Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.

Tomasz Stawiszyński: W dzisiejszej kulturze dominuje figura dziecka

Tomasz Stawiszyński: W dzisiejszej kulturze dominuje figura dziecka autor ilustracji: Rafał Jękot

Psychoanaliza wtłoczyła we współczesną kulturę systemową podejrzliwość wobec relacji rodzinnych czy w ogóle międzyludzkich oraz przekonanie, że to dzieciństwo jest główną determinantą naszego życia. O figurach rodzicielskich i antropologii zaszytej w dyskursie psychoterapeutycznym Cezary Boryszewski rozmawia z Tomaszem Stawiszyńskim.


W swojej książce Potyczki z Freudem. Mity, pułapki i pokusy psychoterapii analizujesz, w jaki sposób język psychoterapii przeniknął do kultury i myślenia. Naszą rozmowę chciałbym zacząć od tytułowego Freuda. Kim jest człowiek według ojca psychoanalizy?

Freud odmalowuje człowieka jako istotę biologiczną, wydaną na pastwę sprzecznych pragnień, instynktów i żądz, które ze swej natury są niemożliwe do zaspokojenia ze względu na oczywistą konieczność życia w ramach społeczeństwa. Rozumność człowieka jest u Freuda widziana przede wszystkim jako wysiłek racjonalizacji tego „kłębka popędów”.

Wszelkie formy kulturowe tworzone przez ludzkość są de facto próbą zakłamania tych drzemiących w nas pierwotnych sił, realnej postaci naszych pragnień. Człowiek to istota przeważnie niedopuszczająca do świadomości swoich uwarunkowań i ograniczeń, próbująca poprzez różne iluzje odgrodzić się od prawdy o tym, jak straszne jest życie. Temu też ma służyć psychoanaliza – spojrzeniu na siebie i świat bez wszystkich upiększeń.

Brzmi to bardzo pesymistycznie. Aż dziw bierze, że współczesna kultura kapitalistyczna obiecująca człowiekowi niemalże nieograniczone możliwości rozwoju wykorzystuje psychoanalityczny dyskurs na swój użytek.

Inspirujące obserwacje ten temat poczyniła Eva Illouz, izraelska socjolożka, w książce Uczucia w dobie kapitalizmu. Uważa ona, że mniej więcej w połowie XX w. w Stanach Zjednoczonych doszło do zaskakującego mariażu dyskursu samorozwojowego z dyskursem psychoanalitycznym.

Pokazując intelektualne źródła tego zjawiska, Illouz sięga do XIX-wiecznego dziełka Self-Help – chyba pierwszego poradnika samorozwojowego z prawdziwego zdarzenia – autorstwa Samuela Smilesa.

Smiles pisał, że wyłącznie samozaparcie, wola i zestaw pewnych dyspozycji wewnętrznych określają i determinują człowieka – jego rolę, pozycję w społeczeństwie, stan konta itd. Nieważne, z jakiej pozycji startujesz, nieważne, do jakiej klasy społecznej przynależysz, jeżeli jesteś odpowiednio zdeterminowany, jesteś w stanie sięgnąć szczytów.

Możesz zatem prawie wszystko, jeżeli tylko naprawdę chcesz – oto przekaz płynący z Self-Help. Smiles to klasyczny przykład człowieka, który nie był bogaczem, napisał książkę o tym, jak zarabiać pieniądze, a po jej wydaniu rzeczywiście zaczął zarabiać. (śmiech)

W połowie XX w. doszło do swoistej syntezy Smilesa z Freudem. Austriak twierdził, że kluczowe w rozwoju człowieka jest dzieciństwo, figury rodzicielskie i to, jak te figury pomagają lub przeszkadzają dziecku rozwiązać problem kompleksu edypalnego. Smiles uważał, że determinacja i wola to gwarancje sukcesu.

We współczesnej kulturze terapeutycznej, jak twierdzi Illouz, mówi się, że gwarancją sukcesu jest odpowiednie przepracowanie osobistej historii i relacji z rodzicami. Właśnie to (oczywiście wola i determinacja też są potrzebne) pozwoli człowiekowi przekroczyć wszystkie bariery, w tym klasowe.

Jeżeli więc – brzmi ten przekaz – nie zarabiasz takich pieniędzy, jakbyś chciał, nie masz wymarzonej pracy czy nie potrafisz zbudować satysfakcjonującej relacji romantycznej, to prawdopodobnie nie przepracowałeś wystarczająco swoich emocjonalnych blokad. Być może to twoje figury rodzicielskie nie pozwalają ci na autonomizację.

Może nie potrafisz się usamodzielnić, bo w ten sposób nieświadomie deklarujesz lojalność wobec wewnętrznych osób rodzicielskich? Przykłady można by mnożyć.

Freud mógłby się bardzo zdziwić, jak kapitalistyczna kultura „przepracowała” jego myśl. Illouz w swojej książce cytuje fragmenty, w których twórca psychoanalizy pisze, że nie zaleca jej robotnikom, gdyż nerwica jest dla nich sposobem na zakłamanie tragicznego położenia społecznego, w jakim się znajdują, a z którego nie są w stanie wyjść.

Stanięcie w prawdzie w ich sytuacji mogłoby okazać się zabójcze. Jest więc obecny u Freuda pewnego rodzaju fatalizm społeczny. Nie wszystko da się przepracować i samo chcenie nie wystarczy.

W tym miejscu ujawnia się kluczowa cecha współczesnego dyskursu popterapeutycznego, która odróżnia go od pierwotnej, freudowskiej psychoanalizy – całkowita prywatyzacja cierpienia i losu. Wszystko, co się z nami dzieje, jest skutkiem naszej osobistej psychologii, nigdy sytuacji politycznej czy społecznej.

Depresję czy nerwicę mamy nie dlatego, że np. żyjemy w rzeczywistości brutalnego rynku, który promuje najsilniejszych i najsprytniejszych. Współczesny dyskurs terapeutyczny cierpi na swoistą apolityczność, tak jakby wszystkie wpływy zewnętrzne nie miały żadnego znaczenia dla naszej kondycji psychicznej. To antropologia redukująca człowieka do osobistej, prywatnej historii.

Mam wrażenie, że to bardzo liberalne podejście. Pewnie wygodne dla tych, którym akurat przypadkiem się powodzi. Wspomniałeś o figurach rodzicielskich. Jaką rolę odgrywają ojciec i matka w rozwoju człowieka według Freuda?

Relacja z rodzicami jest kluczowa, a zarazem ambiwalentna. W jej ramach kształtują się wzorce wszelkich przyszłych relacji. Istotnym terminem w kontekście tej ambiwalencji jest tzw. kompleks Edypa.

Gdyby zapytać o niego współczesnych psychoanalityków, wielu zaprzeczyłoby jego istnieniu, a w każdym razie jego istotności terapeutycznej. Nierzadko ci sami ludzie w zaciszu swoich gabinetów będą edypalne wątki drążyć i wydobywać, a może raczej wprowadzać je do umysłu pacjenta.

O co chodzi w kompleksie Edypa? Freud bazowo przedstawił tę koncepcję w pracy Analiza fobii pięciolatka, w której opisywał przypadek małego Hansa (dziecko tak naprawdę nazywało się Herbert Graf), który w pewnym momencie zaczął odczuwać irracjonalny lęk przed końmi.

To w tej pracy Freud stwierdził, że lęk przed końmi jest tak naprawdę zastępczym wyrazem lęku przed ojcem, co z kolei wiązało się z nieświadomymi pragnieniami, których Hans się lękał. Zdaniem Freuda miał on w sobie dosłowne pragnienie, by współżyć z matką. To zaś wzbudzało w chłopcu lęk przed ojcem, który mógłby go za to ukarać kastracją.

Freud dowodził, że na pewnym etapie rozwoju każdego człowieka pojawia się rodzaj specyficznego pragnienia erotycznego, skierowanego na rodzica przeciwnej płci przy jednoczesnej rywalizacji z rodzicem tej samej płci. W relacje ojciec-córka, matka-syn jest więc wpisana w sposób źródłowy nienazwana po obu stronach (czasami komunikowana przez pośrednie formy) fascynacja erotyczna. Z kolei w relację ojciec-syn, matka-córka wpisana jest rywalizacja, konkurencja, destrukcja i agresja.

Słyszałem kiedyś historię pewnej dziewczyny cierpiącej na anoreksję, której terapeuta zasugerował, że jej problemy były w rzeczywistości przeniesioną agresją na matkę.

Tak, to psychoanalityczna klasyka interpretacyjna. Anorektyczka, odmawiając przyjmowania pokarmu, nieświadomie niszczy matkę – symboliczne i dosłowne źródło pokarmu. Melanie Klein dopowie, że matka jest w nieświadomości postacią potężną i ambiwalentną, dającą życie, ale mającą także moc jego odbierania. Tą, która daje pokarm, a jednocześnie tą, która pokarmu może odmówić, wzbudzić wściekłość i frustrację dziecka.

Ojciec z kolei jest kimś, kto nie chce, by syn stawał się mężczyzną. Tym, który stara się – najczęściej nieświadomie, bo świadomie robią to tylko wyjątkowo zaburzone jednostki – na wszelkie sposoby symbolicznie „wykastrować” syna, uniemożliwić jego dojrzewanie.

Jest w tym bowiem zapowiedź, że syn kiedyś zastąpi go u boku matki. Analogicznie także matka doświadcza pewnego negatywnego przeżycia wobec córki, która dorasta, dojrzewa i której nieświadomie chce uniemożliwić stanie się kobietą.

Dzieje się tak z jednej strony dlatego, że młoda córka czy młody syn uświadamiają swoim rodzicom fakt, że oni przemijają i starzeją się. Z drugiej zaś dorastające dzieci zajmują miejsce swojego ojca i matki, zaczynają pełnić ich funkcje, co jest nieświadomie odbierane przez rodziców jako zagrożenie.

Można zatem nieświadomie ograniczać rozwój dziecka, np. męskość syna, udowadniając mu, że nigdy nie będzie tak wspaniały i doskonały, jak ojciec. To psychoanalityczna matryca patrzenia na relację rodzicielską.

Ponura to wizja, skoro nawet w relację rodzic-dziecko wpisane są przemoc i nieczyste intencje.

Nieprzypadkowo widzi się Freuda i jego psychoanalizę jako fenomen odpowiedzialny za demontaż statusu tradycyjnej rodziny. Oczywiście wcześniej również mieliśmy krytyków tej instytucji, wystarczy wymienić chociażby Fryderyka Engelsa i jego słynne Pochodzenie rodziny, własności prywatnej i państwa. Ojciec komunizmu robił to trochę inaczej – przede wszystkim w sferze społeczno-ekonomicznej.

Projekt Freuda to subtelna, a zarazem głęboka krytyka relacji międzyludzkich, również tych najintymniejszych. Skutkiem psychoanalizy jest wprowadzenie bazowej podejrzliwości w tę sferę i we wszystko, co się w niej dzieje. Psychoanaliza każe nam doszukiwać się w innych tego, czego nie widać.

W gestach przywiązania i bliskości podwójnego dna, które kryje przeciwieństwo tych uczuć – wrogość, niechęć i rywalizację. W konfliktach społecznych szuka ukrytych, przeniesionych erotycznych fascynacji, pragnienia zabicia rodzica albo dziecka. Tak więc w źródłowe dla człowieka relacje wpisana jest przemoc.

Freud proponuje jakikolwiek pozytywny model rodzicielstwa?

Polegałby on zapewne na zrozumieniu przez rodzica opisywanej przez psychoanalizę dynamiki popędów, charakterystycznej dla relacji rodzic-dziecko. Dobry, uświadomiony rodzic powinien budować relację z dzieckiem w taki sposób, żeby zminimalizować szkody wynikające z wpisanej w stosunki rodzicielskie erotycznej fascynacji i rywalizacji oraz pomóc dziecku jak najskuteczniej przepracować kompleks Edypa.

Kryterium dojrzałości w psychoanalizie polega na pogodzeniu się z faktem, że nie uwiodę matki i nie zabiję ojca. Dokonuje się to poprzez utożsamienie się z rodzicem tej samej płci. Dobry rodzic to taki, który pomoże dziecku tego utożsamienia dokonać.

Tak więc bycie dobrym rodzicem to niwelowanie zgubnych skutków popędów.

Mam wrażenie, to oczywiście moja intuicja, a nie jakaś twarda analiza, że szeroka tradycja psychoanalityczna jest pisana z perspektywy dzieci, tzn. budowana przez ludzi, którzy próbują zdekonstruować obraz rodziców i w jakiś sposób tych rodziców pokonać. Przede wszystkim ojców, nie tylko biologicznych, ale w ogóle swoich duchowo-intelektualnych „mistrzów”.

Gdy patrzymy na historię psychoanalizy, widzimy, że nadszedł moment, w którym Freud – początkowo rewolucyjnie nastawiony burzyciel pewnych kulturowo utrwalonych przesądów – sam stał się symbolicznie rodzicem, mistrzem i punktem odniesienia. Wówczas niemalże od razu pojawił się gwałtowny konflikt na linii mistrz-uczniowie, który skutkował podziałem i zerwaniem wzajemnych relacji.

Tak było w przypadku konfliktu Junga z Freudem. Freud twierdził, że Jung, sprzeciwiając się mu, tak naprawdę sprzeciwia się własnemu ojcu. To specyficzna właściwość psychoanalizy – za jej pomocą można uzasadnić niemalże wszystko. Nagle się okazuje, że wszystko, co robisz, jest tak naprawdę chęcią zabicia ojca. (śmiech)

Ten schemat powtarza się regularnie w historii psychoanalizy i psychoanalitycznych stowarzyszeń. Konflikty teoretyczne skutkują podziałami oraz powstawaniem kolejnych szkół i odłamów. Wiąże się to także z tym, że w psychoanalizie w przeciwieństwie do nauki nie ma kryteriów ustalania prawdziwości twierdzeń. W związku z tym nie sposób ostatecznie ustalić, kto ma rację. Można więc albo podporządkować się ojcu, przepraszam, twórcy danego nurtu, albo utworzyć własny.

Przejdźmy zatem do „zbuntowanego syna, który chciał zabić ojca” Carla Gustava Junga. Postaci, która jest ci chyba znacznie bliższa niż Freud. Jaka była jego antropologia i spojrzenie na psychoduchowy rozwój człowieka?

Według Junga człowiek jest przede wszystkim istotą kulturową. O ile u Freuda kultura to pośredni wynik przymusowej negocjacji pomiędzy własnymi instynktami, pragnieniami a ograniczeniami świata wynikłymi z konieczności życia w społeczeństwie, to u Junga kultura jest ekspresją głębokiego wymiaru istnienia, zbiorowej nieświadomości.

Świat symboliczny i świat popędów są u źródeł kształtowane przez te same bazowe formy i struktury. Chodzi oczywiście o archetypy – pojęcie, które Jung zaczerpnął od św. Augustyna.

Można powiedzieć, że są to idee platońskie naszego świata psychicznego?

Tak, podejście Junga jest bliskie platonizmowi, ale też filozofii Kanta i jego koncepcji transcendentalnych form poznania, które porządkują w poznawczo zrozumiałe struktury docierające do nas z zewnątrz wrażenia. Według Junga człowiek nie jest z natury dobry, lecz ambiwalentny, niczym matka u Melanie Klein.

Jest więc tyleż dobry, co zły. Ma w sobie światło i ciemność, zresztą podobnie, jak twierdził Jung, jak samo bóstwo, źródło rzeczywistości.

W kontekście koncepcji bóstwa ciekawy jest jego „niekanoniczny” tekst zatytułowany Siedem nauk dla zmarłych, napisany w 1916 r. Jung doświadczał wówczas czegoś, co można by nazwać feerią zjawisk paranormalnych. Miał wiele różnych dziwnych wizji, snów. Niektórzy uważają, że przechodził wówczas po prostu epizod psychotyczny.

Dzwonek do drzwi dzwonił sam, Jung słyszał kroki na strychu, spotykał dziwne postacie, z którymi prowadził długie rozmowy, przede wszystkim Filemona – swojego, jak twierdził, duchowego przewodnika. Z autoanaliz, które poczynił na bazie tych doświadczeń, wywiódł później teorię archetypów.

To brzmi jak bardzo dziwne prorockie nawiedzenie.

Istotnie. W jednej z tych wizji przychodzą do niego umarli. Pod jej wpływem zaczyna pisać tekst, na początku którego zaznacza, że jego prawdziwym autorem jest słynny aleksandryjski gnostyk Bazylides żyjący na przełomie I i II w. po Chrystusie. W tym tekście Jung przedstawia wizję źródła istnienia wszelkiego bytu, które nazywane jest przez niego wymiennie Pleromą i Abraxasem.

Jung pisze o Abraxasie, że jest to bóg, którego imię ludzie zapomnieli. To prawdziwy bóg – dalece niechrześcijański. Bóstwo ciemne i jasne, gniewne i łagodne, dobre i złe. Mieści więc w sobie wszystkie przeciwieństwa i będące tymi wszystkimi przeciwieństwami naraz. To dość mroczna wizja silnie zakorzeniona w gnostyckim imaginarium.

Według Junga człowiek jest niejako mikromodelem tak rozumianego źródła rzeczywistości, jak i całego wszechświata. Odbija w sobie ambiwalencję tego pierwotnego bóstwa i całej rzeczywistości.

Brzmi to niemalże jak system religijny.

W pewnym sensie jest to system religijny, zwłaszcza gdy spojrzymy na inny z punktów jungowskiej myśli. Najważniejszym archetypem jest Jaźń. To z jednej strony obraz pełni, który w sobie nosimy, wizja spełnienia, całości, finalnej stacji rozwoju duchowego. Z drugiej zaś owa Jaźń jest czymś, co nawiguje, prowadzi proces indywiduacji, czyli osiągania pełni.

Dzieje się to także poprzez bardzo trudne, bolesne doświadczenia, straty, porażki i kryzysy. Jakaś wewnętrzna siła dąży w nas do integracji przeciwieństw, uświadomienia nieświadomego. Można by tu używać kategorii przeznaczenia, powołania itd.

Według Junga sny, wydarzenia, które nam się przytrafiają, są komunikatem ze strony tych sił, które dążą w nas do przekroczenia wyjściowego poziomu świadomości. Jeżeli nauczymy się te znaki dobrze czytać i odpowiednio z nimi postępować, będą prowadzić na ścieżce indywiduacji ku Jaźni, zjednoczeniu przeciwieństw, gnostyckiemu wyzwoleniu z dualizmu zwykłej świadomości.

Skoro owa Jaźń jest tak ważna, to czy rodzice mają cokolwiek do powiedzenia w kwestii kształtowania osobowości jednostki?

Jung nie poświęcił tego typu kwestiom zbyt dużo miejsca. Psychologia dziecka interesowała go w niewielkim stopniu. Dopiero inni autorzy z nurtu jungowskiego zaczęli rozwijać tę tematykę. Oczywiście Jung postrzegał figury ojca i matki jako ważne. Stanowią one przecież pewne modele relacyjne.

Myślę, że byłby bliski dość konserwatywnemu myśleniu, że ojciec to ten, kto stawia granice i wprowadza do świata, zaś matka daje poczucie bezpieczeństwa i bezwarunkową akceptację. Choć o własnej matce pisał, że miała dwie osobowości – dzienną i nocną – bo za dnia wydawała się racjonalna, „normalna”, nocą stawała się nieprzewidywalna i eteryczna.

To, co jest u Junga najistotniejsze, a co wyzwala z psychoanalitycznego determinizmu dzieciństwa, to zwrócenie uwagi na fakt, że wszystko, co najważniejsze w życiu, czeka nas w przyszłości, w dorosłości. Rodzice realni są tyleż istotni, co rodzice archetypowi. Złe doświadczenia w dzieciństwie nie są przesądzające. Choć borykam się ze zranieniami i traumami, mam fatalne relacje z realnymi rodzicami, nie jestem na to wszystko skazany.

Mogę bowiem sięgnąć, by tak rzec, do archetypowych, kulturowych zasobów i wzorców rodzicielstwa. Znajdę je w mitach, baśniach czy religiach, ale także w głębi własnej psychiki – w snach, fantazjach, wszędzie tam, gdzie aktywna jest nieświadomość, w której znajdują się lecznicze siły będące dziedzictwem ludzkości.

Archetyp ojca jest więc według Junga z jednej strony ukryty gdzieś w człowieku jako zasób, dzięki któremu sam mogę stać się konstruktywnym, dobrym ojcem. Mogę też tego wzoru poszukiwać w kulturze – mitologii, tradycji religijnej, sztuce itd. Nie chodzi jednak o to, by pozytywne wzorce ojcostwa były materiałem do suchej intelektualnej analizy, lecz by poruszyły i niejako aktywowały we mnie ojcowską postać.

Domyślam się, że stąd popularność takich postaci, jak Jordan Peterson. Przejdźmy do Jamesa Hillmana. To postać szczególnie ci bliska. Można chyba powiedzieć, że jest to intelektualny patron twoich Potyczek. Co szczególnego wnosi on do refleksji nad człowiekiem w stosunku do Junga?

Hillman to niezwykle ciekawa postać. Pierwotnie jungista, potem enfant terrible tego środowiska. Mówiąc o nim, należałoby chyba mówić o dwóch Hillmanach – wczesnym i późnym.

Wczesny Hillman odrzuca obecną u Junga perspektywę, którą nazywa monoteistyczną. Chodzi o to, że rezygnuje z kategorii Jaźni jako ośrodkowej figury osobowości i proponuje powrót do greckiego sposobu myślenia i widzenia, który według niego jest dla człowieka naturalny, a który tradycja chrześcijańska zafałszowała. Za nią zrobiły to jungizm i freudyzm.

Hillman twierdzi, że ma żadnej Jaźni. Nic nas nie prowadzi do jakiegoś finalnego punktu, nie ma jednej struktury w naszej osobowości, wokół której organizuje się cała reszta. Funkcjonują w nas różne figury, obrazy, postacie, siły i osoby.

Podobnie jak Grecy doświadczali wielu bogów w różnych emocjach czy sytuacjach życiowych, tak i my ich doświadczamy. W miłości ujawnia się działanie Afrodyty, w gniewie zaś Marsa.

Oczywiście Hillman, choć mówi wiele o tych bogach, nie twierdzi, że oni naprawdę, obiektywnie istnieją, lecz twierdzi, że rozmaitych aspektów psychiki – czy też raczej duszy, zależy mu na przywróceniu tego pojęcia – doświadczamy jako autonomicznych wobec naszego „ja”. To ostatnie jest dla niego tylko jedną z wielu instancji psychicznych, wcale nie najważniejszą.

Według Hillmanna rzeczywistość wewnętrzna i emocje w pewnym sensie nie należą do nas. To nie człowiek je kształtuje, lecz pojawiają się w nim, a czasami biorą go w posiadanie. Można to pogłębiać, badać, lecz trzeba wyzwolić się z pokusy sprowadzania do jednego mianownika tego, co jest z natury „politeistyczne”. Taka próba unifikacji rzeczywistości psychicznej prowadzi do dualizmu dobra i zła w nas, a finalnie do przemocy wobec siebie i innych.

Tak myślał „wczesny Hillman”, czyli ten, który pisał mniej więcej do końca lat 70. Najwyraźniej widać to w jego dwóch opublikowanych wówczas książkach, zresztą chyba najlepszych, jakie napisał: Re-Visioning Psychology oraz The Dream and the Underworld.

To bardzo postmodernistyczne myślenie – niechęć do prawd, jednej dominującej narracji o świecie.

Tak, Hillman był nawet nazywany postmodernistycznym Jungiem. Choć sam nie definiował się jako postmodernista, gdyż uważał tę filozofię za werbalizm, który patrzy na świat tylko przez pryzmat języka. Natomiast prawdą jest, że Hillman ma w sobie coś charakterystycznego dla dekonstrukcjonistów.

W pewnym momencie nastąpił jednak zwrot w jego myśleniu. Niektórzy mówią, że wyparty przez Hillmana monoteizm powrócił, ale w innej formie. Swoją nową koncepcję przedstawił w książce The Soul’s Code, gdzie powrócił do kategorii przeznaczenia. Hillman wyszedł od diagnozy, że zachodnia kultura całkowicie pozbawiła człowieka sensowności i celowości życia, wrzuciła go w bezsensowny świat i uczyniła go przypadkowym elementem.

Wobec tego Hillman wykorzystał zaczerpnięty od Platona mit o daimonieduszy, która wybiera sobie najlepsze możliwe okoliczności urodzenia tak, żeby jak najpełniej zrealizować swoje specyficzne właściwości i zadania. Dusza rodzi się w takim miejscu, okolicznościach i czasie, gdzie jej cechy mogą ujawnić się najpełniej i najgłębiej.

Nie jest jednak tak, że Hillman dosłownie wierzył w platoński mit. Proponował jego wyłącznie jako pewien pryzmat, poprzez który można na nowo spojrzeć na nasze życie.

Przemawia przez niego pragmatyzm.

Można tak to nazwać. Mówi mniej więcej coś takiego: spróbujmy spojrzeć na nasze życie, jak gdyby ten platoński mit był prawdziwy. Będzie to znacznie bardziej konstruktywne niż freudowski determinizm, popularne samorozwojowe narracje czy naukowy światopogląd odzierający świat z wszelkiej tajemnicy i sensu.

Spróbujmy zatem spojrzeć na nasze trudne doświadczenia z dzieciństwa, specyficzne cechy, które były źle widziane przez otoczenie, tak jakby to wszystko było potrzebne, by nasze specyficzne powołanie mogło się zrealizować.

The Soul’s Code Hillman w sposób błyskotliwy próbuje „udowodnić” działanie daimona. Nawiasem mówiąc, jego sposób interpretowania biografii jest po prostu fascynujący, a w tej książce roi się od arcyciekawych historii, np. o wielkich pisarzach, którzy nader często byli w dzieciństwie bardzo chorowici, dlatego musieli spędzać mnóstwo czasu w izolacji i samotności. W tym czasie dużo fantazjowali i ćwiczyli wyobraźnię, co uczyniło ich później sławnymi artystami.

Martin Scorsese jako młody, cierpiący na astmę chłopiec często siedział w domu i wyglądał przez okno. Gdy miał kilka lat, zaczął rysować komiksy z kadrami, w których odwzorowywał sceny widziane na podwórku.

Hillman twierdził, że to wcale nie dlatego Scorsese zaczął kręcić filmy, że miał takie, a nie inne doświadczenia w dzieciństwie, tylko dlatego miał takie, a nie inne doświadczenia w dzieciństwie, że miał nakręcić swoje filmy. Już wtedy coś w nim wiedziało, że będzie reżyserem. Już wtedy jego daimon realizował swoje gotowe już w punkcie wyjścia zadania i zamierzenia.

W tak zarysowanym świecie rodzice przestają być determinantami naszego życia, a stają się postaciami, które (podobnie jak wszystkie inne) otwierają nam różne obszary rozumienia siebie i innych. Nawet na najbardziej toksycznych i trudnych rodziców Hillman nie patrzy jak na kogoś, kto nas definitywnie uszkadza i determinuje na całe życie.

Taki rodzic może być widziany jako postać inicjująca w ciemną stronę rzeczywistości, ujawniająca jeden z wariantów relacji rodzic-dziecko, ten zły, okrutny, ale nie mniej realny i możliwy. Jest to podejście stojące w kontrze do współczesnej kultury popterapeutycznej, ale też do wielu poważnych psychoterapeutycznych teorii. „Instead of idealisation – initiation” (zamiast idealizacji – inicjacja) – proponował Hillman.

Porozmawialiśmy o różnych projektach terapeutycznych. Wspominałeś w trakcie rozmowy o kulturowych archetypach. Jaka zatem twoim zdaniem figura dominuje w dzisiejszej kulturze? Zły i toksyczny ojciec lewicy walczącej z patriarchatem? Dobra i czuła matka ekofeministek? A może roussowska figura skażonego przez opresyjną kulturę i wychowanie dziecka? 

Mam wrażenie, że jednym z dominujących w zbiorowej nieświadomości archetypów jest dziś figura dziecka. Widać to zwłaszcza w środowiskach najbardziej radykalnych alarmistów klimatycznych.

Ich narrację da się sprowadzić w pewnym uproszczeniu do następującej tezy: źli i zdeprawowani ludzie (najczęściej biali, heteroseksualni mężczyźni w średnim i starszym wieku) zniszczyli ziemię i klimat. Wobec tego trzeba ich po prostu przegonić, odsunąć od władzy, a wszystko będzie dobrze. Oni są wyłącznie źli i zdeprawowani, my natomiast jesteśmy wyłącznie szlachetni, czyści i doskonali.

Oczywiście jest w takiej postawie coś z charakterystycznej dla młodzieńczego wieku naiwności, której przecież każdy z nas – mniej lub bardziej – na pewnym etapie swojego życia ulegał. Jest w tym też dużo energii, która niejednokrotnie w historii prowadziła do realnych zmian.

Może ona zadziałać tylko wówczas, gdy kultura rozumie tę dynamikę napięcia między młodym a starym, wschodzącym i schodzącym, i daje odpowiednie narzędzia do ukierunkowania młodzieńczej energii. Starsze pokolenia powinny dbać o przekazanie młodym kompetencji i zadbanie o ich formację, ale zarazem stawiać im granice.

Tymczasem dziś zatraciliśmy proporcje. Mam wrażenie, że wielu ludzi dorosłych zaczyna się zachowywać tak, jakby sami byli dziećmi. Zachodzi kulturowe zjawisko parentyfikacji, tj. przenoszenia na dzieci odpowiedzialności za politykę czy też losy planety i świata. To jest dla dorosłych bardzo wygodne. Nie oni muszą w takim układzie brać odpowiedzialności za obecny stan rzeczywistości.

Z kolei dla dzieci jest to na pewnym etapie atrakcyjne, bo czują się ważne. Natomiast prędzej czy później następuje brutalne zderzenie z rzeczywistością. Możemy obmalowywać pomniki i rzucać zupą w obrazy, lecz oprócz chwilowej uwagi liczonej w wyświetleniach i lajkach w mediach społecznościowych nie zyskujemy zupełnie nic. To chwilowa erupcja emocjonalna, po której duże korporacje dalej emitują CO2 do atmosfery i włos im z głowy nie spada.

Zamiast realnej zmiany, emocjonalne rozładowanie. To typowe dla dzieci.

Mam wrażenie, że dorosłość stała się synonimem opresyjności. W związku z tym figura dorosłego znika nam z pola widzenia.

Dorosłego, czyli kogoś, kto bierze na siebie odpowiedzialność, potrafi postawić granicę i pokazać, że krzyk dziecka, które domaga się, by jego roszczenia zostały natychmiast zaspokojone, jest w danym momencie niemożliwy do spełnienia i trzeba trochę poczekać. Dziś dorośli się z tego wycofali albo boją się tej postawy ze względu na szantaż moralny ze strony młodego pokolenia.

Co do figury matki… Nie wspomniałem o tym wcześniej, ale gdy popatrzymy na klasyczną psychoanalizę i na to, jak przeniknęła ona do różnych narracji terapeutycznych, widzimy, że matka stała się tam figurą centralną, odpowiedzialną za niemal wszystko, co nas w życiu złego spotyka.

Wspominana już Melanie Klein – jedna z najbardziej wpływowych psychoanalityczek – mówiła o figurze dobrej i złej matczynej piersi. Dobra pierś to ta, która podaje pokarm i karmi, ale jest też pierś, która odmawia udostępnienia się, wywołuje frustrację, wściekłość, nienawiść i zawiść. Swoją droga ciekawe są te psychoanalityczne fantazje na temat umysłu noworodka. (śmiech)

Zakłócenia w relacji z matką są w tym dyskursie kluczowe dla późniejszych problemów psychicznych jednostki. James Hillman ukuł nawet bon mot na tę okazję. Uważał, że w kulturze terapeutycznej panuje specyficzny monizm, a mianowicie „momism” (od angielskiego mom, czyli matka – przyp. red). (śmiech)

Ciekawe jest to, jak nurty feministyczne – czerpiące przecież pełnymi garściami z psychoanalizy – albo też psychoanalityczne autorki dokonujące feministycznej rewizji psychoanalizy próbują dziś matkę zrehabilitować.

Figura ojca rzeczywiście w szerokim polu kulturowym jest w zaniku. Ojca brakuje, ulatnia się, nie ma on nic do powiedzenia, jest obojętny albo toksyczny i przemocowy. Niekiedy nawet sama męskość jest postrzegana jako coś z gruntu negatywnego, utożsamianego z przemocą, autorytarnością i ograniczeniami.

Jednocześnie dostrzegam w kulturze głęboką tęsknotę za ojcem. Popularność różnych charyzmatycznych postaci męskich, takich jak wspomniany przez ciebie Jordan Peterson, czy renesans tradycjonalistycznych form rodzinnych są wyrazem tej tęsknoty.

Najbardziej problematyczny wydaje mi się totalizm powyższych narracji. Albo ojciec jest straszny, zły i powinien zrzec się wszystkiego, co się z nim kulturowo wiąże, i stać się kimś na kształt stereotypowej matki, albo w ogóle nie jest potrzebny do niczego.

Nie ma nawet refleksji nad tym, że te wszystkie figury w porządku historii i kultury miały swoje cechy, miejsce w strukturze i być może łączą się z jakimiś istotnymi fazami rozwoju człowieka i rolami społecznymi. Mamy tylko rozłączne struktury narracyjne, w których albo dzieciństwo jest poddawane idealizacji, albo męskość uznawana za całe zło tego świata.

A jak na to wszystko patrzy Tomasz Stawiszyński? Co konstytuuje człowieka? Społeczeństwo, rodzice, geny?

Odpowiadając na to pytanie, odwołam się do Henryka Elzenberga – trochę zapomnianego dziś, a moim zdaniem wielkiego polskiego filozofa XX-wiecznego – który sporo pisał o kategorii losu. Mówił o „tychizmie” (od greckiego Týchē, co oznacza los, ślepy przypadek – przyp. red.).

Twierdził, że jedni ludzie mają silne poczucie losu, czyli przekonanie, że owszem, co nieco od nich zależy, ale w świecie dominują siły, które kształtują nas i wpływają na nas całkiem poza naszym wolnym wyborem.

Jednocześnie Elzenberg mówił, że istnieją również ludzie, którzy w ogóle nie mają takiego poczucia. Sądzą, że stwarzają się sami, wszystko od nich zależy, a życie postrzegają jako nieskończoną paletę możliwości. Należę do tej pierwszej grupy – zdecydowanie mam poczucie losu.

Myślę, że życie jest raczej odkrywaniem aniżeli tworzeniem siebie. Takie przekonanie towarzyszyło mi zawsze, ale z wiekiem wyraźnie się pogłębia.

Mam też silne poczucie tajemnicy – tego, że sprawy fundamentalne znajdują się poza zasięgiem naszego bezpośredniego poznania. Jednocześnie czasami pojawiają się gdzieś na horyzoncie, na granicy. Wówczas tajemnica staje się na ułamek sekundy widoczna i uchwytna.

Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury, uzyskanych z dopłat ustanowionych w grach objętych monopolem państwa, zgodnie z art. 80 ust. 1 ustawy z dnia 19 listopada 2009 r. o grach hazardowych.

Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o zachowanie informacji o finansowaniu artykułu oraz podanie linku do naszej strony.