Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.

Demokracja to nie wszystko. Czy każdy musi chodzić na wybory?

przeczytanie zajmie 15 min
Demokracja to nie wszystko. Czy każdy musi chodzić na wybory? autor ilustracji: Rafał Jękot

Jeszcze do niedawna utyskiwano nad faktem, że Polacy nie chcą się angażować politycznie. Żonglowano terminem postpolityki na wszelkie możliwe sposoby. Dajmy jednak spokój z tym demokratycznym zaangażowaniem. Wybory to nie wszystko. Najbardziej wspólnota zyska wówczas, gdy każdy obywatel będzie miał możliwość rozwijania się w zgodzie ze swoimi zdolnościami. Tylko wtedy mamy szansę stworzyć republikę z prawdziwego zdarzenia.


Niniejszy tekst został pierwotnie opublikowany na łamach 64. teki czasopisma idei „Pressje” zatytułowanej „Chadecki populizm”. Cały numer pobierzesz za darmo tutaj.

„To oni wymyślili granice, to oni zbudowali mur” – śpiewał o politykach w czasach swej świetności zespół Tilt, w utworze Nie wierzę politykom. To dziwne – przecież zgodnie z nomenklaturą żyjemy w najlepszych możliwych czasach „najlepszego możliwego ustroju”.

Tymczasem liczba osób, które podpisałyby się pod tytułem tej piosenki, stale rośnie. Nie wierzymy politykom, bo uznaliśmy, że dobry polityk łamie wszelkie normy moralne.

Ba! Ulegliśmy wrażeniu, że możemy obyć się bez władzy, zamknąć w naszej prywatnej rzeczywistości. Coraz większe rzesze ludzi odwracają się od twarzy „najlepszego ustroju” („rzygać mi się chce, gdy na nich patrzę”; „ja to bym ich wszystkich pozamykał”; „mam swoje życie, polityka mnie nie obchodzi”).

Jeśli zaś głosują, robią to pod wpływem impulsu. Jakie perspektywy stoją przed naszymi relacjami z demokracją w czasach coraz dalej idącego indywidualizmu, gdzie każdy „ma swój świat”, z którego usuwa wszystko, co powoduje dyskomfort?

Kim jest postobywatel?

Postawie opisanej we wstępie nadałem nazwę postobywatel. Dla jasności wypowiedzi sprecyzuję, co to właściwie oznacza. Dodam, że nie będę postobywatela stygmatyzować, potępiać ani zarzucać mu braku zaangażowania w życie społeczne, gdyż nosi go w sobie każdy z nas.

By odpowiedzieć na pytanie, kim jest postobywatel, cofnijmy się do epoki oświecenia. Czołowi myśliciele tamtych czasów stworzyli intelektualne fundamenty nowoczesnej Europy, w tym także projekt jej obywatela.

By przyjrzeć się bliżej temu projektowi, skupię się na dwóch przykładowych fundamentach jego intelektualnej sylwetki – teorii umowy społecznej i suwerenności ludu.

Teorię umowy społecznej przy całej różnorodności jej gałęzi można sprowadzić do wspólnego mianownika – zyskujemy prawa obywatelskie w zamian za zobowiązanie się do przestrzegania praw innych. „Rób co chcesz, ale nie krzywdź innych” – to pierwsza ważna postawa mająca kształtować nowoczesnego obywatela.

Teoria suwerenności ludu przekonała nas z kolei, że najlepszym sędzią w sprawach polityki jest ogół danego narodu. Liczy się szacunek do wyboru „suwerena”, do woli większości – to druga cecha idealnego obywatela liberalnej demokracji.

Zarysowuje się więc obraz człowieka, który robi, co chce, nie krzywdzi przy tym innych i sam wybiera sobie przedstawicieli. Skąd jednak czerpie potrzebną wiedzę, by stwierdzić, jakie rządy będą dobre dla niego i jego ludzi? Skąd wie, czy swoim zachowaniem nie wyrządza krzywdy?

Cóż, jest człowiekiem nowoczesnym, a więc rozumuje racjonalnie. Dzięki tym ideom stopniowo dochodzi do szczęścia.

Tak w swoim optymizmie rozumowali założyciele nowej, postchrześcijańskiej Europy. Doświadczenie następnych wieków pokazało, jak bardzo się mylili, gdy wśród tłumu zwyciężały nawet najdziksze żądze i namiętności.

Kruchość demokratycznych dogmatów odsłoniła się choćby wtedy, gdy naród niemiecki (racjonalny suweren, czyż nie?) wybrał partię Hitlera. Ilu ludzi na służbie XX-wiecznych totalitaryzmów zadawało komuś świadomą krzywdę?

Wielu z nich, jak zresztą zauważał Kundera w Nieznośnej lekkości bytu, chciało tylko raju. Nie wszyscy komuniści strzelali w tył głowy AK-owcom, nie wszyscy naziści wydawali rozkaz gazowania Żydów.

Oba te zbrodnicze systemy wspierały się na armii urzędników i propagatorów, która przecież nie miała poczucia, że wyrządza komukolwiek krzywdę. Część z tych ludzi zasiadła nawet (i nie bez racji) w gronie geniuszy pióra. Czy obywatelka Szymborska chciała kogoś zranić wierszami o Stalinie? Kogo chciał skrzywdzić obywatel Broniewski poezją w podobnym duchu?

Każdy, kto chciałby kwestionować ich talent lub (nie daj, Boże) człowieczeństwo przez niedoskonałości w biografii, jest w oczywistym błędzie. Szymborska, Broniewski i im podobni po prostu robili to, co (w tamtym okresie) chcieli.

Nie ma podstaw, by podejrzewać ich o celowe wyrządzenie krzywdy. Okazuje się, że zdanie „rób co chcesz i nie krzywdź innych” nie ma w sobie nic, co chroniłoby człowieka przed staniem się narzędziem w rękach totalitaryzmów.

Tak władza uderzyła w podstawy projektu „obywatelskości”. Totalitaryzmy wysłały nam jasny sygnał – władza to niewola i opresja. „To oni wywołują wojny, na których to my giniemy” – śpiewa Tilt.

Mit człowieka myślącego racjonalnie i w ten sam sposób wchodzącego w relację z władzą został nadwerężony. Symboliczny podział między nim a decydentami stale się pogłębiał.

Doba postmodernizmu przyniosła jeszcze silniejszy podział na oni – rządzący i my – rządzeni. Scementowała pozycję tych grup jako wrogich sobie u podstaw.

Postmoderniści głosili podejrzliwość wobec wielkich narracji jako instrumentu władzy do ochrony swej dominacji i wywierania presji na podległych. Ta cząstka ducha nowej epoki najwyraźniej odbiła się w kontrkulturze. Spójrzmy chociażby na punków i hippisów.

Ich poeci i piosenkarze pytali: „Idziesz na wojnę? Czy na pewno za szczytne ideały? Czy nie są to przypadkiem slogany, które wykorzystują «oni», by utrzymać się przy korycie?

Co to w ogóle znaczy «dobry Polak», czy to aby nie ten, kto grzecznie pójdzie na rzeź, by chronić władzę brzuchatych premierów i ministrów?”. Te hasła są niejako założycielskie dla postobywatela. Oto zła władza tam na górze eksploatuje nas tu na dole.

Kluczowym momentem jest upadek kontrkultur, które de facto przestały istnieć, gdy ich bunt wobec autorytetów został skapitalizowany. „Pieszczochy” z anarchią i naszyjniki z pacyfką zostały wystawione na sprzedaż w Amazonie.

Wczorajsi buntownicy stali się przedsiębiorcami i politykami, a ich mimo wszystko idealistyczny bunt okazał się niczym przeciw sile pieniądza. Ponadto wielu zrozumiało, że w tak rozwiniętym kapitalizmie bunt jako taki przestał być możliwy. Symbolicznym przykładem jest Kurt Cobain – im bardziej i radykalniej się buntował, tym częściej pokazywano go w MTV.

Bunt w sytych demokracjach okazał się niemożliwy. Jedyne, co pozostało, to odwrót w stronę prywatności. Wycieczka nad morze, cofnięcie subskrypcji dzienników. Tak oto kontrkulturowy bunt wobec władzy przerodził się w stan permanentnej negacji. Tu dochodzimy do kluczowego momentu.

Postobywatel to ten, który czuje dyskomfort w kontakcie ze światem polityki i ucieka w prywatną rzeczywistość mniej lub bardziej radykalnie. Nie jest to jednak weekendowa ucieczka w Bieszczady, żeby odpocząć od twarzy Tuska i Kaczyńskiego. To ucieczka permanentna.

Ucieczka w prywatność jako jedna z „głównych narracji” własnego światopoglądu. „Polityka mnie nie obchodzi, ja mam swój świat”. „Mogę żyć zupełnie spokojnie bez nich”.

Co ciekawe, nie zawsze oznacza to brak udziału w głosowaniu. Wiedzą o tym współcześni politycy i biorą to pod uwagę, gdy stosują swoje techniki manipulacji. Przyjrzyjmy się spotowi Platformy Obywatelskiej z 2014 r., z czasu wyborów samorządowych.

Grupa polityków (domyślnie ze wszystkich innych opcji) wiodła karczemny spór o nieokreślony problem. Przerzucała się inwektywami, traciła esencję dyskusji. Znamy to, prawda? Ile razy na widok podobnych scen dostawaliśmy nerwicy? Przeżyjmy to jeszcze raz!

Ale cóż to? Drzwi się zamykają, a na białym tle wyrasta kolejny polityk. Mówi nam, że on też ma tego dość i właśnie dlatego będzie bliżej ludzi.

Bunt przeciw kapitalizmowi został wchłonięty przez kapitalizm, a znużenie polityką przez politykę. Hasło „zmiany społecznej” sprowadzono do aktu oddania głosu. Tak system zdusił opozycję w zarodku, a impuls krytyczny przeszedł w stan permanentnej negacji. Z tego podglebia wyrasta nasz główny bohater.

Postobywatel – największy wróg demokratów

W samym zmęczeniu polityką nie ma nic złego. Nie ma także nic złego w zupełnym odwróceniu się od niej – to w końcu wolna wola każdego z nas. Zresztą któż nie zgodzi się z twierdzeniem, że życie jest większe, szersze i bardziej zajmujące niż półświatek posłów i ministrów? J

ak wspomniałem na początku, nie będę stygmatyzować postobywatela, bo wyrasta on z tęsknoty, której zalążki tkwią w nas wszystkich. Z tęsknoty za światem pierwotnym, nieskażonym przez ludzkie hierarchie.

Czy zatem postobywatel zagraża demokracji liberalnej? Czy zagraża jej gmachom w takim kształcie, jaki obecnie prezentują? To pytanie mógłby zadać radykalny demokrata śledzący przeciwników „najlepszego możliwego ustroju”.

Uwalniając się jednak od tego dogmatu, odwrócimy to zdanie: to demokracja liberalna, a konkretnie jej najbardziej zagorzali piewcy, zagraża postobywatelowi. Czym? Stygmatyzacją i wykluczeniem. Pozbawieniem miejsca w gronie ludzi „cywilizowanych” ich ustroju.

Jest to logiczna konsekwencja przyjętego dogmatu. Skoro panujący ustrój jest „najlepszym możliwym”, odmawiający w nim czynnego udziału jest w najlepszym razie inwalidą, w najgorszym – wrogiem.

Demokratyczne masy nie znoszą wszystkiego, co nie jest nimi. Co więcej, same często nie będąc kompetentne w tak kluczowych gałęziach polityki, jak gospodarka czy polityka zagraniczna, uczyniły z samego faktu głosowania kordon moralności.

Postobywatel z reguły nie jest skłonny oddawać głosu (jak wspomnieliśmy wyżej, polityka nie jest „jego światem”), jednak najczęściej to robi, szantażowany przez panujący dogmat lub na fali któregoś z impulsów społecznych. Prześledźmy zmianę postawy jednego z najlepszych polskich raperów – VNM-a.

W 2012 r. VNM w utworze Potrzebuję mówi: „Polityka może być dla ciebie ważną sprawą/ Ja nie głosuję, ale nie narzekam, więc mam prawo”. Pojawia się tu nawiązanie do popularnej demokratycznej narracji, w myśl której niegłosowanie odbiera nam prawo do krytyki władzy i czyni nas banitami z całego systemu. Znaczące, że autor czuje powinność usprawiedliwienia się z tego, że w dzień wyborów zostaje w domu.

8 lat później, w 2020 r., w numerze Autonomia słyszymy o zmianie postawy: „Następnym razem idę głosować, man, przysięgam/ Nowa ustawa aborcyjna dla mnie jest niepojęta”. Co się zmieniło? Pojawił się impuls zewnętrzny, który zmusił postobywatela do pójścia na wybory.

Z punktu widzenia logiki ta zmiana jest zrozumiała. Mnie jednak ciekawi inny aspekt tego przejścia – to, zdaje się, truizm, że wymaganie odpowiedzialności za władzę od ludzi, którzy tej odpowiedzialności (jak podmiot utworu Potrzebuję) sobie nie życzą, jest wbrew logice.

A jednak to właśnie robią radykalni demokraci. Takim podejściem rozsadza się wspólnotę od środka. Pomijam fakt, że jest to zwyczajnie nieetyczne.

Gdyby nasi skrajni demokraci rozumieli postobywatela i jego wolność, gdyby rozumieli, że świat nie jest im nic winien, gdyby nie tworzyli klimatu pogardy dla niegłosujących, być może wtedy przyszłość demokracji rysowałaby się nieco jaśniej. Jest to jednak logicznie niemożliwe.

Demokracja liberalna już dawno stała się ruchem masowym. Teoretycy takich ruchów jak tlenu potrzebują moralnego szantażu, silnego impulsu, by zbudzić masy do wsparcia swojej sprawy. Nigdy w najmniejszym stopniu nie liczą na ich racjonalizm. Wątpliwość jest z gruntu przeciwna masowości, a więc i wszelkim masowym ruchom.

Jedynym, co może zmusić postobywatelskie masy do głosowania, jest impuls. Tylko on może je wyrwać (powierzchownie, na czas wyborów) ze stanu permanentnej ucieczki. To właśnie z tej postawy rodzą się narracje o wybieraniu mniejszego zła.

Wspomniane masy nie chcą się identyfikować z polityką, nadal przebywają w stanie ciągłej negacji jej świata, jednak szantaż ustrojowy wymusza na nich decyzję wbrew nim, ich dążeniom i kompetencjom, których brak uświadamia sobie wielu z jej członków.

Nie jest to bynajmniej wezwanie, abyśmy przestali chodzić na wybory. To jedynie przypomnienie, że demokracja liberalna, podobnie jak każdy masowy ruch, jest ruchem agresywnym, dążącym do dominacji Innego, choć maskującym się hasłami jego poszanowania.

Kto mi nie wierzy, niech spróbuje przy wrzącym od politycznych dysput stoliku barowym na dzień lub dwa przed wyborami głośno oświadczyć: „A ja nie głosuję!”. Niechybnie spotka go oskarżenie, że „tacy jak on” odpowiadają za wszelkie zło w tym kraju.

Jakie będą tego konsekwencje?

  1. Pierwszą i najbardziej oczywistą jest wzmocnienie polaryzacji. Pod niewinnym wezwaniem do uczestnictwa w wyborach najczęściej kryje się wezwanie do oddania głosu na konkretną partię. To w nieuchronny sposób prowadzi do zaostrzenia konfliktu między demokratami o różnych wrażliwościach, których szeregi zasilą ludzie głosujący pod presją. Jak wspomniałem, ruchy masowe są agresywne. Dążą do ogarnięcia „całego świata”, będą więc wywierać moralną presję do momentu upadku.
  2. Rosnącym podziałem karmią się populizmy. Populizm rozwija się dzięki narastającemu zmęczeniu polaryzacją. Populiści wchodzą w zmęczone społeczeństwo, głoszą, że właśnie oni są „jedyną siłą antysystemową”, która jest zdolna realizować interesy „prostego ludu” i występuje przeciw interesom zepsutej klasy politycznej. Populista ukazuje, że dominujące ugrupowania nieustannie napuszczają jednych na drugich, przy czym sam stawia się w roli wybawcy.
  3. Ostatnią konsekwencją jest koniec demokracji. Mogą do tego doprowadzić zarówno wspomniani populiści, jak i rozmaite powody, dla których konieczność zaprowadzenia porządku stanie się w obliczu chaosu najwyższą koniecznością. Zwróćmy uwagę, że jedyną ścianą chroniącą przed upadkiem demokracji jest wiara w ludzką racjonalność. Zauważmy też, że człowiek nie jest jednak zupełnie racjonalny.

Dzisiejszy ustrój ze względu na swoją masowość nosi w sobie ziarno własnej klęski. Nie każdy jest bowiem gotów wziąć odpowiedzialność za politykę państwa, więc w idealnym świecie powinno się pozwolić tym ludziom żyć swoim życiem.

Tak się jednak nie dzieje, ponieważ demokracja i sam akt wyborczy stały się zjawiskami masowymi, a to wymyka się kontroli racjonalnego umysłu, staje się bytem nieomal zwierzęcym i w ten sam sposób, niejako na wzór zachowań rodem z królestwa zwierząt, dąży do absolutnej dominacji.

Czy działanie ma sens?

Jeśli dostrzeżemy te logiczne konsekwencje, możemy popaść w nihilizm, ulec wrażeniu, że fale mas i ich instynktownych zachowań przechwyciły już całość życia społecznego i, prawdę mówiąc, niewiele zależy już od nas jako jednostek. Czy wobec tego jakiekolwiek działanie dla wspólnoty ma sens?

Człowiek jest istotą społeczną. Sam widok postępującej polaryzacji owej wspólnoty, społeczeństwa czy narodu wywołuje w nas emocjonalną reakcję, a co za tym idzie, chęć działania. Gdyby nie ona, nie powstałby ten tekst.

W zamierzeniu miał on być nie tylko diagnozą kryzysu polityki i naszych relacji z władzą, skupioną w postaci postobywatela. Artykuł miał być – i tym jest w istocie – głosem przeciw stygmatyzacji ludzi, którzy swoje działanie dla wspólnoty rozumieją inaczej niż demokraci, lub nawet tych, którzy takiego działania podejmować nie chcą. Występuję przeciw stygmatyzacji tych, którzy nie wpisują się w demokratyczne normy.

Jeśli zaś naprawdę czujemy w sobie chęć działania, powinniśmy wymagać przede wszystkim od siebie. Masowe „idee” polegające na czynnym wymaganiu od myślących inaczej, by zaczęli myśleć jak my, prowadzą wyłącznie do rozpadu.

Co jest tego przeciwieństwem? Nasze predyspozycje – intelektualne, fizyczne bądź organizacyjne. Jedynie poprzez ich rozwój i etyczne wykorzystanie możemy coś zdziałać dla dobra naszej wspólnoty. Nie ma republiki bez cnoty.

Rozwijając nasze zdolności, dajemy światu nie tylko piękno, które jest wartością samo w sobie, ale także, co może nawet ważniejsze, osobisty przykład. Jeśli przy tym porwą nas jakieś idee, wymagajmy przede wszystkim od siebie, bo to my jesteśmy ich reprezentantami.

Warto pamiętać, że każda „idea”, która nie ma w sobie szacunku do wolności drugiego człowieka, a więc narzuca mu się i „szantażuje” jego moralność, przegrywa już na starcie.

Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury, uzyskanych z dopłat ustanowionych w grach objętych monopolem państwa, zgodnie z art. 80 ust. 1 ustawy z dnia 19 listopada 2009 r. o grach hazardowych.

Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o zachowanie informacji o finansowaniu artykułu oraz podanie linku do naszej strony.