Twardziel? Bankomat? Czuły opiekun? Kim powinien być dziś ojciec?
Żyjemy w kulturze zabijania ojców – ta teza na łamach najnowszej teki „Pressji” powtarza się niczym refren. Nasi ojcowie – w szerokim tego słowa znaczeniu – są dziś rytualnie zabijani i obarczani winą za niemalże całe zło tego świata. Jak się do tego ustosunkować? Dostrzegamy niewystarczalność dawnego modelu ojcostwa z jednej strony i przesadę w kultywowanej w męskich kręgach koncepcji czułej męskości z drugiej. Proponujemy trzecie rozwiązanie. Nie powinniśmy kastrować Brudnego Harry’ego. Trzeba przemienić go w Walta Kowalskiego. Czas na powrót taty.
„Tato nie wraca; ranki i wieczory
We łzach go czekam i trwodze;
Rozlały rzeki, pełne zwierza bory
I pełno zbójców na drodze”
Adam Mickiewicz, Powrót taty (fragm.)
Powyższy fragment ballady naszego narodowego wieszcza, której tytuł jest równocześnie tytułem 65. już teki „Pressji”, doskonale opisuje sytuację, w której się znaleźliśmy. Brakuje nam ojca. Nie ma go. Zostawił nas lub w ogóle nie mieliśmy okazji go poznać.
Często jednak sami go symbolicznie zabijamy. Niesprawiedliwie obciążamy za całe zło tego świata bez uwzględnienia kontekstu, niuansów i ojcowskich zalet. Pozbawieni ojca jesteśmy zagubieni i narażeni na chaos świata.
Wybaczcie tę enigmatyczność. To, co napisałem, wyjaśni się, gdy pokażę, jak brak ojca ujawnia się na trzech istotnych płaszczyznach naszego życia – osobistej, społecznej i religijnej.
Brak indywidualnego ojca
Po pierwsze, wielu z nas brakuje osobistego ojca. Tego, który przekazuje nazwisko, tożsamość i inicjuje w życie. Jak przejawia się ten brak? Rzućmy truizmem: u każdego inaczej.
W Polsce liczba dzieci wychowujących się bez ojca wynosi szacunkowo 25%, w USA te wskaźniki sięgają nawet 40%. Te dzieci nigdy swojego ojca nie poznały bądź zostały w wyniku rozwodu od niego oddzielone. Po drugie, wielu z nas, zwłaszcza z pokolenia millenialsów, ale także wczesnych zoomerów, doświadczyło nieobecności ojca ze względu na jego pracę.
Nasi ojcowie pracowali po kilkanaście godzin dziennie. Wracając do domu byli zbyt „zajechani”, by poświęcić swoim dzieciom wystarczająco dużo uwagi lub czasu. Niektórzy byli fizycznie całkiem nieobecni, bo pracowali za granicą. Wielu z nas należy do pokolenia eurosierot, które po wejściu Polski do UE w 2004 r. zostało dotknięte wielką emigracją rodziców za lepiej płatną pracą.
Po trzecie, nasi ojcowie, nawet jeśli byli obecni, często nie potrafili z nami przebywać. Trudno się temu dziwić. Jako przedstawiciele bądź dzieci przedstawicieli pokolenia „zimnego chowu powojennego” nie nabyli odpowiednich kompetencji emocjonalnych. Nie nauczyli się rozmawiać o „głębszych” tematach czy okazywać ojcowskiej troski.
Ten szereg historycznych traum, jakich doświadczyła nasza – nomen omen – ojczyzna, wiąże się z innym, charakterystycznym dla naszego społeczeństwa zjawiskiem – alkoholizmem. Według Państwowej Agencji Rozwiązywania Problemów Alkoholowych 2 mln dzieci w Polsce żyje w rodzinach dotkniętych tym uzależnieniem. Obecność ojców alkoholików często okazuje się destrukcyjna.
Po czwarte, ojcowie często nie mogą być obecni tak, jakby chcieli. Jak zauważają na łamach niniejszej teki Michał Gulczyński i Karolina Olejak, kulturowa i finansowa presja nie sprzyjają zaangażowaniu ojców w życie ich dzieci. System urlopów rodzicielskich faworyzuje kobiety, mężczyźni mogą liczyć jedynie na dwa tygodnie pełnopłatnego urlopu i dziewięć tygodni urlopu płatnego w wysokości 70% podstawy wynagrodzenia.
Dodatkowo, choć przywykliśmy już, by opiekę kobiety nad dzieckiem doceniać jako wymagającą i pełnoprawną pracę, to urlop ojcowski często traktuje się jako odpoczynek. Dodajmy do tego fakt, że kobiety – jak zauważył Mateusz Łakomy – ciągle oczekują, że ich partnerzy będą zarabiać tyle samo, a nawet więcej niż one.
Żyjemy w świecie, w którym mężczyzna nie jest pełnoprawnym rodzicem, raczej niekoniecznym dodatkiem dla matki. Sprzeczne oczekiwania, presja rynku i partnerek – jak to wszystko pogodzić? Jakimi ojcami mamy w końcu być? Nieobecni – źle. Zimni – źle. Za bardzo obecni – też źle, bo to za mało męskie.
Brak ojca ma swoje daleko idące negatywne konsekwencje. Wpływa na gorsze wyniki w nauce i większą skłonność do agresji (zwłaszcza u chłopców), gorsze kompetencje społeczne obydwu płci, większą lękliwość i trudności z wchodzeniem w relacje romantyczne.
Oczywiście obecność ojca niekiedy bywa jeszcze bardziej destrukcyjna. Wspomniany alkoholizm rodzica (częściej w naszym kraju boryka się z nim ojciec niż matka) może powodować u dziecka skutki bardzo podobne do syndromu stresu pourazowego. Chodzi oczywiście o słynny syndrom DDA (dorosłe dziecko alkoholika).
Ludzie z tą przypadłością, wchodząc w relacje, potrafią przeżywać tak silne lęki, że nawiązanie intymności okazuje się niemożliwe. Sam słyszałem historie osób, które miały perspektywę wejścia w związek, a wówczas lęk przed bliskością przeżywały w sposób somatyczny – nie mogły zasnąć, pojawiały się wymioty, zawroty głowy.
Oczywiście nie każdy, kto żył w domu alkoholowym czy wychowywał się bez ojca, będzie mierzył się z podobnymi problemami. Determinizm rodzinny to fikcja.
Badania Judith Harris jasno wskazują, że największy wpływ na naszą osobowość mają geny i rówieśnicy. Jeżeli więc pomimo trudnego domu trafiliśmy do sprzyjającego nam otoczenia, to negatywne wpływy mogły zostać ograniczone.
Nie neguje to jednak faktu, że rodzice, jako pierwsze otoczenie, mają niebagatelny wpływ na ekspresję genów dziecka. Są pierwszymi wzorcami relacji, z jakimi mamy do czynienia, pierwszym lustrem, które pokazuje nam, kim jesteśmy. Skutki braku ojca, a także jego patologicznej obecności dowodzą jednego – właściwa figura ojca jest ważna.
Brak ojca społecznego
Brak ojca ma jeszcze dwa inne znaczenia. Pierre Legendre, francuski historyk prawa i psychoanalityk, intelektualny patron niniejszego numeru „Pressji”, twierdził, że figura ojcowska jest pewnym symbolicznym miejscem w strukturze, powtarzającym się we wszelkich przestrzeniach naszego życia.
I tak jak pierwszym ojcem jest nasz indywidualny, fizyczny ojciec, tak na drodze socjalizacji ojcami stają się dla nas nauczyciele, profesorowie, lekarze, pracodawcy, duchowi kierownicy. Słowem autorytety.
Ojciec według Legendre’a jest tym, który stanowi punkt odniesienia. Pokazuje, co jest dobre, a co złe. Co słuszne, a co niesprawiedliwe. Ojciec obiektywizuje i stawia tamę naszym partykularnym, egoistycznym, motywowanym chęcią zysku i poszukiwaniem wygody działaniom.
Żyjemy w dobie kryzysu autorytetów. Narzekamy na nauczycieli szkolnych i akademickich. Nie wierzymy politycznym elitom. Nie ufamy instytucjom mającym gwarantować nam sprawiedliwość.
Za kryzysem autorytetów kryje się jednak ten poważniejszy – śmierć mitu. Opowieści o świecie podzielanej przez większość i umożliwiającej nam wspólnotę.
Jak mamy być częścią większej całości, gdy nie zgadzamy się co do tego, czym jest dobro, a czym zło? Jak mamy tworzyć wspólnotę polityczną, skoro kłócimy się o definicję dobra wspólnego? Czy możemy być braćmi w momencie, gdy nie ma zgody co do tego, kim i gdzie jest ojciec?
Jak podkreśla w ostatnim czasie w wielu swoich wypowiedziach Marcin Matczak, zatraciliśmy miarę w źródłowo oświeceniowej krytyce wszelkich autorytetów. Za bardzo opieramy się sami na sobie, mocy własnej wolności i rozumu.
Tymczasem taki indywidualistyczny absolutyzm jest fikcją. Żyjemy na tym świecie zbyt krótko i nasz rozum jest zbyt słaby, by ogarnąć złożoność świata. Potrzebujemy mądrości poprzednich pokoleń. Potrzeba nam Tradycji.
Autonomiczna i wyemancypowanya jednostka, która niczym nietzscheański nadczłowiek, bierze udział w szaleńczym, samostwarzającym sens tańcu nad przepaściami, niechybnie popadnie w szaleństwo. Cóż, być może nie przypadkiem sam Nietzsche ostatecznie skończył w szpitalu psychiatrycznym.
Bez mitu znajdujemy się w świecie chaosu, ziemia zaczyna osuwać się nam spod nóg. Świat staje się miejscem – i tu znów Mickiewicz – gdzie „rozlały rzeki, pełne zwierza bory, i pełno zbójców na drodze”.
Brak Boga Ojca
Skoro jesteśmy przy Nietzschem, to warto wspomnieć o być może najważniejszym braku, jaki dotyka naszą współczesną kulturę. „Bóg umarł – myśmy go zabili” – napisał „filozofujący młotem” w Wiedzy radosnej.
Być może to ten brak jest najistotniejszy. Być może to właśnie śmierć Ojca jest praprzyczyną śmierci wszystkich innych ojców współczesnej kultury. Wszak, jak napisał św. Paweł, to w Nim bierze początek wszelki ród i wszelkie ojcostwo na ziemi (zob. Ef 3, 14-15).
Prof. Chantal Delsol, chyba najczęściej ostatnio przywoływana i cytowana „prorokini” ostatecznego upadku christianitas, podkreślała, jak by się mogło wydawać, dość banalną prawdę, że kultura europejska z koncepcjami wolności i godności człowieka i (a może przede wszystkim) koncepcją prawdy obiektywnej przekraczającej wszelkie partykularne granice kultur, ludów i języków ma swe źródło w chrześcijańskim objawieniu.
To Bóg Trójjedyny był najwyższym źródłem moralnego prawa na Zachodzie. Nienaruszalną skałą, na której wznosił się gmach praw i swobód, w tym powojennego ładu polityczno-społecznego, którego rdzeniem była Powszechna deklaracja praw człowieka ONZ.
W związku z tymi samymi procesami, które uśmierciły ojca społecznego, Bóg zgodnie ze słowami Nietzschego umarł. Katolicka prawda o świecie nie jest już wiodąca. Nie stanowi fundamentu współczesnych demokracji.
Nie jest nią też (wbrew marzeniom XIX-wiecznych pozytywistów) nauka. Zakres jej stosowalności pozostaje zbyt wąski, by mogła urządzać strukturę społeczeństwa. Co więc dziś króluje?
Delsol powiedziałaby, że kryterium użyteczności. Zostawmy z chrześcijaństwa te zasady – miłość bliźniego, redukowanie przemocy, godność jednostki – które będą stanowiły podstawę w miarę dobrego życia.
Obok użyteczności mamy jeszcze jeden fundament, czyli turbokapitalizm. Ta rozprzestrzeniająca się wszędzie logika rynku. Wartość rynkowa staje się najważniejszym punktem odniesienia. Czy więc owa „mądra użyteczność” powojennego pokolenia rozwadniana przez turbokapitalizm i pozbawiona zakorzenienia w obiektywnej prawdzie będzie się w stanie utrzymać?
Śmierć Boga Ojca i logika użyteczności mają swoje odbicie także we współczesnych duszpasterstwach katolickich. Bóg w przepowiadaniu niektórych kaznodziejów jest katafatyczny – obecny wtedy, kiedy jest miłosierny i wspierający, wybacza słabości i uwalnia od lęków związanych z niepewnością tego świata.
A co, gdy jest zazdrosny, wymagający i daje odczuć skutki naszych błędnych decyzji? Wówczas – mówimy – Bóg zazdrosny i karzący to tylko metafory. O Bogu można powiedzieć tylko to, „kim nie jest”. Jest tajemnicą nieskończenie niepodobną do człowieka. W imię użyteczności i dobrego (tzn. redukującego lęki i napięcia) życia stosujemy wybiórczą apofatykę.
Kultura zabijania ojców
Tak dochodzimy do punktu ogniskującego wszystkie powyższe rozważania. Żyjemy w kulturze zabijania ojców. Wszelkie ostrza krytyki wymierzane w instytucję rodziny, społeczne autorytety i religijną koncepcję Boga mają wspólny mianownik – przekonanie, że rodzina, autorytet i Bóg są ideologicznymi konstruktami mającymi maskować relacje dominacji i przemocy.
Żyjemy w uciskającej jednostkę, a zwłaszcza wszelkiego rodzaju mniejszości, kulturze zwanej patriarchatem. Kulturze, w której kapitał finansowy, produkcyjny i symboliczno-kulturowy ma faworyzować białych heteroseksualnych mężczyzn.
W tej narracji rodzina staje się patriarchalnym tworem, w którą – zgodnie z popularną recepcją psychoanalizy freudowskiej – wpisana jest przemoc. Nasi rodzice nas tłamszą, blokują i są przyczyną traum, które musimy przepracowywać latami w gabinetach terapeutycznych.
Z kolei społeczne autorytety stają się przykrywką dla władzy sprawowanej przez białych mężczyzn, którzy prowadzą nas ku katastrofie klimatycznej, klęskom głodu i niechybnemu wyczerpaniu zasobów naturalnych. Przodkowie tych mężczyzn zakładali kolonie, dokonywali zagłady rdzennych indiańskich kultur.
A co z religią Boga Ojca? Przecież to narzędzie legitymizujące opresję wobec kobiet, które nie mogą decydować o własnym ciele oraz mniejszości seksualnych, które żyją w nieustannym i toksycznym poczuciu winy w związku ze swoimi naturalnymi odruchami.
Krótko mówiąc, nasi „starzy” – indywidualni, społeczni, teologiczni – bardzo nas skrzywdzili. Przez nich jesteśmy nieszczęśliwi, musimy brać antydepresanty, spędzać lata w gabinetach psychoterapeutów, a nasza przyszłość maluje się w ciemnych barwach.
Taki ojciec – czy to Bóg, czy autorytet, czy nasz własny – ma twarz chciwego kapitalisty, a w najlepszym wypadku Brudnego Harry’ego – twardego mężczyzny z zasadami, ale ostatecznie maczysty. Kogoś, kto nigdy nie powie swojemu dziecku, że je kocha, traktuje kobiety jak przedmioty, jest brutalny, oschły i wyzbyty emocji.
W tej opowieści jest ziarno prawdy. Nasi rodzice wykazywali pewne braki, zaś społeczny mit niejednokrotnie był przykrywką dla przemocy. Problem w tym, że taka narracja jest zwyczajnie w świecie nieprawdziwa, bo opiera się na nieznośnej generalizacji. Nasi rodzice często byli nieobecni, bo musieli.
Płaca minimalna w latach 90. i jeszcze w pierwszej dekadzie XXI w. wynosiła grosze. Praca przez 16 godzin dziennie czy wyjazd za granicę niejednokrotnie nie były wyborem, lecz koniecznością. Co z chłodem emocjonalnym? Czy mamy prawo osądzać pokolenia, które przeżyły horror wojny światowej i nie były w stanie nauczyć swoich dzieci i wnuków relacyjnego know-how?
Nasi rodzicie często, byli najlepszą wersją siebie, dawali z siebie wszystko, byśmy mogli żyć w lepszych warunkach. Byli ściółką, na której my – pokolenie względnego dobrobytu –mieliśmy szansę rozkwitnąć. Mamy ten przywilej, że możemy swoim obecnym lub przyszłym dzieciom dać więcej emocjonalnego ciepła i obecności niż poprzednie pokolenia. Nie byłoby to możliwe, gdyby nie ofiara naszych rodziców.
Podobnie rzecz ma się z rzekomym patriarchatem. Kolonializm nie polegał tylko na niszczeniu rdzennych kultur, ale często wiązał się z zaszczepieniem w naznaczonej przemocą rzeczywistości rdzennych ludów nowej jakości.
Christianitas nie było światem, w którym nieustannie płonęły stosy, lecz kulturą, która w skomplikowaną rzeczywistość człowieka starała się wnieść piękno i dobro. „Wszyscy jesteśmy obywatelami christianitas” – powiedział Marcin Giełzak w rozmowie Kultury poświęconej.
Czuła męskość alternatywą?
Hunwejbini kultury „zabijania ojców”, kreśląc figurę dawnego, opresyjnego, pozbawionego czułej strony ojca, stawiają wobec niego wyrazistą antytezę: model czułej męskości i czułego ojcostwa.
Na poziomie społecznym objawia się to np. w koncepcji słabej prawdy Richarda Rorty’ego, wedle której powinniśmy oprzeć porządek społeczny na zasadach solidaryzmu, wolności i godności człowieka, realizowanych i każdorazowo interpretowanych w ramach demokratycznie prowadzonej dyskusji.
Powyższy model obserwujemy również w duchu filozoficznych koncepcji Gianniego Vattima, który mówił, że to miłosierdzie, troska i czułość powinny być nowym, uniwersalnym mitem kształtującym politykę.
Odrzućmy – używając metafory George’a Lakoffa – konserwatywną figurę surowego ojca, który przy pomocy polityki próbuje wychowywać obywateli do narzucanego przez niego modelu dobrego życia. Postawmy na troskliwego rodzica – kogoś, kto zawsze wesprze, wysłucha i pomoże, ale nie będzie się wtrącał do naszego życia osobistego i wyborów.
Zwolennicy tak rozumianej władzy chętnie poprą aborcję, związki homoseksualne, parytety dla mniejszości i inne indywidualne swobody i uprawnienia. Niechętnie zaś będą patrzeć na wszelkie propozycje nałożenia na obywateli prawnie sankcjonowanych zobowiązań. Obowiązkowy pobór do wojska w razie potrzeby? Żadną miarą! Chrońmy uprawnienia, nie wymagajmy zbyt wiele.
Nie bez powodu Lakoff mówił o troskliwym rodzicu, a nie o troskliwym ojcu. Usuńmy ten nieznośnie męski element kojarzący się z władzą, przemocą i surowością!
Podobny ruch możemy zobaczyć w indywidualnym modelu ojcostwa i męskości. Dobrym przykładem jest Grupa Performatywna „Chłopaki” organizująca warsztaty i męskie kręgi, w trakcie których mężczyźni mogą bez obaw dzielić się swoimi uczuciami oraz zdobywać know-how uważnej na emocje męskości. Sam niegdyś w ramach Slot Art Festival postanowiłem z ciekawości wziąć udział w takim kręgu.
Siedzieliśmy w kółku i każdy mógł opowiedzieć o problemie, który go trapi. Przypominało to nieco kręgi wsparcia dla osób uzależnionych. Obowiązywał zakaz wynoszenia na zewnątrz tego, co usłyszało się na spotkaniu. Miało to zapewnić pełną swobodę w dzieleniu się najbardziej intymnymi przestrzeniami naszego życia.
Tuż po tym, gdy jeden z nas podzielił się swoimi problemami, prowadzący spotkanie zapytał: „Jak możemy ci pomóc? Czy potrzebujesz przytulenia?”. Nie zapomnę konsternacji na twarzy tego człowieka. Propozycja prowadzącego była dla niego czymś absolutnie nienaturalnym. Oczekiwał dobrej rady, męskiej rozmowy, nawet rzucenia k***ą, ale nie przytulenia!
Miałem nieodparte wrażenie, że owa męska czułość jest robiona na siłę. To nieudolna próba „ukobiecenia” mężczyzny, pokracznie wykonana synteza animy i animusa. Chyba najlepiej tego typu propozycje podsumowała na niniejszych łamach Karolina Lewestam:
„Jeżeli jest pan naturalnie «twardym» facetem, który nie cierpi dzielić się emocjami i lubi jeździć na harleyu, a nagle będzie próbował się na siłę zmienić, bo przeczytał w jakimś mądrym artykule, że facet powinien się inaczej zachowywać, być czuły, wrażliwy i mieć inne hobby, to oczywiście takie coś nie wypali”. Nic dodać, nic ująć.
Potrzebujemy Waltów Kowalskich
Ślepą uliczką jest zatem antyteza w postaci czułej męskości, jednak zawracanie kijem Wisłę też do niczego nie prowadzi. Nacisk położony na bycie twardzielem i głównym żywicielem rodziny, promowany przez Polonię Christiana czy konta społecznościowe pokroju Trad West to również ślepa uliczka. Na taki komfort mogą pozwolić sobie najbogatsi mężczyźni.
Większość z nich w związku ze zmianą stosunków produkcji, emancypacją kobiet i faktem, że dziś mało kogo stać na utrzymanie całej rodziny z jednej pensji, takiego modelu nigdy nie zrealizuje. Nostalgia za Francami Maurerami i innymi Brudnymi Harrymi jest więc bezowocna.
Jednocześnie – jak zauważa Slavoj Žižek – toksyczną męskością często nazywamy cechy w społeczeństwie niezbędne. Skłonność do ryzyka, umiejętność utrzymania swoich emocji na wodzy, siła, agresja – to wszystko dobrze użyte staje się zasobem, a nie chorobą, którą należy wyeliminować. Jakiego więc ojca dziś nam potrzeba?
Fenomen charyzmatycznych postaci, takich jak Jordan Peterson, którego krytycy i prześmiewcy nazywają guru inceli, pokazuje, że żyjemy w świecie naznaczonym głodem autorytetu. Chaos nas zmęczył. Potrzebujemy kogoś, kto doradzi, wskaże drogę, ale też wesprze, będzie dopingował i gdy będzie trzeba, poda rękę.
Takimi ojcami dzisiejsi mężczyźni chcieliby rzeczywiście być. Pokazuje to raport think tanku Tato.net z 2021. pt. Czas na tatę. Ojcowie z jednej strony dostrzegają wagę swojej obecności w życiu dzieci, czułości i wsparcia, z drugiej zaś uważają, że jednocześnie powinni być stanowczy, konsekwentni i stawiać wymagania. Co do zasady podobnie na rolę ojca patrzą ich partnerki.
Spróbujmy rozwiązać ten konflikt „po heglowsku”. Pomiędzy tezą tradycyjnego faceta twardego, wyzbytego emocji i utrzymującego rodzinę a antytezą czułego mężczyzny z Grupy Performatywnej „Chłopaki” możliwa jest synteza. W moim przekonaniu jej najlepszym zobrazowaniem jest bohater filmu Gran Torino – Walt Kowalski. W jego rolę wcielił się żywy symbol maczyzmu, dawny Brudny Harry – Clint Eastwood.
Walt Kowalski na początku filmu przejawia wszelkie cechy toksycznej męskości. Rzuca rasistowskimi żartami, jest niechętny wobec obcych, surowy i opryskliwy. Ma kiepskie relacje ze swoimi dziećmi, którym nie okazywał uczuć i nie poświęcał uwagi. W pewnym momencie zachodzi w nim jednak przemiana.
Jego sąsiad – młody chłopak azjatyckiego pochodzenia o imieniu Tao – próbuje ukraść Waltowi samochód, ukochanego Forda Gran Torino. To symbol męskości i duma Walta. Gdy rodzina Tao dowiaduje się o tym, postanawia wysłać chłopaka do Kowalskiego, by przyznał się do kradzieży i pracą odkupił swoje winy.
W ten sposób zaczyna się relacja pomiędzy młodym Tao a sędziwym Waltem Kowalskim, który uczy chłopaka bycia mężczyzną. Pokazuje mu, jak majsterkować, doradza, jak podrywać dziewczyny, pomaga znaleźć pierwszą uczciwą robotę.
Zmienia się także – i tu moja polemika z obecnym na niniejszych łamach tekstem Darii Chibner – przede wszystkim Walt. Przestaje być opryskliwy, zaczyna troszczyć się o Tao. Spędza z nim czas. Kowalski pożycza mu swoją „świętość” – Gran Torino – na randkę. Wspiera chłopaka. Stawia wymagania i cierpliwie uczy. W końcu oddaje za niego i za całą jego rodzinę życie.
Składa ofiarę z siebie na rzecz przybranego syna jak. Już po śmierci w swoim testamencie przekazuje mu na własność symbol męskości i swojej tożsamości – Forda Gran Torino. Tao, który nie miał biologicznego ojca, staje się w ten sposób symbolicznie synem Walta. W ten sposób – zgodnie z teorią Pierre’a Legendre’a – zyskuje dojrzałą tożsamość.
W Walcie Kowalskim zaszedł proces, który w moim przekonaniu powinien zajść również we współczesnej figurze ojcostwa. Bohater Gran Torino nie przestał być silnym, zdecydowanym, zdolnym do agresji i działania mężczyzną. Jego dawne męskie cechy nie zostały zanegowane, ale uporządkowane.
Tak jak w katolickim nauczaniu łaska buduje na naturze i ją udoskonala, tak Walt Kowalski swoją męskość wykorzystał do szlachetnych celów. Z maczystowskiego Brudnego Harry’ego przemienił się w ojca. Twardość dawnego Eastwooda została uzupełniona o komponent niewykastrowanej męskiej czułości i obecności.
Takich ojców dziś potrzebujemy. Obecnych, cierpliwych, inicjujących. Stawiających granice, pokazujących zasady oraz dających odczuć konsekwencje ich złamania. Potrzebujemy ich w roli ojców biologicznych, jak i kaznodziejów, profesorów, pracodawców czy spowiedników.
W końcu, jak sądzę, taki jest – przy uwzględnieniu nieskończonej nieadekwatności naszych pojęć i metafor – właśnie Bóg, który objawił się w Chrystusie. Bóg, który „tego, kogo miłuje, tego karze, chłoszcze zaś każdego, którego za syna przyjmuje” (Hbr 12,6).
Ojciec w Chrystusie rzucający „biada” wobec religijnych elit Izraela, ganiący Piotra za „światowe myślenie”, a jednocześnie towarzyszący i cierpliwie oczekujący, aż jego uczniowie wydadzą owoce. Bóg, który zawiera w sobie komponent rahamim – czułego miłosierdzia, opiekuńczej troski. Ten, który jest obecny – zgodnie ze słowami św. Augustyna – bliżej nas niż my sami siebie.
A ja zaś w kontrze do kultury egzorcyzmującej rodzinę, tradycję i religię, która jest niczym zbójcy z ballady Mickiewicza, idę za przykładem dzieci. W taki oto sposób przekonały zbójów, by nie zabijali ich ojca:
„Dziatki sprawiły, że uchodzisz cało,
Darzą cię życiem i zdrowiem;
Im więc podziękuj za to, co się stało,
A jak się stało, opowiem.
Z dawna już słysząc o przejeździe kupca,
I ja, i moje kamraty,
Tutaj za miastem, przy wzgórku u słupca
Zasiadaliśmy na czaty.
Dzisiaj nadchodzę, patrzę między chrusty,
Modlą się dziatki do Boga,
Słucham, z początku porwał mię śmiech pusty,
A potem litość i trwoga”.
Adam Mickiewicz, Powrót taty (fragm.)
Tekst jest częścią 65. teki czasopisma idei „Pressje” zatytułowanej „Powrót taty”. Jeżeli chciałbyś otrzymać papierowy egzemplarz czasopisma, kliknij tutaj.
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury, uzyskanych z dopłat ustanowionych w grach objętych monopolem państwa, zgodnie z art. 80 ust. 1 ustawy z dnia 19 listopada 2009 r. o grach hazardowych.
Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o zachowanie informacji o finansowaniu artykułu oraz podanie linku do naszej strony.