Podział na lewicę i prawicę nas niewoli. Czas wznieść się wyżej!
Nie ulega chyba wątpliwości, że obecnie najbardziej upowszechnionym podziałem politycznym jest ten dzielący uczestników debaty publicznej na prawicę, lewicę i ewentualne centrum. Głęboko zinternalizowany został on nie tylko przez polityków czy komentariat, ale i ogół społeczeństwa. Podział wydaje nam się tak oczywisty i naturalny jak powietrze, którym oddychamy. Nie jest on jednak ani tak odwieczny, ani tak obiektywny, jak sądzimy.
Niniejszy tekst został pierwotnie opublikowany na łamach 64. teki czasopisma idei „Pressje” zatytułowanej „Chadecki populizm”. Cały numer pobierzesz za darmo tutaj.
Wieczna?
Panuje zgoda co do tego, że podział na prawicę i lewicę wywodzi się z okresu rewolucji francuskiej. We francuskim Zgromadzeniu Narodowym, powstałym z przekształcenia się Stanów Generalnych, po prawej stronie usiedli umiarkowani rojaliści, po lewej zaś zwolennicy radykalnych zmian. Następne francuskie parlamenty replikowały połączenie miejsca zajmowanego na sali obrad z autoidentyfikacją polityczną. Wraz z rozpowszechnianiem się systemu demokratycznego podział ten był odtwarzany w kolejnych państwach.
Niektórzy badacze wskazują na podobieństwo powyższego rozgraniczenia do powstałego w końcu XVII w. w angielskim parlamencie podziału na wigów i torysów. Poza samym parlamentaryzmem niezbędnym elementem pozwalającym na powstanie tego podziału była wypracowana w oświeceniu koncepcja postępu. Postawiła ona na głowie dotychczasowe myślenie, głosiła bowiem, że ludzkość poprzez stałą kumulację doświadczeń dążyła od form mniej do bardziej rozwiniętych. W związku z tym, aby stale polepszać otaczającą rzeczywistość, należy ją ciągle poddawać kontestacji i eksperymentom. To, co było z definicji, jest gorsze od tego, co nastąpi.
Początkowo więc w Europie podział na prawicę i lewicę przebiegał między konserwatystami broniącymi „boskiego prawa królów”(w całości lub jego resztek) a liberałami głoszącymi hasła suwerenności ludu, demokracji i konstytucjonalizmu. Okres ten przypadł na XIX w. Spór ten zaczął się wyczerpywać wraz z uchwalaniem kolejnych konstytucji i przekształcaniem monarchii suwerennych w konstytucyjne czy wręcz republiki.
Drugim elementem dezaktualizującym tak zarysowany podział były społeczne skutki rewolucji przemysłowej na czele z rodzącą się wtenczas kwestią robotniczą. Liberałowie i nacjonaliści po spełnieniu większości swoich postulatów zaczęli kreować rzeczywistość polityczną i społeczną, a wzbogacająca się burżuazja wchodziła w coraz głębsze związki ze swoim dotychczasowym wrogiem, czyli arystokracją. To zaś tworzyło na lewicy miejsce dla ruchów robotniczych kontestujących nowy status quo. Punktem ostatecznym przejścia do nowego podziału była I wojna światowa, która zmiotła rachityczne resztki starego porządku.
W ramach nowego podziału spór toczyły narodowa, liberalna i mieszczańska prawica z ludową, internacjonalistyczną i socjaldemokratyczną lewicą. Polem rywalizacji zaś było państwo, które mogło stać na czele starych i całkiem świeżych przywilejów lub, wręcz przeciwnie, być windą dla pozbawionych wpływu mas. Cieniem na tej walce kładły się ruchy kontestujące ukonstytuowany w poprzednim wieku system demoliberalny, a mianowicie wszelkie ideologie wrzucane do worków z napisami „faszyzm” i „komunizm”.
Nie wchodząc w różnice między narodowym syndykalizmem a włoskim faszyzmem lub między trockizmem, leninizmem a luksemburgizmem, można wysunąć tezę, że wszystkie ruchy w jakiś sposób wykraczały poza wyżej zakreślony podział. Mimo określania ich czasem mianem skrajnej prawicy i lewicy nie wpadły w ten układ. Stąd starcie z wyżej wymienionymi ideologiami w trakcie II wojny światowej spowodowało dalszą modyfikację systemu prawicy i lewicy.
Przerażona wizją rewolucji oraz niechętna skompromitowanemu faszyzmowi prawica przyjęła do świadomości potrzebę ustanowienia jakiejś formy państwa dobrobytu, zaś lewica chcąca odciąć się od komunizmu zrezygnowała z najbardziej radykalnych form walki o zmianę społeczną i zaakceptowała warunki gry wyznaczane przez tzw. państwo prawa. W ostateczności debata ograniczyła się do technicznych aspektów ustanowienia welfare state oraz tego, na jakich zasadach i pryncypiach ma być ono oparte.
Tak jak w przypadku poprzednich układów i tutaj rodziły się czynniki mające zmienić pole politycznej rozgrywki. Od strony aksjologicznej zagrożenie dla systemu stanowiła wywodząca się z teorii krytycznej i rewolty 1968 r. tzw. nowa lewica, która była antysystemowa i dążyła do przechwycenia establishmentu poprzez długi marsz przez instytucje. Nie mniej ważne okazały się warunki społeczno-gospodarcze i geopolityczne.
Kryzys naftowy i idąca za nim stagflacja podkopały fundamenty państwa dobrobytu. Odpowiedzią nań stał się neoliberalizm reprezentowany przez takie ikony zmieniającej się prawicy, jak Ronald Regan czy Margaret Thatcher. Ruch ten idealnie współgrał z nabierającą tempa rewolucją informatyczną. Upadek Związku Sowieckiego i dekompozycja bloku wschodniego całkowicie skompromitowały ideę welfare state oraz na długo oddaliły widmo rewolucji społecznej.
W latach 90. globalizacja i neoliberalizm były czymś tak oczywistym i domyślnym, że nawet posiadające długą tradycję robotniczą partie socjaldemokratyczne deregulowały gospodarkę i obniżały podatki. Spór w sposób lustrzany do tego z lat 50. nie dotyczył tego, czy, ale jak głęboko i z jakich pobudek tak się działo. Kiedy dyskusja na temat gospodarki stała się bezprzedmiotowa, a pierwsze pokolenie nowej lewicy umościło się na ciepłych posadkach zarządów spółek i rządowych gabinetów, zaczęło się rodzić pojęcie wojen kulturowych.
XXI w. stał się pasmem kryzysów podważających dotychczasowy ład nierozróżnialnych partii tworzących wielkie koalicje. Od 9/11 przez kryzys gospodarczy 2008 r. po kolejne wstrząsy międzynarodowe do głosu zaczęło dochodzić nowe pokolenie lewicy spod znaku woke oraz powstało zjawisko alt-right. Obecnie żyjemy więc w kolejnym okresie przejściowym zmieniającym pojęcia prawicy i lewicy.
Dyskurs, głupcze!
Historia wyraźnie pokazuje płynny charakter pojęć prawicy i lewicy, stały proces ich dezaktualizacji i ponownego aktualizowania. Jak to jednak połączyć z tak głęboką internalizacją oraz przywiązaniem do obu terminów wśród aktorów politycznych? Z pomocą może przyjść teoria dyskursu Ernesta Laclaua i Chantal Mouffe. Nie wchodząc w detale teorii, można stwierdzić, że koncepcja ta powstała w latach 80. XX w. jako odpowiedź na nieadekwatność marksowskich koncepcji bazy i nadbudowy do opisu rzeczywistości społecznej końca XX w.
Zgodnie z założeniami Laclaua i Mouffe do szeroko rozumianego dyskursu należy zaliczyć nie tylko praktyki dyskursywne (używanie języka), ale i zachowania społeczne. Jakkolwiek byty istnieją poza dyskursem, o tyle w ludzkiej świadomości występują jedynie te opisane językowo. Wewnątrz dyskursu nie istnieje autonomiczna tożsamość. Wszelka identyfikacja następuje jedynie w odniesieniu do Innego, do czegoś zewnętrznego. W ten sposób poprzez interakcje w ramach dyskursu następuje ciągłe oznaczanie, czyli nadawanie znaczenia.
Dyskurs, jak każdy system, potrzebuje granic, aby móc się zorganizować. Autorzy powyższej teorii doszli do paradoksalnego wniosku. Skoro tożsamość wytwarzana jest poprzez konfrontację z Innym, to granicę dyskursu wyznaczać mogą jedynie te byty, które nie posiadają własnej, ściśle określonej treści, musi dojść niejako do załamania się procesu oznaczania.
Owe kresy dyskursu stanowią tzw. puste znaczące. Posiadają element znaczony (czyli określenie językowe), ale nie zawierają elementu znaczącego (sensu wyrażenia). Puste znaczące mimo bycia wewnętrznie nieoznaczonymi są bardzo ważnymi elementami organizującymi język. Są to takie określenia, jak sprawiedliwość, demokracja czy wolność. Niezwykle istotne i angażujące ludzi, ale trudne do dokładnego opisu. Idealnie pasuje do nich passus św. Augustyna. Dotyczy czasu: „Jeśli nikt mnie o to nie pyta, wiem. Jeśli pytającemu usiłuję wytłumaczyć, nie wiem”.
Łatwiej będzie to zrozumieć na przykładzie. Pojęcia prawicy i lewicy stanowią więc puste znaczące w ramach dyskursu demoliberalnego. Pomimo braku własnych esencjalnych definicji potrafią organizować język debaty publicznej. Wszystko, czego nie da się dzięki nim opisać, nie należy do systemu, ląduje poza dyskursem.
Kategoria ta jest jednocześnie nieostra i intuicyjnie rozpoznawana. W związku z tym przeciętnemu uczestnikowi gry politycznej po prostu trudno sobie wyobrazić coś leżącego poza owym spektrum. Dlatego właśnie stanowi ono kres, poza nim jest niebyt.
W ramach teorii dyskursu prawica i lewica posiadają jednak kolejne ciekawe właściwości organizujące, a mianowicie potrafią one w zależności od potrzeb działać zgodnie z przeciwstawnymi logikami ekwiwalencji i różnicy. Ta pierwsza polega na znoszeniu partykularnych różnic poprzez stanięcie w opozycji do tożsamości negatywnej, Innego. Mamy z nią do czynienia w trakcie tworzenia frontów ludowych lub innych form konsolidacji środowisk politycznych.
Sztandarowym przykładem jest slogan „nie ma wroga na prawicy”, ponieważ w domyśle jest on na lewicy, a kto się z tym nie zgadza, rozbija jedność i służy przeciwnikom. Wypłaszczeniu ulegają różnice, liczy się wspólny oponent. Z kolei logika różnicy polega na procesie przeciwnym, odcinaniu się poprzez podkreślanie partykularności. Tę taktykę swojego czasu stosowała partia Razem, gdy oddzieliła się od „kawiorowej lewicy” i przedstawiała siebie jako lewicę właściwą.
Te wszystkie filozoficzne rozważania mają bardzo poważne skutki praktyczne. Jako że język określa świadomość, to tak naprawdę dyskurs odpowiada za funkcjonowanie procesów społecznych. Zjawiska, takie jak wojny kulturowe, Zjednoczona Prawica czy Koalicja 15 października, stanowią wynik procesów w ramach dyskursu, którym podlegają aktorzy polityczni.
I tak np. parlamentarna lewica stała się niewolnikiem takiego układu. Jakkolwiek chciałaby się dystansować od liberalnej polityki Koalicji Obywatelskiej, to na koniec dnia, żeby pozostać lewicą, musi być anty-PiS-em, bo sprzeciw wobec koalicji powoduje bycie zwolennikiem prawicy. Podobnie z resztą było po 2015 r. – funkcjonowanie w ramach Zjednoczonej Prawicy wymuszało akceptację telewizji Kurskiego i reform Ziobry, aby tylko pozostać w „obozie patriotycznym”. Każdy, kto funkcjonował inaczej, był dyscyplinowany przez dyskurs lub po prostu… nierozumiany i skazywany na marginalizację.
To jednak nie wszystko. Wyżej wymienione procesy zaprezentowałem w skali mikro, jednak z przekształceniami mamy do czynienia również w skali makro. Jak pokazałem na początku, nowoczesność wytworzyła płynną rzeczywistość polityczną podlegającą ciągłym zmianom w kierunku postępu. Stąd przywiązanie do sytuacyjnych i czasowych wyznaczników politycznych prawicy i lewicy traci jakikolwiek sens. System demoliberalny jest jak poczwarka przyjmująca, a następnie odrzucająca kolejne pancerzyki, kiedy stają się one za ciasne.
Nieważne, czy jest się zwolennikiem socjaldemokratycznego państwa dobrobytu, czy liberalnej gospodarki, procesy w dyskursie zmuszą ostatecznie każdego do przystosowania się albo pozostawienia na bocznym torze. Tak jak Partia Pracy czy SPD demontowały państwo dobrobytu, tak i Partia Konserwatywna w Wielkiej Brytanii wprowadziła małżeństwa dla osób tej samej płci. Nawet część feministek nagle nieświadomie znalazła się na prawicy i została terfami. Zwolennicy prawicy i lewicy mogą sobie do woli esencjalizować swoje stanowiska, a i tak na koniec zostają bezwolnymi narzędziami dyskursu służącemu domoliberalnemu systemowi.
Niektórzy przedstawiciele prawicy lubią myśleć o sobie jako obrońcach prawd wiecznych, jednakże wchodzenie w nowoczesny dyskurs i akceptacja jego zasad prowadzi nieuchronnie do ich odrzucenia w czasie.
Spójrzmy chociażby na losy partii chadeckich w Europie czy wszelkich poprzednich epigonów prawicy – dostosowują się do zmian albo zanikają. Na etapie gospodarki fordowskiej rodzina nuklearna, pruska szkoła i administracja sprawdzały się świetnie i stabilizowały system, jednak wraz z postępującą globalizacją i informatyzacją stały się obciążeniem dla systemu, dlatego ten asymilował do swoich potrzeb antyestablishmentowe nurty nowej lewicy.
System zaczął się przegrzewać, więc pojawił się alt-right będący z punktu widzenia prawicy z lat 50. jakąś aberracją. Bezobjawowość współczesnych chadecji nie jest wynikiem słabości moralnej czy intelektualnej jej przedstawicieli, ale logiczną konsekwencją systemu, w jakim funkcjonują. Dlaczego Marcin Giełzak i DLR znaleźli wspólny język z prawicą i środowiskiem Nowego Ładu? Narodowej socjaldemokracji pod nogami przesunął się dywan i znalazła się na prawicy. Popatrzmy na postulaty jakobinów i zastanówmy się, gdzie byśmy ich teraz postawili.
Odpowiedź? Złamać dyskurs!
Należy się zatem zastanowić, co może być odpowiedzią. Nie jest nią z pewnością odrzucenie zmienności świata i próba zawrócenia rzeki dziejów kijem. To zostawmy retroutopijnym tradycjonalistom. Można zaakceptować płynność świata i jedynie unikać rewolucyjnych zmian, jak czynią to następcy Burke’a czy prof. Jacek Bartyzel. „Umierać, ale powoli!”. Można również zakwestionować otaczającą nas rzeczywistość jakościowo rozumianego postępu.
Obecne myślenie o rzeczywistości społecznej i politycznej przywodzi na myśl Heraklita z Efezu oraz jego wariabilizm. Wszystko jest płynne i zmienne, podstawę świata stanowi ruch. Można rzec: kto stoi, ten się cofa. Panta rhei, a my z tą rzeką. Lewica wiosłuje z całych sił, ścigając się z nurtem, prawica z kolei stabilizuje łódź, żeby się nie wywróciła. Nikt jednak nie myśli o celu podróży.
Ilościowy przyrost i ciągły eksperyment mają zapewnić szczęście. Koronnym przykładem jest powszechny fetysz przyrostu PKB – z ilości ma w magiczny sposób pojawić się jakość. Kryterium postrzegania rzeczywistości jest zmiana jako taka, dlatego jedni ją promują, a inni obawiają się jej i wolą stać w miejscu w zgodnie z kartezjańską „moralnością tymczasową”, bo widzą „odwieczne prawdy” w stopklatce prawicy z lat 80. czy 50., względnie 30.
Gdy się nad tym zastanowić, jest to absurdalne. Z jednej strony mamy opisywanych przez Arlie Russel Hochschield w książce Obcy we własnym kraju mieszkańców amerykańskiego południa, którzy w imię utrzymania status quo i w oporze przeciw liberałom dadzą zatruwać się wielkim korporacjom. Z drugiej strony pojawia się otumaniona postępem lewica, która bezrefleksyjnie akceptuje to, że w miarę postępu na drodze do emancypacji wojna kulturowa się zaostrza. Nikogo zdają się nie obchodzić twarda rzeczywistość i prawda.
Odpowiedzią na to szaleństwo nowoczesności może być klasyczna myśl republikańska. Jej filarem jest kategoria dobra wspólnego rozumianego jako dążenie do realizacji ideału dobrego życia. Żeby móc go realizować, trzeba go najpierw rozpoznać rozumem, a następnie, ćwicząc się w cnotach, przybliżać się do niego. Nie postęp ani przeszłość, ale prawda jest tutaj rozstrzygająca, tę zaś rozpoznawać należy przy pomocy rozumu, badając na równi zmienną i płynną rzeczywistość, a także stojący za nią niezmienny Logos.
Żeby jednak móc przybliżyć się do tego ideału, trzeba wpierw uwolnić się z ograniczeń dyskursu, przekroczyć jego granice i odrzucić jego prawa. Odpowiedzią jest mrówcza praca nad zmianą świadomości społecznej i odrzucenie miraży współczesnego dyskursu. Do tego niezbędne jest odrzucenie myślenia w kategoriach dychotomicznych prawicy i lewicy, stawanie w poprzek utartego myślenia.
Korporacyjny kapitalizm jest równie destrukcyjny dla kondycji ludzkiej, co antropogeniczne zmiany klimatu i tożsamościowe eksperymenty współczesnej lewicy. Filozofia i etyka cnót obliczone na budowanie oddolnych enklaw normalności. Pewnie nie brzmi to tak sexy, jak wygranie wyborów i zdobycie władzy, ale na dłuższą metę stanowi pewniejszy przepis na uleczenie rzeczywistości.
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury, uzyskanych z dopłat ustanowionych w grach objętych monopolem państwa, zgodnie z art. 80 ust. 1 ustawy z dnia 19 listopada 2009 r. o grach hazardowych.
Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o zachowanie informacji o finansowaniu artykułu oraz podanie linku do naszej strony.