Nie ma już stacji, która byłaby nasza. Przeciwko chadecji. I populizmowi też
Najbardziej odstręczająca w „chadeckości” jest jej nieszczerość, jakaś zaszyta w tej idei podwójność. To uporczywe chrzczenie dziejowego determinizmu, maskujące własny oportunizm. Zapamiętałe poszukiwanie w najbardziej destrukcyjnych i antychrześcijańskich tendencjach „rozproszonych okruchów prawdy”. Byle tylko nie wypaść z obiegu, pozostać w kontakcie w głównym nurtem.
***
Co to za stacja?! Prostuję się jak struna; książką, przed momentem jeszcze leżąca spokojnie na kolanach, ląduje na ziemi, resztki snu wyparowują ze mnie z zawrotną prędkością. Za szybko. Zaczyna kręcić mi się w głowie, opadam z powrotem, bezwładnie, na fotel. Dookoła mnie ciągnie sznur ludzi, każdy z nich ma ten sam, doskonale obojętny, wyraz twarzy. Chcą już wysiąść, znaleźć się na zewnątrz, ruszyć do spraw, które ich tam czekają.
Ale nie wszyscy wstali. Może nawet większa część pasażerów jedzie dalej. Przez zaparowaną szybę próbuję dojrzeć nazwę stacji; dojść do tego, do której grupy należę. Zostać, czy jechać dalej? Za oknem zapada zmierzch, nie potrafię odcyfrować napisu na tablicy. Wysiadający ludzie znikają w ciemności i mgle. Zostać? Wysiąść?
Nie wiem, czy jakakolwiek inna doktryna polityczna napełnia mnie równym wstrętem co „chrześcijańska demokracja”. Pewnie dlatego, że większość z nich wzbudza we mnie uczucia niedalekie absolutnej obojętności. A z chadecją jest inaczej, musi być.
W samej nazwie ma przecież chrześcijaństwo, w związku z czym zaczepia każdego chrześcijanina, trochę jak uliczni kolporterzy ulotek albo „promotorzy” nocnych knajp, sugerując, że ma coś specjalnie dla niego. Coś, czego właśnie mu brakowało, choć z braku tego nie zdawał sobie dotąd sprawy. „Liceum w rok” czy „pierwsze trzy szoty za 15 złotych”.
Mamy tu coś specjalnie dla ciebie. Bilet wstępu na okaziciela. Nie musisz się czuć gorszy, trzymamy dla ciebie miejsce. Może nawet dwa. Będziesz mógł przyjść z kolegą, obaj powiecie, co wam leży na duszy. A my wysłuchamy, kto wie, może nawet w kimś z nas zasiejecie ziarno niepewności.
Tylko słuchaj, na koniec będzie kilka ważnych decyzji do podjęcia. Nie wygłupiajcie się wtedy, ok? Patrzcie po prostu, co robią pozostali i róbcie to samo co oni. Sam chyba rozumiesz, że bez trudu znajdziemy kogo innego na wasze miejsce. Kogoś, kto będzie wiedział, jak należy się zachować w dobrym towarzystwie.
Projekt „(Święty) Spokój”
Historia europejskiej (czy była w ogóle inna?) „chrześcijańskiej demokracji” jest jak opowieść o parweniuszu, którego dopuszczono do dobrego towarzystwa. Pozwolono mu wybrać się w podróż z resztą Starego Kontynentu. Jego ostatnią drogę, drogę donikąd.
W duchowym i intelektualnym klimacie powojennej Europy taka oferta, bilet uprawniający do podróży na takiej właśnie trasie, wydawać mógł się naprawdę atrakcyjną propozycją. Zdecydowanie za rzadko analizując obecny stan Europy, sięgamy do tamtego momentu, tego małego błędu, który popełniony na początku, dopiero na końcu pokazuje swoje prawdziwe rozmiary.
Zachód spętany swoim dobrobytem jak łańcuchami u nóg. Świat, który wstrzykiwał sobie wygodę jak narkotyk tak długo, aż – co za zaskoczenie – został narkomanem. I jak każdy uzależniony sprzedawał kolejne dobra rodowe, nieruchomości, przyszłość swoją, swoich dzieci (wnuków szczęśliwie doczekiwał się coraz rzadziej).
Kontynent, który jedyną swoją nadzieją uczynił wieczny letarg; zestarzał się, wyczerpał. Projekt „Spokój” zaczął się wtedy i to przy znaczącym udziale chadeckich polityków, którzy na własne potrzeby ochrzcili go mianem „Świętego Spokoju”.
Ale ponieważ byli z góry podejrzani, ich kościelne konotacje rzucały się w oczy, razili niedzisiejszością, na każdym kroku, przy każdym przyspieszeniu cywilizacyjnego wygaszania Starego Kontynentu, musieli udowadniać swoją lojalność. Wystarczy prześledzić postępy tzw. progresywnego ustawodawstwa w krajach zachodniej Europy. I zwrócić uwagę na to, jak często następowało ono za rządów partii posiadających w nazwie „chrześcijańską demokrację”.
Chrześcijański oportunizm
Polskie Stronnictwo Ludowe. Partia, która pomimo wyborczego sukcesu w 2023 roku ustawiła się potulnie na swoim miejscu w szeregu z Lewicą i rywalizującą z nią na „postępowość” Koalicją Obywatelską zamiast spróbować jakkolwiek swój wynik zdyskontować, jest jednocześnie tą siłą polityczną, która w Polsce najchętniej i najgłośniej określa się mianem „nowej chadecji”. Ostatnim razem coś mnie tak zdziwiło, kiedy po wtorku przyszła środa.
Szkoda czasu, by znęcać się nad całą kastą dziennikarzy i komentatorów, którzy co najmniej połowę ze swoich wystąpień zaczynają od słów „i właśnie jako katolik” – formuły będącej gwarancją, że zdanie to zakończy się czymś w oczywisty sposób z katolicyzmem, czy choćby najszerzej rozumianym konserwatyzmem sprzecznym. Ale tego się właśnie od nich, od nas, oczekuje. Tego „i właśnie jako”. Tej subtelnej, ale niezbędnej kontrasygnaty dla demontażu resztek ładu mającego znamiona chrześcijańskiego.
Najbardziej odstręczająca w „chadeckości” jest jej nieszczerość, jakaś zaszyta w tej idei podwójność. Wszystkie pozostałe pakiety poglądów zdają się mniej więcej szczerze i otwarcie wyrażać to, o co chodzi ich zwolennikom. Tutaj jest zupełnie inaczej.
Chadecja to prośba nawet nie tyle o zmniejszeniu wymiaru kary, ale o jej odroczenie. Co ostatecznie daje efekt całkowicie odwrotny od zamierzonego. Ponieważ wytwarza złudzenie, że jeżeli to my wprowadzimy zmiany, które dokonać muszą się tak czy inaczej, to będą one, zaprawdę, słuszne i zbawienne.
To uporczywe chrzczenie dziejowego determinizmu, maskujące własny oportunizm. Zapamiętałe poszukiwanie w najbardziej destrukcyjnych i antychrześcijańskich tendencjach „rozproszonych okruchów prawdy”. Byle tylko nie wypaść z obiegu, pozostać w kontakcie w głównym nurtem. Zachować miejsce przy stole, zaklepać swój przedział w tym pociągu.
Bezbożna religijność
Z dużym uznaniem przyjąłem tezę moich przyjaciół z Klubu Jagiellońskiego o nadejściu „chadeckiego populizmu”. Wydaje mi się, że aby ją postawić, trzeba było naprawdę głęboko zrozumieć chadeckość na poziomie, na którym usiłuję ją tu opisać. Nie jako zestaw postulatów ani nawet pakiet wartości, ale pewną mentalną dyspozycję.
Coś z poziomu nadziei i obaw, bez związku ze sferą przekonań. Bo jeżeli nie ma dziś polityki, która nie byłaby populistyczna, to chadecja musi zrobić to, co ma w zwyczaju, co jest wpisane w jej genotyp – stanąć w awangardzie tej zmiany. I tym samym domknąć cykl własnego istnienia.
„Chadecki populizm” wydaje mi się chadeckością doskonałą, całkowicie spełnioną. W toku swojego istnienia owa doktryna, czy polityczna praktyka zajmowała się subtelnym podmienianiem kolejnych elementów chrześcijańskich na wyglądające podobnie, ale z natury przeciwne jej części składowe. I tak oto w populizmie odnajduje ona ostatnią z brakujących jej własności. Staje się żarliwa. Gorliwość o samą siebie zaczyna ją pożerać. Rozpoczyna krucjatę autodestrukcji.
„Choć bowiem nasz wiek jest wiekiem bezbożnym, jest on radykalnym zaprzeczeniem areligijności” – pisał w połowie XX stulecia Eric Hoffer. I jeżeli jakoś możemy się do tego zdania odnieść ponad siedemdziesiąt lat po jego napisaniu, to chyba tylko dostrzec radykalizację tej tendencji. Im więcej bezbożności, tym więcej religijności. Tym liczniejsza staje się rzesza „prawdziwych wyznawców”, o których pisał Hoffer.
Ucieczka w „Świętą sprawę”
Jeżeli spróbujemy wyłuskać istotowe cechy populizmu, to jasne stanie się, że jest on zjawiskiem obejmującym pełne spektrum sceny politycznej, nie tylko prawicę. Że jak istnieje populizm „brunatny” (czy raczej „samoopalaczowo – czerwony”) tak jest też „tęczowy” czy „zielony”. Bo to, co wydaje mi się jego cechą definicyjną, zawiera się właśnie w analizach Hoffera poświęconych figurze „wyznawcy”.
Kogoś tak bardzo sfrustrowanego samym sobą, przepełnionego poczuciem jałowości i bezsensu własnego istnienia, że zaczyna on poszukiwać ulgi, ucieczki w jakiejś „świętej sprawie”. Staje się ona substytutem jego utraconej wiary w samego siebie. Dlatego każdy z populizmów – a nowe technologie dostarczają tu nieskończony zasób środków – będzie podjudzał, podbechtywał te frustracje. Drenował „wyznawców” z ich indywidualności, życia duchowego, angażował do „wielkiej sprawy, wielkiej zmiany”.
Jej kierunek i cel nie są w ogóle istotne. Liczy się zmiana sama z siebie. Ważne by cel był na zewnątrz i by nigdy nie udało się go osiągnąć. Jak zeroemisyjna gospodarka, doskonale inkluzyjne społeczeństwo czy Zachód, któremu przywrócono dawną wielkość. „Jeżeli człowiekowi coś tak bardzo dolega – pisał Henri David Thoreau – że nie może spełniać swoich obowiązków, jeżeli akurat szarpią go trzewia bezzwłocznie przystępuje do reformowania… świata”.
Wyrazić, wykrzyczeć, wyistnieć
To, co zmieniło się od czasów Hoffera (o Thoreau nie wspominając) to fakt, że powstały dziesiątki mechanizmów dostarczających poczucie reformowania świata, ułudę wpływu na rzeczywistość. Ale sam mechanizm – uciec od siebie w świat, którego nigdy nie będzie, utopić swoją wewnętrzną pustkę w którejś z utopii – pozostaje bez zmian. I tylko frustracja narasta.
Stała się modelem biznesowym, kołem zamachowym napędzającym media społecznościowe. Utrzymują one swoich użytkowników w stanie permanentnej irytacji, wiecznego niezaspokojenia, sukcesywnie podkręcanej agresji. Jeszcze nigdy nie było tyle materiału na prawdziwych wyznawców, co dzisiaj.
Prawdziwych populistów, żądających prawa do tego, żeby móc się wyrazić, by zostać wysłuchanym, wykrzyczeć się, wyistnieć. Jeżeli lata 50. poprzedniego stulecia były okresem religijnej bezbożności, to, co powiedzieć o naszych czasach? Chadecki populizm jest pełną realizacją, całkowitą aktualizacją potencjału tkwiącego w koncepcie chrześcijańskiej demokracji. Doktryną tyleż bezbożną, co religijną.
***
Pociąg rusza. Wciąż siedzę na swoim miejscu. Nie wiem, jaką stację opuściliśmy, ale to już nie ma większego znaczenia. Dociera do mnie, że nie ma już takiej stacji, na której można, warto byłoby wysiąść. Cała trasa została wytyczona tak, żeby nie dało się nią nigdzie dotrzeć.
I żeby tym bardziej wewnątrz pociągu trwał spór o to, jak daleko należy jechać. Starcie maksymalistów z realistami; radykałów z umiarkowanymi. Żeby wysiadający patrzyli z pogardą na kontynuujących podróż i na odwrót. Ale jakie znaczenie ma odległość, kiedy zły jest sam kierunek?
Przygniatająca większość sporów i porządkujących nas na obozy osi podziałów chybia istoty rzeczy. Bo konserwować nie ma już za bardzo czego, a i nadzieja na rekonkwistę nie za bardzo chce się tlić. Co bynajmniej nie oznacza, że należy dać się zwieść Chantal Delsol czy któremuś z jej rodzimych epigonów, przekonujących, że tym lepszymi staniemy się chrześcijanami, im bardziej będziemy wątpić w prawdę naszej wiary i skuteczniej sprowadzimy Ewangelię do serii krzepiących anegdot. Co więc robić?
Poczekać aż pociąg zwolni na którymś z zakrętów. Otworzyć drzwi i wyskoczyć, uważając by nie potłuc się zanadto przy lądowaniu. Wyruszyć tam, gdzie zawsze wszystko się zaczyna. Gdzie kończy się asfalt, a zaczyna głód. Rozpoczyna pustka i próba. Tam zaczynał Jezus, tam wyruszyli pierwsi mnisi.
Wszystko zaczyna się na pustyni. Zaczynało w przeszłości i zacznie tym razem. Ziemię obiecane na wyrastają tuż za rogiem; dotrzeć do nich można tylko przez pustynie. To miejsce, gdzie trudniejsza od upału i pragnienia, jest cisza. Gdzie można znaleźć schronienie przed słońcem, ale za nic nie da się uciec przed samym sobą.
Gdzie nie da się już dłużej być „wyznawcą”, bo wszystkie „święte sprawy” rozsypują się tu w pył i piach. Na pustyni trzeba poznać samego siebie, co jest zawsze najbardziej przykrym rodzajem wiedzy. Ale też tu, w tej ciszy i samotności, gdy nie jest się już dłużej wyznawcą, można zacząć być wierzącym. Odkryć, że nigdy nie będziesz szedł sam.
Zwolennicy chadecji, czy jakiejkolwiek innej formy „przymusowego uczestnictwa katolików w polityce” już kilka razy szantażowali mnie argumentem z „idiotyzmu życia codziennego”. Z tego, że tylko uczestnicząc w „wielkich sprawach”, angażując się w „nurt historii” można nadać swojemu życiu sens. Że bez tego pozostaje ono jałowe, wydrenowane z dramaturgii i znaczenia.
Na koniec chciałbym odpowiedzieć im cytatem. Cytatem z pustyni. A konkretnie z listu Edyty Stein do Romana Ingardena: „Wiara to nieskończony świat, który otwiera się całkiem na nowo, gdy zamiast na zewnątrz, zaczyna się żyć do wewnątrz. Wszystkie realne rzeczy, z którymi przedtem miało się do czynienia, stają się przezroczyste i zaznacza się odczuwalna obecność sił, które wprawiają je w ruch i stanowią właściwy ich fundament.
Jakąż pełnią życia z całym jego cierpieniem i rozkoszami, jakich przeczuwa i pojąć nie może świat doczesny, mieści w sobie jeden, jedyny, na zewnątrz niemal pozbawiony wydarzeń, dzień całkiem niepozornego, ludzkiego jestestwa.”
Publikacja nie została sfinansowana ze środków grantu któregokolwiek ministerstwa w ramach jakiegokolwiek konkursu. Powstała dzięki Darczyńcom Klubu Jagiellońskiego, którym jesteśmy wdzięczni za możliwość działania.
Dlatego dzielimy się tym dziełem otwarcie. Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o podanie linku do naszej strony.