Strefy wolne od dzieci, madki, karyny. Co kultura mówi o macierzyństwie?
Podróże, restauracje, joga i dobra książka versus pranie, sprzątanie, gotowanie i niewyspanie. Taką wizję możliwych perspektyw życiowych młodej kobiety kreślą działy lifestyle na portalach horyzontalnych. Wybór jest prosty: albo macierzyństwo utożsamiane z wyrzeczeniem i podporządkowaniem się przerysowanym konserwatywnym schematom, albo rozwój osobisty i czas dla siebie. Tak postawiona alternatywa jest ze wszech miar szkodliwa, a przede wszystkim fałszywa. Czas postawić tego typu treściom tamę. Męskość i kobiecość realizują się również w rodzicielstwie. I to być może w najpiękniejszy możliwy sposób.
Macierzyństwo źródłem cierpienia?
Od dłuższego czasu obserwujemy w mediach głównego nurtu pewien trend, w którym macierzyństwo – i rodzicielstwo w ogóle – jest przedstawiane przede wszystkim w ciemnych barwach. Sam na dobrą sprawę nie pamiętam artykułu lub wywiadu w dużym medium, który w korzystnym świetle pokazywałby posiadanie potomstwa.
I to zarówno z kobiecej, jak i z męskiej perspektywy – mężczyźni jako ojcowie w mediach praktycznie nie istnieją. W tym tekście chciałbym skupić się na popularnych narracjach na temat macierzyństwa.
Jeśli już czytamy lub słuchamy o macierzyństwie, to prawie zawsze w kontekście wyrzeczeń, stresu i przygniatającej odpowiedzialności, z jaką się ono wiąże. Ciężar bycia matką potęgowany jest przez obecne w mediach podkreślanie niedostatecznego wsparcia ze strony państwa czy partnera.
I częściowo jest to oczywiście prawda – nie ma co pudrować rzeczywistości. Macierzyństwo z pewnością nie jest usłane samymi różami.
Niejednokrotnie rzeczywiście jest to krzyż, który kobieta musi dźwigać. Często – niestety – samotnie… Krzyż jednak nie jest symbolem jedynie męczeństwa, ale przede wszystkim zwycięstwa.
Zwycięstwa nad słabościami, lękami i poczuciem braku sensu istnienia, który dziś, tak powszechnie obecny, jest równie powszechnie zagłuszany i przez wszechobecny konsumpcjonizm, i wyświechtane narracje o rozwoju osobistym. Obraz matki i dziecka w przestrzeni publicznej jest dziś wyrzutem sumienia tych, którzy żadnego krzyża dźwigać nie chcą albo uważają, że nie mają na to czasu i siły.
I cóż, każdy ma wolną wolę, może żyć „tak, jak chce”. Jednak potrzeba wypełnienia swojego życia czymś głębszym niż płytka konsumpcja i pseudogłęboka kariera zawodowa rodzi dysonans.
Osiągnięcie satysfakcji życiowej bez rodziny jest bardzo trudne, a życie służbowe czy podróże po pewnym czasie okazują się nic nieznaczące. Za to uśmiech „bombelka” jest bezcenny. Ale wróćmy do początku.
„500+? Program dla nierobów, patusów i dzieciorobów!”
W trudnej drodze macierzyństwa matkom z pewnością nie pomagają otaczające je tłumy obrzucające ją oraz dzieci pogardliwymi spojrzeniami – a w skrajnych przypadkach nawet wyzwiskami.
Bo czymże innym, jak nie publicznym linczem, są trendujące memy o madkach z gówniakami, opowieści o roszczeniowych „pięćset plusach”, którym wszystko się należy, i komentarze, że mniej zaradne kobiety z rodzenia dzieci zrobiły sobie sposób na życie, zamiast iść do NORMALNEJ pracy.
Wydaje się, że ta narracja zintensyfikowała się po 2015 roku i wprowadzeniu dużego programu socjalnego, jakim było 500+. Sam pamiętam, że w środowisku moich znajomych – grupce millenialsów – pojawiło sie utyskiwanie, że oto ludzie z nizin społecznych będą dostawali pieniądze za nic, a raczej za sam fakt posiadania dziecka.
Dość szybko wydawano sądy, że przez socjal „patologia” będzie robić dzieci tylko po to, by „chlać” za państwowe pieniądze. W tych i podobnych komentarzach dało się wyczuć obecne wśród osób dobrze wykształconych, w sile zdrowia, z dobrą pracą, autentyczne poczucie niesprawiedliwości.
Oni takich pieniędzy nie dostają. Co więcej, są wręcz karani za bycie pracowitymi i zaradnymi, a tymczasem bezrobotne matki dostają dodatkowe pieniądze.
W kontekście tego typu reakcji na flagowy program rządów PiS-u rozpoczął się wysyp pogardliwych memów uderzających w matki i ich dzieci. Zjawisko iście klasistowskie, mające na celu mentalne podwyższenie swojego statusu społecznego.
Długoterminowo doprowadziło to do spatologizowania obrazu rodziny – nade wszystko wielodzietnej. Widząc młodą kobietę z dwójką czy trójką dzieci w tramwaju, spora część osób pomyśli sobie, że owa matka nie powinna decydować się na potomstwo, skoro nie może mu zapewnić transportu bezpiecznym SUV-em.
„Pewnie wpadła albo chłop ją zmusił do rodzenia, a ona nie zna swoich praw” – czyż każdy z nas nie słyszał kiedyś podobnych komentarzy pod adresem młodej mamy? Tak bardzo nasiąknęliśmy ideą „odpowiedzialnego” zachodzenia w ciążę, że jako społeczeństwo nie dopuszczamy do siebie myśli, że owszem, można „wpaść”, ale jednocześnie nie upatrywać w tym życiowej tragedii.
O sprawie aborcji nawet nie chcę pisać, bo w jakże smutnych czasach żyjemy, że pierwszym skojarzeniem, jakie nasuwa się nam, gdy słyszmy słowo „ciąża”, jest właśnie aborcja.
Dziś młodzi ludzie odkładają decyzję o dziecku w nieskończoność
Generacja ludzi urodzonych w wolnej Polsce (a przynajmniej nie ludowej) zwykle wychodzi z założenia, że na zajście w ciążeę można zdecydować się dopiero wtedy, gdy możemy zagwarantować naszemu potomstwu godne warunki bytowe. W warunkach kapitalistycznych współczesnej Polski, czy szerzej świata zachodniego, bardzo często oznacza to odkładanie decyzji o poczęciu dziecka na święte nigdy. Żyjemy aspiracyjnie i życie rodzinne odkładamy na czas „ustatkowania się”.
Zanim się dorobimy, zdobędziemy wykształcenie, stabilną pracę, spłacimy kredyt, to okazuje się, że najlepsze lata naszego żywota przeciekły nam przez palce. Wówczas zdajemy sobie sprawę, że na założenie rodziny może być już za późno, a perspektywa zajmowania się dziesięciolatkiem, gdy sami dobijamy do pięćdziesiątki, wydaje się nienaturalna i wstydliwa.
Zaczynamy szukać czegoś, co wypełni nam tę istotną lukę w naszym życiu duchowym. Tak, zgadza się, rodzina to niezwykle ważny element naszej duchowości, a każdy z nas posiada potrzeby duchowe, także niewierzący.
Łakniemy miłości, troski, opieki, zarówno biernej, jak i aktywnej. Chcemy czuć się kochani i kochać, być oparciem i dawać oparcie. Chcemy rozwijać się w swym człowieczeństwie.
Rodzina daje nam to wszystko w wersji turbo – nic tego nie zastąpi. Miłość do swojego dziecka jest miłością bezwarunkową, pierwotną, naturalną.
Kiedy tego brakuje, ludzie uciekają w różne substytuty, choćby poprzez posiadanie zwierząt, robienie z kotków i piesków para-dzieci, bo te dają bliskość i wypełniają potrzebę opieki nad drugą istotą, a nawet wychowywania tejże.
Świat wolny od dzieci
Błędem byłoby sądzić, że ludzie z własnego wrodzonego egoizmu rezygnują z założenia rodziny. Cały neoliberalny system ukształtował w nas myślenie, że rodzicielstwo jest przeszkodą w dążeniu do życiowego celu.
Tym celem może być kariera zawodowa, podróżowanie czy spokojne życie bez obowiązków i większych stresów. Jaki by ten cel nie był, przeważnie sprowadza się do skupionia się na swojej własnej osobie.
W Polsce założenie rodziny, przynajmniej w sferze deklaratywnej, ciągle wydaje się jednym z najważniejszych celów, jakie obrać może sobie człowiek. wynika, że około 80% Polaków uważa szczęście rodzinne za najważniejszą wartość, 87% sądzi, że rodzina jest niezbędna do prawdziwego szczęścia, a ponad 90% deklaruje chęć założenia rodziny i posiadania dzieci.
Problem w tym, że powyższym deklaracjom jednocześnie towarzyszy powszechne przekonanie, że aby być gotowym do założenia rodziny, trzeba najpierw odhaczyć kilka zadań pobocznych, które – jak się okazuje – finalnie zajmują nam całe życie.
Jesteśmy kowalami własnego losu, musimy polegać na sobie, samodzielnie wypracować swój dobrobyt, nie liczyć na nikogo innego, a już na pewno nie na państwo. Tylko ciężką pracą jesteśmy w stanie do czegoś dojść.
A w drodze na ten szczyt potrzebujemy czasu dla siebie, na odpoczynek. W końcu nie po to harujemy, żeby na koniec dnia nie móc wypocząć tak, jak chcemy. Właśnie w kontekście tego kultu ciągłej pracy i ciągłego rozwoju perspektywa opieki nad dzieckiem jawi się jako potężna kula u nogi.
Pracujemy zbyt długo i zbyt często, by znaleźć czas na rodzinę, bo nawet czas wolny przeznaczamy na kursy, szkolenia i wszystko to, co może podwyższyć naszą wartość na rynku pracy. To dlatego przeszkadzają nam płaczące dzieci w restauracjach.
Przecież poszliśmy do knajpy zjeść i odpocząć w przyjemnej atmosferze po całym dniu ciężkiej harówy, a tu jakiś kaszojad rzuca sztućcami, a jego maDka nie potrafi go opanować. Żeby nie socjal, to pewno w ogóle nie byłoby ich stać na taki obiad, za który my płacimy ciężko zarobionymi pieniędzmi, ot co!
Co ciekawe, niechęć do dzieci jest coraz większa, mimo że równocześnie jest ich coraz mniej w przestrzeni publicznej. Kiedyś osiedlowe podwórka były pełne biegających, krzyczących i śmiejących się dzieci. Dziś świecą pustkami, a świeżo budowane boiska stoją puste albo grają na nich czterdziestolatkowie, którzy w dzieciństwie obcierali sobie kolana na betonie, biegając w trampkach z bazaru.
Dzieci jeśli już są, to głęboko schowane w czterech ścianach i wpatrzone w ekrany telefonów. Na te najmniejsze i najgłośniejsze praktycznie w ogóle nie napotykamy, bo zamiast siedzieć w wózkach na spacerach ze swoimi mamami, to znajdują się w żłobkach – swoistych przechowalniach dzieci na czas, gdy ich rodzice są w pracy.
Ci nie mają czasu na samodzielne wychowanie dziecka, bo muszą iść do pracy, by zarobić na żłobek. Proste.
Widok małego dziecka w miejscu publicznym, w świecie dorosłych, jest dziś czymś nienaturalnym. Są przecież place zabaw, żłobki, przedszkola – to tam powinny spędzać czas dzieci, a nie w restauracjach czy przybytkach kultury. Z badań przeprowadzonych dla Wirtualnej Polski wynika, że prawie 60% ankietowanych jest za strefami wolnymi od dzieci.
Powyjeżdżaliśmy za pracą do dużych miast, odcięliśmy więzi rodzinne i lokalne na rzecz dorosłego, zawodowego życia i zapomnieliśmy, jak to jest żyć w społeczności pełnej dzieci, gdzie spotykają się sąsiedzi, bliższa i dalsza rodzina żyjąca w jednej gminie. Takie spędy rodzinne to coraz rzadszy widok, bo przecież tak dobrze jest wyjechać na długi weekend czy święta gdzieś daleko, najlepiej za granicę, by odpocząć. Oczywiście bez dziecka.
Kultura Piotrusiów Panów. Gdzie ci mężczyźni?
Odnoszę wrażenie, że debata publiczna dotycząca rodzicielstwa kompletnie pomija mężczyzn. Nie wyzywa się ich od „ojcuf”, nie bywają przedstawiani jako źli czy niezaradni rodzice.
Na mężczyznach nie ciąży żadna publiczna odpowiedzialność za matki i dzieci. To nie mężczyźni pasożytują na 500+, a kobiety. To nie mężczyźni „wpadają”, a kobiety. To nie mężczyźni samotnie wychowują dzieci, a kobiety.
Mężczyźni co najwyżej są ogołacani ze swoich ciężko zarobionych pieniędzy przez roszczeniowe ekspartnerki, które żądają alimentów. Oczywiście generalizuję na potrzeby publicystycznej wyrazistości. W końcu znamy realne historie ojców samotnie wychowujących dzieci.
Jednak mimo wszystko nie da się ukryć, że mamy tu do czynienia z głęboką niesprawiedliwością społeczną w postrzeganiu i ocenianiu rodziców ze względu na płeć.
W czasach niżu demograficznego nie warto być Piotrusiem Panem, który jedynie czego pragnie, to miło spędzać czas, bez brania na swoje barki odpowiedzialności za dobro kobiet, a co za tym idzie w parze, również dzieci. Bo czyż nie ma nic bardziej męskiego od bycia dobrym i odpowiedzialnym mężem oraz ojcem?
Zagwarantowanie bezpieczeństwa ekonomicznego rodzinie to jedno, ale też czas i zaangażowanie w życie rodzinne jest tym, czego potrzebują dziś od nas kobiety. Satysfakcja płynąca z bycia twierdzą, ostoją dla teoretycznie słabszych jest tym, co może nas duchowo wynieść ponad to, co proponuje nam konsumpcyjny tryb życia oparty na błahych przyjemnostkach.
Odezwa do mężczyzn: wyłącz mecz, zaopiekuj się dzieckiem!
Kryzys demograficzny ma wiele przyczyn zakorzenionych w obecnym systemie wolnorynkowego kapitalizmu. Nie zmienimy go żadnym prostym trikiem, a biczowanie kobiet za to, że nie chcą rodzić dzieci, i wmawianie im, że powinny być matkami, bo to cel ich życia, nic nie da, a tylko pogłębi ten problem. To, co możemy zrobić, to dać mocną odpowiedź na powszechną niechęć wobec matek i dzieci.
Doceniajmy kobiety, które już są matkami. Wynieśmy je na wizerunkowy piedestał w mediach, chwalmy za zaangażowanie, a nawet odwagę wobec tak nieprzychylnego, neoliberalnego biotopu, w którym żyją.
Wybijmy sobie z głowy motory i ligę mistrzów jako centrum naszego męskiego świata. Dźwiganie dziecięcego nosidełka jest sto razy bardziej męskie niż wyciskanie sztangi na siłowni. Pokazywanie dziecku świata, który nas otacza, jest o niebo lepszą przygodą niż podróże na jego kraniec.
Publikacja nie została sfinansowana ze środków grantu któregokolwiek ministerstwa w ramach jakiegokolwiek konkursu. Powstała dzięki Darczyńcom Klubu Jagiellońskiego, którym jesteśmy wdzięczni za możliwość działania.
Dlatego dzielimy się tym dziełem otwarcie. Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o podanie linku do naszej strony.