Nie chcemy wskrzeszać I RP. Chodzi o coś znacznie ważniejszego
Powiedzmy to jasno i wyraźnie: w projekcie „Rzeczpospolita nie tylko polska” nie chcemy wskrzeszać Rzeczypospolitej Obojga Narodów, przekształcać polskiego systemu politycznego ani budować środkowoeuropejskiej federacji. Zamiast tego tworzymy przestrzeń ponadnarodowej współpracy, która nie jest utopijną mrzonką, a dziejową koniecznością.
Na początku rozprawmy się z mitem, jakoby nasza wizja wzywała do stworzenia nowej struktury państwowej. Owszem, dla „jagiellończyków” motyw I Rzeczypospolitej był kluczowy od samego początku – z niej wyrastają, jej kategoriami rozumowali i rozumują po dziś dzień. Czym jednak naprawdę była Rzeczpospolita?
Wybitny szkocki historyk, prof. Robert Frost w rozmowie dla „Wprost” zwrócił kiedyś uwagę, że Rzeczpospolita to „nie to samo co państwo” w jego nowoczesnym rozumieniu. Zauważył tym samym rzecz oczywistą dla ludzi znających ten okres historii. „Państwo polskie i litewskie w akcie unii to dwa równe państwa, a Królestwo Polskie nie było wyższe od Wielkiego Księstwa Litewskiego” – pisze Frost. – „O to walczyli Litwini od czasów unii w Horodle i w końcu wygrali”.
Obywatele Wielkiego Księstwa bronili się do końca przed zakusami tych, którzy chcieliby widzieć ich Litwę jako część składową Korony. Obronili ją także w dobie stanisławowskiej, w czasach rzekomo „spolonizowanej” i „najbardziej przypominającej dzisiejszą Polskę” Rzeczypospolitej. Kiedy Stanisław August zapragnął zmienić Koronę i Litwę w monolit, przeciw niemu wystąpili Litwini, z marszałkiem konfederacji litewskiej, Kazimierzem Nestorem Sapiehą na czele. Utrzymali oni odrębność polityczno-prawną Księstwa w zamian za zgodę na Konstytucję 3 maja.
Co więc można w odniesieniu do tej przednowoczesnej struktury uznać za „państwo”? Jak zauważył niegdyś Zygmunt III Waza, „w naszej Rzeczypospolitej co nie województwo, to Rzeczpospolita”. To dlatego, że „państwo” odpowiadało łacińskiemu „dominium”. Innym dominium było województwo kijowskie, innym smoleńskie, jeszcze innym poznańskie. Z takich poszczególnych dominiów składały się Korona i Litwa.
To jest nasz fundament – przestrzeń współtworzona przez autonomiczne podmioty. Przestrzeń dla intelektualnej współpracy w duchu równości. Uczynienie z zagadnień Wschodu przedmiotu cywilizowanej debaty między stronami, którym będzie przyświecało przekonanie, że Polska, Białoruś, Ukraina i państwa bałtyckie nie zbudują trwałej siły na działaniu przeciwko sobie. Na tym właśnie polega kultura umowy.
W pierwszym odcinku naszego vloga Czytelnik znajdzie przykład takiej rozmowy. Dowodzi ona, że rozeznanie wspólnego interesu w Europie Środkowo-Wschodniej jest jak najbardziej realne. Czy jednak, jak sugerują niektórzy krytycy, jest to tożsame z projektem „neofederacyjnym”?
Jan Fiedorczuk, publicysta związany z „Nowym Ładem”, w polemice na łamach Klubu Jagiellońskiego napisał, że Środkowo-Wschodnia federacja jest naturalną konsekwencją myślenia jagiellońskiego (pominę fakt, że jako dowód przytoczył „gorącą debatę na Twitterze”, która dotyczyła w dużej mierze mylnych wyobrażeń). I ma rację, ale tylko do pewnego momentu. Mówiąc o relacji między państwami, mamy do czynienia z całym gradientem pojęć, w których rolę grają subtelne różnice.
Czym innym jest „unia”, czym innym „federacja”, czymś jeszcze innym „projekt obywatelski”. Myślenie jagiellońskie można jednak zaaplikować do wszystkich trzech powyższych. Każde zgromadzenie może być „małą rzecząpospolitą”, w której będzie obowiązywał szacunek do wolności słowa i autonomii części składowych. Powtórzmy to: idea jagiellońska to model relacyjności, nie apel o doraźne działanie.
Owszem, przekonanie, że równe rozłożenie punktów ciężkości między krajami Europy Środkowo-Wschodniej jest pożądane zarówno dla Polski, jak i dla innych państw regionu, może istnieć w każdym z tych modeli. Nie oznacza to jednak, że myślenie jagiellońskie musi postulować budowę federacji polsko-ukraińskiej na modłę pomysłu Marka Budzisza.
„RNTP” nie jest doraźnym projektem politycznym. Jest, jak głosi nasza deklaracja na stronie Klubu Jagiellońskiego, obywatelską przestrzenią dla współpracy narodów regionu. Przestrzenią współistnienia w duchu republikańskim.
Zostawmy na boku tę nieszczęsną „federację”. Fiedorczuk twierdzi dalej, że „jeśli Polska jest dla nas celem najwyższym”, takie pomysły w ogóle „nie powinny nas interesować”. Autor przeoczył tutaj kluczowy fakt: mówimy o działaniu, które jest konsekwencją takiego rozeznania.
Samo „uznanie Polski za cel najwyższy” nie proponuje jeszcze rozwiązań w sferze polityki regionalnej. Jeśli zaś nie idą za nim konkretne koncepcje, hasło takie jest pustym populizmem. Zdanie „Polska najwyższym dobrem” nie oferuje żadnego paradygmatu w sprawach Wschodu. Rozwinięcia tego wątku u Fiedorczuka nie znalazłem.
Być może to hasło byłoby zasadne, gdyby Polska istniała w geopolitycznej próżni. Cóż jednak, gdy obok nas są Niemcy, Ukraińcy, Białorusini i inne państwa? Co robić, by w takim otoczeniu służyć najwyższemu celowi? Zwłaszcza w czasie gdy na wschodzie Europy toczy się cywilizacyjna wojna między wychowaną przez Rzeczpospolitą kulturą obywateli, , a systemem represji i totalnego podporządkowania.
Nikt nie chce zmieniać formy istniejącego państwa. Nikt w „RNTP” nie chce transformować III RP w, jak wyraził się Krzysztof Bosak, „Ukro-biełoruso-polin”. Ukraińcy i Białorusini mają swoje ojczyzny. Kraje te – w przypadku Białorusinów mówimy raczej o „kraju podziemnym” – są na wojnie z rosyjskim światem. Jest to świat fundamentalnie wrogi Polsce; w tym świecie władza jest scentralizowana i zależna od decyzji lidera i jego koterii. Cała reszta społeczeństwa to w istocie rzesze poddanych, wśród których od pokoleń ruguje się jakąkolwiek aktywność obywatelską.
To właśnie ta wojna sprowadza Ukraińców i Białorusinów w granice Polski. To ta wojna sprawia, że choć powoli, to jednak coraz chętniej rozpoznają się we wspólnym dziedzictwie Rzeczypospolitej. Czy chcemy stracić tę szansę w imię dogmatu o państwie narodowym? Pytanie, które każdy polski obywatel, także ten o orientacji narodowej, powinien sobie zadać, brzmi: jak tę okoliczność wykorzystać dla dobra naszego państwa?
Internetowe grafiki mają znaczenie
Zejdźmy z odwołań do Rzeczypospolitej na poziom tzw. „zwykłych ludzi”, idąc za tekstem Fiedorczuka, przeciętnych Kowalskich (ale także ich sąsiadów, Kawalskich z Grodna czy Kowalenków z Charkowa). Sposób, w jaki opowiadamy o naszych relacjach ze „zwykłymi” Ukraińcami i Białorusinami, wpływa na nasze realne współistnienie.
Nie bez powodu Kreml utrzymuje tak liczne farmy trolli, rozsiewające rzekomo w imieniu Polaków (także w przestrzeni „RNTP”) wulgarne, antyukraińskie komentarze. Im więcej jadu i wzajemnej nienawiści, tym większa szansa, że frustracja wzmocni polskie poparcie dla partii antyukraińskich, a na Ukrainie dla prądów antypolskich.
Tak Moskwa wbija klin między swoich wrogów. Masowemu polskiemu odbiorcy komunikuje rzekomą nienawiść, jaką żywi wobec niego krwiożerczy sąsiad-banderowiec. Masowemu ukraińskiemu odbiorcy powszechną nienawiść Polaków. Oba te obrazy są nieprawdziwe, bo przerysowane.
Dlaczego o tym wspominam? Wielka polityka odbija się w social mediach i dobrze byłoby mieć pewność, że rosyjskie działania w sieci nie mogą liczyć na wsparcie ze strony Polaków. Niestety, wystarczy spojrzeć na grafikę Młodzieży Wszechpolskiej o przestępstwach obcokrajowców, która niemal w połowie zajęta jest przez flagi Ukrainy i Tadżykistanu. Wystarczy pokazać tweety Krzysztofa Bosaka, w których autor stawia tezę, jakoby ktoś chciał przebudować Polskę na „Ukro-biełoruso-polin”.
Szczucie na ludzi innych narodowości mieszkających tuż obok, zasłaniając się przy tym ideą państwa narodowego, nie służy porządkowi. Jagiellończycy nie mówią tego z pozycji lewicowego multi-kulti. Nie rezygnują z własnej tożsamości narodowej, jest ona dla nich czymś więcej niż tylko konstruktem kulturowym. Mówimy to z pozycji żywotnych, polskich interesów. Te wymagają rozważnych komunikatów.
To mój główny zarzut pod adresem szeroko pojętego obozu narodowego. Z jednej strony intelektualna polemika, z drugiej wulgarna komunikacja z masowym odbiorcą. Nie jest to, oczywiście, zarzut wobec moich adwersarzy-polemistów, ale próba unaocznienia pewnej dwoistości. Chciałoby się zapytać: a cóż nam po Balickim, Dmowskim czy Popławskim, gdy masowy przekaz tak znacznej części narodowców sumuje się dziś w piętnowaniu obecności Ukraińców w Polsce?
Czytelnikom Dmowskiego przypomnę ustęp z Myśli nowoczesnego Polaka, w których wyraża – zresztą jak najsłuszniej – pogardę dla postaci polskiego nauczyciela z Rusi Halickiej, „gnębiącego dziecko ruskie za to tylko, że jest dzieckiem ruskim”. Czy Dmowski życzyłby sobie naśladowców, którzy sprzyjają podobnym nastrojom, ubierając je w pozór idei narodowej?
W końcu sam Dmowski, lider przedwojennych narodowców, zabrał głos w sprawach wschodnich na przełomie wieków, pisząc, że „nie ma dwóch różnych patriotyzmów, polskiego i litewskiego, ale jeden wspólny, jak jedna wspólna wszystkim ojczyzna”. Dmowski miał rozeznanie wspólnoty regionalnej, uważając, że rozwój nowoczesnego języka i literatury litewskiej leży w polskim interesie.
Nie chcę rzecz jasna ubierać „ojca polskiego nacjonalizmu” w jagiellońskie buty i przypisywać mu idei choćby wileńskich krajowców, dla których ziemia była ważniejsza niż naród. Chcę podkreślić aspekt, który zaprzecza prostym podziałom: Dmowski rozpoznawał – już jako świadomy nacjonalista – wspólnotę doświadczeń regionu.
Czy więc jest możliwy „jagielloński nacjonalizm”? Tak, ale tylko gdy porzucimy optykę, w której państwo narodowe funkcjonuje jako byt samoistny, bez twardego osadzenia w kontekście naszej części Europy.
Niektórzy nacjonaliści podjęli się dzieła ukontekstowienia narodu już w zeszłym stuleciu. Jeśli chcemy, by polski nacjonalizm był narzędziem wzmacniania naszej pozycji w regionie, jeśli chcemy, by był żywotny i miał silną odpowiedź na wojnę cywilizacji w Europie Wschodniej, właśnie w tym kierunku musi podążać.
Wszechpolak podaje rękę Kozakowi
Na koniec przywołam dwa dowody na to, że taki intelektualny ruch jest możliwy. Będą to dwie myśli wschodnie dwóch narodowców, Karola Stefana Frycza i Stanisława Piaseckiego. Obaj należeli do Młodzieży Wszechpolskiej, obaj zajmowali pozycje proukraińskie. Karol Stefan Frycz pisał w swoim artykule Ukraina – między Wschodem a Zachodem:
„(…) Misją dzisiejszą Polski, jako „przedmurza chrześcijaństwa”, bo termin ten nic a nic nie stracił na swoim znaczeniu, jest poszerzenie granic Europy i Zachodu. Winna je ona swoim wysiłkiem posunąć starym szlakiem na wschód i odzyskać dla swojego zasięgu kulturalnego i swoich wpływów to wszystko, co już dawniej kiedyś do niej należało. Chodzi więc o jakiś nowy Hadziacz i podobną do tamtej konstelację całego szeregu gwiazd obracających się koło polskiego słońca”.
W tej myśli słychać echa mądrości Unii Hadziackiej, mimo iż są to echa zakłócone. Gdy Frycz pisze o „nowym Hadziaczu”, mówi dokładnie o tym, co postulujemy w „RNTP”: o kulturze umowy. Z tym że w takim modelu relacyjności nie ma miejsca na podział na „słońce” i „orbitujące gwiazdy”. By móc zawrzeć umowę, każda z jej stron musi mieć swój silny i niezależny przyczółek. O tej niezależności zdaje się pouczać Frycza drugi narodowiec, Stanisław Piasecki, w artykule pt. Rzecz najważniejsza z ważnych.
„Właśnie my, narodowcy polscy, mamy obowiązek mówić o tym najgłośniej, że jest naród ukraiński, że żyje i walczy o swe prawo do życia. Bo my to najlepiej zrozumieć i odczuć możemy. My, którzy dumni jesteśmy z odporności narodu polskiego w stukilkudziesięciu latach rozbiorów, my, którzy dożyliśmy powrotu na łono ojczyzny polskiego Śląska przez sześćset lat niewoli niestrawionego przez Niemców – my właśnie musimy rozumieć i cenić heroiczny wysiłek narodu ukraińskiego, od setek lat nieposiadającego własnej państwowości, rusyfikowanego, polonizowanego, rozdartego, a trwającego. (…)
Przede wszystkim jednak zacznijmy myśleć o sprawie ukraińskiej nowocześnie. To wielka sprawa. I dla nich, i dla nas. A zrozumieć ją można tylko wówczas, gdy się wprzód pomyśli o niej kategoriami nowoczesnego Polaka, a potem skontroluje siebie samego rozumowaniem: «Co bym myślał i czuł, gdybym był Ukraińcem, gdybym był nacjonalistą ukraińskim»”.
Może więc nowoczesność nie okazała się tamą dla idei, która korzeniami tkwi w Krewie, Lublinie i Hadziaczu? Może po dobie rozpadu imperiów i rozwoju państw narodowych historia znowu wymaga, byśmy wobec powracających zagrożeń zwrócili się w stronę regionu?
Publikacja nie została sfinansowana ze środków grantu któregokolwiek ministerstwa w ramach jakiegokolwiek konkursu. Powstała dzięki Darczyńcom Klubu Jagiellońskiego, którym jesteśmy wdzięczni za możliwość działania.
Dlatego dzielimy się tym dziełem otwarcie. Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o podanie linku do naszej strony.