłem z wagonu, szedłem przez opuszczoną, pustą Warszawę jak pijany. Kręciło mi się w głowie. Dotarłem do domu, zapaliłem pierwszego od kilkudziesięciu godzin papierosa. Wpatrując się w smużkę dymu zrozumiałem, co powinienem teraz zrobić.
Podszedłem do stojącego w rogu pokoju pieca kaflowego, otwarłem drzwiczki. Ułożyłem podpałkę, zapaliłem. Wpatrywałem się w otwarte oko pieca i mrugałem doń porozumiewawczo. Śmialiśmy się obaj, ja i on.
Podszedłem do biurka. Otwarłem szufladę, wyciągnąłem teczkę rozdętą kilkuset stronicami maszynopisu. Wrzucałem je po kolei. Płonęły strona po stronie, rozdział po rozdziale, część po części. Na koniec zapaliłem jeszcze jednego papierosa. Zaciągnąłem się głęboko, z poczuciem dobrze wykonanej pracy.
Dopełniłem egzorcyzm. Demon już się więcej nie pojawił.
A następnego dnia napisałem pierwszy wiersz.
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury, uzyskanych z dopłat ustanowionych w grach objętych monopolem państwa, zgodnie z art. 80 ust. 1 ustawy z dnia 19 listopada 2009 r. o grach hazardowych.
Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o zachowanie informacji o finansowaniu artykułu oraz podanie linku do naszej strony.