Kościelna ortodoksja nie jest najważniejsza. Polemika z Janem Maciejewskim i Konstantym Pilawą
Dyskusja wokół idei chadeckiego populizmu, która rozgorzała na łamach portalu Klubu Jagiellońskiego piórami (czy raczej klawiaturami) Jana Maciejewskiego i Konstantego Pilawy zachęciła mnie do dorzucenia trzech groszy. Tym bardziej, że spór wokół metod zaangażowania chrześcijan w życie publiczne jest niezwykle ważny w momencie, w którym wiele dotychczasowych form obecności Kościoła w przestrzeni społecznej zwyczajnie się kończy. Maciejewski i Pilawa w swoich tekstach w zasadzie próbują odpowiedzieć właśnie na pytanie o optymalną formę aktywności publicznej współczesnych katolików.
Pomiędzy chadeckim zaangażowaniem, a quasi-mniszym eskapizmem
Pierwszy z nich postuluje – jeśli dobrze odczytuję tekst Maciejewskiego – wycofanie się ze świata, wyjście na pustynię i wejście w głąb siebie, w przestrzeń duchową. Jak rozumiem (choć mogę się mylić), z tego punktu widzenia przemiana świata może się dokonać wyłącznie poprzez indywidualne nawrócenie. Jeśli spojrzeć na tę propozycję z perspektywy relacji, istnieje tak naprawdę jedna istotna interakcja: Bóg – ja, która dokonuje się w Kościele w oparciu o wielowiekową tradycję.
Zresztą to właśnie Tradycja stanowi jedyną realną strukturę, która porządkuje w sposób właściwy rzeczywistość. Bez przywrócenia tej struktury świat pozostanie przestrzenią wrogą, a wszelkie próby jego chrzczenia muszą się skończyć zagubieniem.
W takiej wizji jedyna prawdziwie chrześcijańska polityczność, czyli działanie na rzecz wspólnego dobra, to liturgia. Przemiana świata może zatem dokonać się w praktyce poprzez zachwyt Tradycją, a nie przekonywanie kogokolwiek czy nie daj Boże szukanie jakieś heglowskiej syntezy w dialogu z zepsutym światem.
Pilawa przyjmuje odmienną perspektywę – nie postuluje on ucieczki od świata na pustynię, ale wejście w dialog ze światem, tyle że na wyraźnej kulturowej kontrze. Znów, jeśli dobrze rozumiem, strukturą właściwą myśleniu Pilawy jest polityczność z całym doświadczeniem apologetyki i przekonywania do własnego stanowiska nie tylko konfesyjnymi, ale przede wszystkim racjonalnymi argumentami, w tym bazującymi na prawie naturalnym.
W takim ujęciu historycznie powojenna chadecja ruszyła we właściwą drogę, ale nie potrafiła zachować właściwego kierunku, także za sprawą dynamicznych zmian kulturowych, na które nie potrafiła właściwie odpowiedzieć. Dlatego właśnie istnieje przestrzeń dla nowej chadecji, która nie tylko zachowa prawowity kierunek, ale jednocześnie będzie w znacznie większym stopniu otwarta na doświadczenie ludu. Na jakimś poziomie w kontrze do perspektywy elit, które przeprowadzały kulturową rewolucję.
W przeciwieństwie do tekstu Maciejewskiego, mam jednak lekki problem z uchwyceniem istoty działania w modelu przedstawionym przez Pilawę. Z jednej bowiem strony przemiana świata ma się dokonać na drodze politycznej, ale z drugiej strony działania obejmują głównie sferę kultury i jej „odwojowania”. Rozumiem, że polityczność rozgrywa się na poletku współczesnej kultury, jednak się do niej nie ogranicza.
Nie wiem zatem, czy i na ile ten chadecki populizm miałby być głównie troską o przemianę myślenia owego ludu, czy też w gruncie rzeczy rewolucyjnym działaniem na rzecz wprowadzenia tej kulturowej zmiany w rzeczywistość stricte polityczną. Innymi słowy, czy ten nowoczesny, chadecki populizm ma przyjąć formułę partii politycznej czy też raczej apartyjnego ruchu społecznego.
Pociąg, którego finalną stacją jest dehumanizacja
Nie przekonuje mnie żadna z obu powyższych wizji (tak jak je rozumiem), ale mam głębokie przekonanie, że każda polemika powinna zaczynać się od tego, z czym się zgadzam. Nawet więcej, co uważam za cenne i wartościowe. Zaczynając od rozważań Jana Maciejewskiego – absolutnie utożsamiam się z jego metaforą pociągu.
Tak, pociąg współczesnej polityczności zmierza donikąd. Nie wiem, czy tak było od początku, ale od momentu, w którym polityka została zdominowana przez kapitalizm i wszystkie jego przejawy, w tym nowoczesne platformy komunikowania się (także politycznego), ten pociąg pędzi wprost do przepaści.
Czym jest ta przepaść? Utratą jakiejkolwiek sprawczości i podmiotowości przez jednostkę tworzącą wspólnotę polityczną. Przejęciem pełni władzy politycznej przez globalny kapitał. Całkowitym podporządkowaniem społecznego myślenia wizji kapłanów kapitalizmu pokroju Elona Muska, którzy będą nas pchać w kierunku darwinistycznego, antywspólnotowego indywidualizmu.
Używając kategorii „bezpośredniego transferu przeżyć” wprowadzonej przez Jacka Dukaja, tkwiąc w tym pociągu będziemy stawać się coraz bardziej nierozumnymi, sterowanymi z zewnątrz „przeżywaczami” emocji. Tak, będziemy się zanurzać w głąb siebie, ale nie po to, by spotkać się tam z Bogiem i samym sobą, ale zatopić się w naszych zmysłach. Na jakimś skrajnym poziomie, decyzja o pozostaniu w tym pociągu to zgoda na odczłowieczenie, przekształcenie się w podmiot konsumujący przeżycia, niczym ostatni człowiek z opowieści Francisa Fukuyamy.
Podejrzewam, że Maciejewski inaczej rozkłada akcenty owego zniewolenia i prawdopodobnie nie widzi kapitalizmu jako siły wiodącej nas ku zatraceniu, ale chyba obaj mamy głębokie przekonanie, że w ramach istniejących struktur nie ma nadziei. Zgodzimy się także co do tego, że niezbędna jest jakaś forma ascezy, ogołocenia, uśmiercenia wielu dotychczasowych pragnień.
Choć inaczej widzimy alternatywę (o czym za chwilę), to wychodzimy od podobnej diagnozy. To w moim odczuciu bardzo silne iunctim, które stanowi zaproszenie do wspólnych poszukiwań, pomimo różnic.
Dialoguj albo giń!
Jeśli idzie o wizję Konstantego Pilawy, w pełni utożsamiam się z kolei z koniecznością wejścia w dialog ze światem. Nawet jeśli nie wierzę, że może to się stać na drodze współczesnej polityczności, podobnie jak Pilawa nie uważam postawy w pełni eskapistycznej za właściwą.
Tak, jako chrześcijanie jesteśmy zaproszeni do przemiany świata, do budowania Królestwa Bożego już tu na ziemi. Co niezwykle istotne, na tej drodze nie możemy ignorować i odcinać się od ludzi. Są oni dla nas zarówno darem, jak i zadaniem. Nie wystarczy wyjśc na pustynię i liczyć na to, że zachwyt taką ucieczką rozwiąże wszystkie problemy zarówno ich, jak i naszego życia.
Mam głębokie przekonanie, i tu jak sądzę również blisko mi do Pilawy, że przemiana świata dokonuje się poprzez zmianę myślenia, czyli mówiąc kolokwialnie także „robotę w kulturze”. To jest właściwa struktura, którą musimy naprawiać, czynić ją „strukturą dobra” w miejsce „struktury zła” czy „struktury grzechu”, jak określał ją św. Jan Paweł II. Potrzebujemy „cywilizacji życia”.
W wizji chadeckiego populizmu Pilawy bardzo podoba mi się właśnie to myślenie strukturalne, zakorzenione w pewnych instytucjach społecznych, spośród których na pierwszy plan wysuwa się rodzina i wspólnota lokalna. Nawet jeśli będziemy się różnić co do formuły owego zaangażowania na rzecz przemiany struktury (o czym znów, za chwilę), samo przekonanie, że nawet wyskakując z pociągu nie wolno nam uciekać przed światem, jest nam obu, jak sądzę, bardzo bliskie.
Jak budować Królestwo Boże na ziemi? Miłuj bliźniego jak siebie samego!
Dobrze, pora wreszcie przejść do zarysowania własnej perspektywy. Zacznę od dwóch założeń wprowadzających, które w moim odczuciu mają fundamentalny wpływ na mój sposób myślenia o zaangażowaniu chrześcijan w życie publiczne. Po pierwsze, jesteśmy już po upadku chrześcijańskiego imaginarium.
W ostatnich latach ukazało się kilka tekstów poświęconych temu zagadnieniu – poza moim artykułem z 2020 roku mam tu na myśli przede wszystkim książki Chantel Delsol, ks. Tomasa Halika czy Tomasza Terlikowskiego. To oznacza, że nie ma powrotu do tego, co było.
Jesteśmy skazani, choć ja bym powiedział – zaproszeni, do odkrywania na nowo właściwej odpowiedzi na wezwanie Jezusa. Zwłaszcza w świecie współczesnego kapitalizmu, radykalnego indywidualizmu i „sensualnej wsobności”. Spotkanie z odwiecznym i niezmiennym Bogiem jest bowiem zawsze kontekstualne, gdyż my jesteśmy zakorzenieni w czasie.
Szukając analogii, odpowiedzi, które wystarczały mi jako 10-latkowi, są już niewystarczające, kiedy mam lat 40. Nawet, jeśli wypływają z jednego źródła. Choćby dlatego, że mam za sobą cały bagaż doświadczeń, które nie tylko zmieniły mnie, ale także relację między mną a Bogiem.
Po drugie, naszą misją jako chrześcijan jest niezmiennie budowa Królestwa Bożego na ziemi, tej rzeczywistości „już i jeszcze nie”. Ze świadomością, że nigdy nie zbudujemy go do końca, ale jednocześnie przekonaniem, że budowa zaczyna się od każdego z nas, tu i teraz. Czym jest to Królestwo Boże?
Trwaniem w Bożej obecności, doświadczaniem już teraz życia wiecznego. W duchu słów Jezusa z modlitwy arcykapłańskiej zapisanej na kartach Ewangelii wg św. Jana: „A to jest życie wieczne: aby znali Ciebie, jedynego prawdziwego Boga, oraz Tego, którego posłałeś, Jezusa Chrystusa” (J 17,3). Jak jednak możemy poznać już tu na ziemi prawdziwego Boga oraz Tego, którego posłał?
Tu znów sam Jezus przychodzi nam z pomocą: „Wówczas zapytają sprawiedliwi: «Panie, kiedy widzieliśmy Cię głodnym i nakarmiliśmy Ciebie? spragnionym i daliśmy Ci pić? Kiedy widzieliśmy Cię przybyszem i przyjęliśmy Cię? lub nagim i przyodzialiśmy Cię? Kiedy widzieliśmy Cię chorym lub w więzieniu i przyszliśmy do Ciebie?» A Król im odpowie: «Zaprawdę, powiadam wam: Wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili»” (Mt 25,37-40).
Nie mamy tu zatem na ziemi bardziej „namacalnego” sposobu poznania Boga niż odkrywanie go w bliźnim. Poznajemy Boga przy łamaniu chleba z innymi (Łk, 24, 30-31). I to zarówno chleba eucharystycznego, jak i codziennego. Nawet Ojcowie Pustyni mieli tego głęboką świadomość. Na jakimś poziomie przykazanie miłości bliźniego mówi o tym samym – miłość Boga i miłość bliźniego to jedno. Na tym „opiera się całe Prawo i prorocy”. Taką perspektywę od samego początku pontyfikatu przyjmuje papież Franciszek.
W świecie, który coraz bardziej się wirtualizuje, podkreślanie realności spotkania z bliźnim wydaje mi się fundamentalne. Choć dla wielu św. John Newman w swojej myśli znajduje się setki kilometrów od obecnego papieża, to na tym poziomie mówią to samo – relacja z Bogiem nie może być zapośredniczona przez media, zawsze dokonuje się w rzeczywistym spotkaniu.
Od ortodoksji ważniejsza jest praktyka i braterstwo
Dobrze, co to jednak miałoby dokładnie oznaczać? W moim przekonaniu właściwą odpowiedzią na pytanie o optymalną formę zaangażowania chrześcijan w życie publiczne jest budowa realnych przestrzeni braterstwa, solidarności, jedności i pokoju. Struktur uzdalniających nas do odbudowy wspólnoty i międzyludkich więzi. To właśnie w tych więziach możemy doświadczać i poznawać Boga (Mt 18,20). Tylko w nich możemy wręcz trwać w Bogu (Dz 17,28).
Wspomniane przestrzenie to coś zdecydowanie więcej niż teoretyczne rozważania o ortodoksji czy troska o chrześcijański porządek prawny. To zejście w realny świat ludzkich problemów. To doświadczenie rzeczywistych lęków i tęsknot. To zgoda na zetknięcie się z brudem tego świata.
To otwartość na budowanie nowych syntez, uwzględniających ludzkie doświadczenia, nieraz (a nawet bardzo często) wymykające się prostym schematom. To aktywne poszukiwanie nie tyle ortodoksji, co ortopraksji. W działaniu. Takie działanie musi jednak odbywać się poza światem współczesnej polityczności, zakorzenionej w wirtualnej rzeczywistości mediów.
Mam głębokie przekonanie, że tam jesteśmy z góry przegrani, stoimy na straconej pozycji. Jesteśmy sterowani z zewnątrz. Konsumując treści, tak naprawdę sami jesteśmy przez nie konsumowani. Jedyna nadzieja to powrót do realnych wspólnot – rodziny, sąsiedztwa, parafii, lokalnej społeczności. Z dala od gry interesów wielkiego kapitału, może nawet poza jego radarem.
W praktyce takim działaniem na rzecz ortopraksji może być stworzenie lokalnej przestrzeni spotkania, domu kultury, gdzie ludzie w różnym wieku i różnym statusie mogą się spotkać i wzajemnie się od siebie uczyć, dzielić się troskami, wspólnie popłakać. Tak, na dziś to wciąż utopijna perspektywa. Wierzę jednak głęboko, że na horyzoncie widać już zmęczenie turboindywidualizmem i ułudą przeżyć serwowanych przez media społecznościowe.
Tak, ich przewagą jest bardzo niska bariera wejścia. Chodzi zatem o to, aby stworzyć alternatywę, w której bariera wejścia będzie zawieszona jedynie nieznacznie wyżej, i kiedy współczesny człowiek doświadczy biedy relacji, zobaczy, że w zasięgu ręki jest coś innego niż tylko smartfon.
Wspomniany dom kultury powinien być w odległości kilkuminutowego spaceru, być nieustannie otwarty. Można do niego przyjść w dresie. Więcej, jest tam ktoś, kto potrafi animować interakcje. Budować społeczne życie. Czyż nie jest to właśnie owa „cywilizacja życia”?
Kiedy myślę o chadeckim populizmie, to widzę przed oczami właśnie taki dom kultury, przyparafialne salki, szkolną świetlice, etc., gdzie ludzie spędzają czas ucząc się, bawiąc, rozmawiając, dyskutując, płacząc, poznając wzajemnie swoje potrzeby, etc. Tego nie da się zrobić odgórnie, zadekretować ustawą. Można co najwyżej stworzyć odpowiednie warunki do powstawania takich przestrzeni.
Gotowi do służby
Ważniejsze jest jednak nawrócenie, metanoia, przemiana myślenia, rewolucja perspektywy. W społeczeństwie, w którym postawy indywidualistyczne prezentuje zdecydowana większość, oznacza to pójscie w wyraźnej kontrze. To wymaga prawdziwej odwagi. Nie przez przypadek hasłem XII Zjazdu Gnieźnieńskiego, który obecnie współorganizuję, jest właśnie Odwaga pokoju.
Potrzeba bowiem prawdziwego męstwa, żeby we współczesnym zindywidualizowanym świecie, gdzie wszystko próbuje zatrzymać nas na sobie (w tym także współczesna „kultura terapii”, która obiecuje rozwiązanie naszych trosk poprzez nieustanną auto-wiwisekcję), zrodzić w nas gotowość do służby bliźniemiu.
Do zdobywania siebie w dawaniu siebie, jak mówił Sługa Boży ks. Franciszek Blachnicki. Do wyjścia w kierunki Innego i wspólnej budowy przestrzeni pokoju. Nawet jeśli się ze sobą nie zgadzamy. Może zwłaszcza wtedy.
Taki jest też cel inicjatywy Gniezno1000, która w założeniu ma stanowić platformę współpracy chrześcijan i ludzi dobrej woli właśnie na rzecz tworzenia takich przestrzeni pokoju. Najpierw na poziomie lokalnym, a kiedyś może także i na szerszą skalą.
Jeśli chadecki populizm miałby być zaproszeniem do służby, do pójścia wspólną drogą, wiodącą ku budowie oddolnych struktur jedności i pokoju, byłbym pierwszym, który wszedłby na pokład. Gdyby jednak ograniczył się on głównie do zaznaczania obecności katolików we współczesnej debacie publicznej, do promocji „wartości chrześcijańskich”, jest skazany na los opisany przez Jana Maciejewskiego, czyli rozmycie się w płynnej nowoczesności nowego populizmu.
Albo niszową propozycję dla wąskiej grupy chrześcijańskich elit, oderwanych od rzeczywistości doświadczenia zwykłego człowieka. Żadna z tych perspektyw nie wydaje mi się godna tego, aby poświęcić jej życie.
Publikacja nie została sfinansowana ze środków grantu któregokolwiek ministerstwa w ramach jakiegokolwiek konkursu. Powstała dzięki Darczyńcom Klubu Jagiellońskiego, którym jesteśmy wdzięczni za możliwość działania.
Dlatego dzielimy się tym dziełem otwarcie. Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o podanie linku do naszej strony.