Rozwój medycyny wydłużył nam życie. Brakuje nam ważnej rzeczy. Jak dobrze umierać?
„Postęp nauki sprawił, że procesy starzenia się i umierania przebiegają pod kontrolą specjalistów z systemu opieki medycznej. Tymczasem okazuje się, że my, przedstawiciele świata medycyny, jesteśmy do tego niemal całkowicie nieprzygotowani” – pisze lekarz Atul Gawande w książce Śmiertelni. Każdy z nas prędzej czy później umrze. Choć nasza cywilizacja zaszła daleko, jeżeli chodzi o zdolność do przedłużania życia (i dobrze), to cierpi na znaczący brak – nie wiemy jak towarzyszyć umierającym. Brakuje nam rytuałów, które umożliwiłyby godną śmierć. A takie rytuały w swojej tradycji cywilizacja Zachodu posiada. Może warto do nich wrócić?
Jak wygląda ostatnia droga współczesnego człowieka, obywatela bogatszej części świata? Karetka na sygnale, sterylna szpitalna sala, lekarze w białych kitlach, zapewne jakieś próby reanimacji ostatniej szansy. Bądź przedłużające się umieranie, ciągnące się nawet tygodniami. Diagnozy nie dają już żadnych szans, a człowiek zostaje ubezwłasnowolniony i zredukowany do roli przesuwanego z miejsca na miejsce przedmiotu, okupującego jakże cenne łóżko.
Osłodę mogą zapewnić odwiedziny bliskich, ale one też muszą wpasować się w szpitalny rygor. Są duże szanse, że umierający swoich ostatnich chwil nie spędzi otoczony rodziną, bo będzie to akurat godzina, w której nie są przewidziane wizyty. A przeciążony personel medyczny nie zapewni bliskości, nie doda otuchy. Umrzeć trzeba będzie samemu, jako anonimowy człowiek pośród tłumu innych chorych, w niekomfortowych warunkach.
Dla równowagi chciałbym przywołać nieco już zapomniany, ale kiedyś będący oczywistością, rytuał umierania. Bliscy zbierają się wokół odchodzącego człowieka, aby mu towarzyszyć, dodawać otuchy i modlić się za niego. Zapalają gromnicę, słuchają jego ostatnich słów i ostatniej woli. Być może dochodzi też do jakiegoś pojednania po latach, do wyjaśnienia sobie rzeczy, które przez długi czas pozostawały niedopowiedziane.
Umierający do końca zachowuje chociażby cząstkę podmiotowości i uznania przez otoczenie własnej godności. Jego śmierć staje się sacrum. Może więc powinniśmy powrócić do tych zapoznanych obrzędów i na powrót uczynić z nich część naszego społecznego życia?
Nie idealizujmy przeszłości. Śmierć zawsze była przerażająca
Niestety nie jest to takie proste. Powyższy obraz jest oczywiście przerysowany i jednostronny. Pomijam to, że nie wszyscy odchodzą w tak kontrolowanych warunkach, bo tracą życie w zupełnie przypadkowych i niezaplanowanych okolicznościach. Ale nawet ci, których śmierć nie zaskoczy, zyskują dzięki medycynie bardzo wiele.
W ciągu ostatnich stu kilkudziesięciu lat poczyniła ona niesamowite postępy, a spodziewana długość życia znacznie wzrosła. I to nie tylko dzięki ograniczeniu śmiertelności niemowląt, lecz ludzi w każdym wieku. Wiele chorób, które dawniej były wyrokiem, dzisiaj są zaledwie problemem medycznym. A co najważniejsze, coraz lepiej potrafimy sobie radzić z bólem, mogącym stanowić ogromne wyzwanie w ostatniej fazie życia.
Takie umieranie może zdawać się komfortem w porównaniu do tego, z czym musieli się mierzyć nasi przodkowie. Bo różne hagiograficzne opisy bene moriendi, zaludniające dawną literaturę, są bez wątpienia przerysowane. Kto umierał choćby jak św. Marcin, który jeszcze w ostatnich chwilach, leżąc na łożu śmierci, wznosił ręce w geście modlitwy, spierał się z szatanem i odmawiał prośbom braci, proponujących, aby ulżył ciału kładąc się na bok?
Trzeba też pamiętać, że śmierć w otoczeniu bliskich mogła wyglądać zupełnie inaczej. Za przykład niech posłuży obraz Jana Matejki przedstawiający ostatnie chwile Zygmunta Augusta. Otaczający go dworzanie nie zważają na ciężko chorego króla, rabują jego skarby, szaty, przeglądają państwowe dokumenty. Świadectwa z epoki potwierdzają taki przebieg zdarzeń. Podobno biskup krakowski za własne pieniądze musiał zakupić całun, bo nie było czym przykryć nagiego monarszego ciała.
To oczywiście skrajny przypadek, ale wydaje się, że również wśród osób z niższych warstw społecznych zdarzały się sytuacje, że do podziału był jakiś majątek, a w rodzinie nie było zgody. Co więcej, przyczyną śmierci często była choroba, sprawiająca fizyczny ból, pogłębiający i tak już dotkliwe psychiczne cierpienie.
Wydaje się, że znacznie lepiej niż zachowane w pamięci potomnych opisy skrajnych przypadków, grozę tej sytuacji oddają słowa zanoszonych przy okazji modlitw. Dobrym przykładem jest prośba do Boga, zaczerpnięta z dawnego katolickiego rytuału modlitwy przy konających, znakomicie streszczonego przez Pawła Milcarka: „aby [sługa Twój] nie obawiał się okropności śmierci, ale … z weselem wszedł do ojczyzny niebieskiej”.
Okropności śmierci były tym, z czym każdy prędzej lub później musiał się skonfrontować. Towarzystwo bliskich osób nie zawsze mogło je zrekompensować. Może więc zamiana dawnego rytuału na nowoczesny szpital to rozsądna transakcja? Nie dość, że współczesna medycyna w wielu przypadkach może przedłużyć nam życie, to jeszcze uśmierzy ból w jego ostatniej fazie.
Lekarzy nie uczy się jak pomóc godnie umrzeć pacjentowi
Więcej światła na ten dylemat pozwalają rzucić wyznania lekarza, który sam mierzył się z podobnymi problemami. Atul Gawande, amerykański chirurg o indyjskich korzeniach, zajmuje się tym zagadnieniem w swojej książce Śmiertelni, już dwukrotnie wydanej w Polsce.
Z jednej strony wskazuje na wszystkie korzyści, które przyniosła nowoczesna medycyna. Ale ostatecznie pisze: „Postęp nauki sprawił, że procesy starzenia się i umierania przebiegają pod kontrolą specjalistów z systemu opieki medycznej. Tymczasem okazuje się, że my, przedstawiciele świata medycyny, jesteśmy do tego niemal całkowicie nieprzygotowani”.
Podaje wiele przykładów z własnej praktyki, które świadczą za tą tezą. Co prawda w większości są to przypadki skrajne, bo takie trafiały do niego jako do chirurga. Ale nawet jeżeli weźmiemy taką poprawkę, to i tak dadzą one do myślenia.
Opisuje na przykład historię pewnego mężczyzny, imieniem Joseph Lazaroff (o zmienionym nazwisku). Był to sześćdziesięciolatek chory na nieuleczalny nowotwór. Kilka lat wcześniej na podobną chorobę zmarła jego żona, podłączona do respiratora na oddziale intensywnej terapii. Wówczas Lazaroff miał wyznać synowi, że sam nie chce odejść w takich warunkach.
Kiedy jednak zachorował i jego stan zdrowia na tyle się pogorszył, że trafił do szpitala, sytuacja się powtórzyła. Młody Gawande, wówczas stażysta, był członkiem zespołu zajmującego się chorym. Czternaście dni po operacji, która miała pomóc pacjentowi (choć wiązała się ze znacznym ryzykiem, na które ten się zgodził), trzeba było go odłączyć od respiratora, ponieważ lekarze uznali że umiera i nie dawali mu już żadnych szans. Gawande uznał tę historię za porażkę medycyny.
W swojej książce szuka odpowiedzi, jak zaradzić podobnym sytuacjom. Zauważa, że studentów kierunków lekarskich uczy się właściwie tylko tego, jak leczyć choroby i walczyć o życie pacjentów. Nie są przygotowani na porażkę w tej walce, a ta prędzej lub później nadejdzie.
Mierzenie się ze śmiercią, którego nie można zredukować tylko do jeszcze jednej procedury leczniczej, nie jest wpisane w DNA współczesnej medycyny. Tymczasem to właśnie ona decyduje o losach wielu ludzi w ostatnich momentach ich życia.
Dla kontrastu Gawande opisuje okoliczności śmierci własnego ojca, również lekarza, który odszedł po kilkuletniej walce z nowotworem. Jednak zarówno on sam, jak i jego rodzina, bogaci w doświadczenia, byli już przygotowani. Kiedy w ostatnim okresie życia stan Gawandego seniora zaczął się znacząco pogarszać, zdecydował się na opiekę hospicjum domowego. Kilka dni przed śmiercią trafił do szpitala. Karetkę wezwała jego żona, przerażona stanem męża.
Jednak kiedy odzyskał przytomność poprosił o powrót do domu, bo zdawał sobie sprawę, że szpital w żaden sposób nie jest przygotowany na zapewnienie mu godnych warunków śmierci. Lekarze będą tylko do końca ordynować kolejne terapie, coraz mniej skuteczne i coraz bardziej pozbawione sensu. Zamiast tego spędził ostatnie chwile otoczony rodziną, jednocześnie mając do dyspozycji odpowiednie środki przeciwbólowe. I nie oznacza to wcale, że zrezygnował z leczenia, bo wcześniej przeszedł trudną operację i chemioterapię.
Biorąc pod uwagę te wszystkie historie, Atul Gawande dochodzi do wniosku, że kluczowe jest uświadomienie sobie ograniczeń medycyny (również, a może przede wszystkim przez lekarzy) i rzetelna rozmowa z śmiertelnie chorym i jego najbliższymi. Dzięki temu możliwe jest wspólne podjęcie najlepszej decyzji, która uwzględnia wszelki możliwe skutki uboczne.
Powróćmy do rytuałów
Nie chciałbym bezkrytycznie przyjmować wszystkich recept wypisanych przez doktora Gawandego. Zresztą on sam w wielu kwestiach nie ma wyrobionego zdania. W ramach tego krótkiego tekstu nie mogę też poruszyć różnych problematycznych, a bardzo ważnych zagadnień, które pojawiają się na styku medycyny i umierania. Są nimi chociażby pytanie, kiedy przerywać uporczywą terapię czy pojawiający się ostatnio w wielu krajach problem eutanazji.
Uważam, że podstawowym zadaniem lekarza i całej służby zdrowia jest walka o życie, i to jak najlepsze życie, pacjentów. Niedobrze by było, gdyby ta zasada zniknęła z DNA medycyny. Jednak opieka nad umierającym nie powinna być jeszcze jedną procedurą medyczną, tym tylko różniącą się od pozostałych, że zawsze kończy się niepowodzeniem.
Widzę tu zadanie zarówno dla służby zdrowia, jak i dla nas, dla całego społeczeństwa. Lekarze powinni uświadomić sobie, jakie są ograniczenia ich profesji w obliczu śmierci i wyciągnąć z tego wnioski, najlepiej już na etapie studiów medycznych. Jak pokazuje Gawande, już zwykła rozmowa, ale nie taka sprowadzona do wyrażonej żargonem dyskusji o nowych możliwych terapiach, potrafi wiele zmienić na lepsze.
Z kolei my, tzw. zwykli ludzie, nie możemy przekazać całej odpowiedzialności za umierających na medycynę, wygodnie pozbywając się trudnego problemu. Zapewne nie ma już prostego powrotu do dawnych rytuałów przejścia, chociażby ze względu na coraz powszechniejszą sekularyzację. Muszę jednak przyznać, że pomimo zupełnie odmiennego kontekstu kulturowego śmierć Gawandego seniora też miała w sobie coś z takiego rytuału, tyle że skrojonego na mieszkającego w Ameryce imigranta z Indii. Zresztą jego syn ostatecznie rozrzucił prochy ojca, zgodnie z jego ostatnia wolą, w nurtach Gangesu.
Więc również w Polsce nic nie jest stracone. Możemy czerpać ze skarbca naszej własnej tradycji, szczególnie jeśli jesteśmy chrześcijanami. Możemy też po prostu towarzyszyć bliskim, zapewnić im wsparcie w ich ostatniej godzinie, wobec okropności śmierci. A nie wygodnie odwracać się do nich plecami, wysyłając ich karetką do szpitala i czekają na to, aż z powrotem przyjedzie urna lub trumna z nieboszczykiem.
Publikacja nie została sfinansowana ze środków grantu któregokolwiek ministerstwa w ramach jakiegokolwiek konkursu. Powstała dzięki Darczyńcom Klubu Jagiellońskiego, którym jesteśmy wdzięczni za możliwość działania.
Dlatego dzielimy się tym dziełem otwarcie. Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o podanie linku do naszej strony.