Marcin Napiórkowski – prorok „uśmiechniętej Polski”. Kim jest nowy dyrektor Muzeum Historii Polski?
Po 18 latach dyrektorowania z Muzeum Historii Polski zwolniono jego twórcę, Roberta Kostrę. Miejsce historyka zajął semiotyk kultury Marcin Napiórkowski, znany jako współtwórca głośnego ostatnio musicalu 1989. Czego można się spodziewać po kimś, kto sam siebie nazywa „softpatriotą” i z oddaniem kreuje „pozytywny mit” III RP? Czy proponowana przez niego polityka pamięci jest tylko „uśmiechniętą wydmuszką”, czy też ma coś realnie inspirującego do opowiedzenia?
„Ten człowiek nigdy w życiu niczym nie kierował, nawet warzywniakiem”
Rafał Ziemkiewicz ma już na ten temat wyrobione zdanie. W swoim videoblogu z werwą ajatollaha wygłosił przeciwko Napiórkowskiemu potępiającą fatwę: „Wiecie państwo, kto to jest? Nikt nie wie, kto to jest, poza pracownikami jakiejś katedry semiotyki na Uniwersytecie Warszawskim i «Krytyką Polityczną» […] Ten człowiek nigdy w życiu niczym nie kierował, nawet warzywniakiem […]”.
„Odwołuje się Roberta Kostro – ciągnie dalej publicysta – pod pozorem nieprawidłowości finansów po to, żeby wsadzić takiego gościa, które jedyne, o czym ma pojęcie, to wypisuje w «Krytyce Politycznej» pierdoły, albo opowiada w wywiadach dyrdymały, że polska historia jest toksyczna, że polska historia jest w ogóle straszna, że sam pomysł, żeby historię promować jest zły, i już zdążył jakiejś wypowiedzi udzielić, co on będzie robił w tym Muzeum Historii Polski.
Słowo-klucz to była «różnorodność», «inkluzywność». Wicie-rozumicie, «różnorodność» będzie promowana. To to ma być, do ciężkiej bulwy nędzy, muzeum różnorodności, czy historii Polski”?!
Raphael locutus, causa finita? Niekoniecznie. W Klubie Jagiellońskim słyszano i pisano o Napiórkowskim nieco wcześniej i nieco więcej, niż to ustalił w swoim riserczu RAZ. Nowy dyrektor Muzeum Historii Polski to ciągle młody (rocznik 1985) akademik z habilitacją i uczelnianą profesurą, ale także płodny publicysta, a ostatnio nawet literat. Wsławił się badaniem „współczesnej mitologii”, czyli analizą współczesnych zjawisk społeczno-kulturowych za pomocą klasycznych teorii mitu.
Ja sam w zeszłym roku recenzowałem „uśmiechnięty” musical 1989, którego Napiórkowski jest współautorem. Wtedy jeszcze, na kilka miesięcy przed wyborami, nie było wiadomo, kto wyjdzie zwycięsko z kolejnej ostatecznej bitwy Dobra i Zła, a i samemu Napiórkowskiemu pewnie nie śniło się, że za wierną służbę właściwej stronie zostanie wynagrodzony dyrektorowaniem w najdroższym muzeum (w) historii Polski.
I tak w dwa lata akademik i publicysta przesiadł się z fotela komentatora współczesnej mitologii na miejsce jej kreatora. Powiem więcej – Napiórkowski wyrósł na prawdziwego proroka Uśmiechniętej Polski. Owszem, żartuję, ale tej egzaltowanej metafory będę się trzymać.
Tak jak Izrael był doświadczany przez Boga klęskami w celu opamiętania, gdy nie usłuchawszy napomnień profetów zaniedbywał Zakonu, tak karą dla centrolewicy stała się 8-letnia plaga rządów PiS. Grzechem, za który przyszło jej tak pokutować, było według Napiórkowskiego ślepe zapatrzenie w przyszłość i oddanie przeszłości w niepodzielne władanie prawicy.
Środek ekspiacji nasuwa się więc sam: aby uniknąć kolejnej klęski, trzeba fundamenty III RP oprzeć w końcu o skałę własnej mitologii, która zaprzęgnie przeszłość w służbę przyszłości.
Trzeba jednak zapytać, czy „prorok Napiórkowski” nie jest przypadkiem prorokiem fałszywym. Czy to, co proponuje, to tylko kolejna liberalna wydmuszka, czy może jednak poważna propozycja intelektualna? I co ważniejsze, jakie może to mieć przełożenie na kierowanie dużą instytucją kultury, którą objęło się z politycznego nadania, a jeszcze kilka lat temu się z niej szydziło?
Wyleczyć Polaków z obsesji niepodległości?
Poszukiwanie odpowiedzi na to pytanie zacznijmy od Turbopatriotyzmu, książki Napiórkowskiego z 2019 r. Pamiętacie tamte czasy? Ówczesna opozycja wyczekiwała, aż Polacy otrzeźwieją i przeproszą za to, że odsunęli ją od władzy, a sprzyjający jej intelektualiści porażki swoich ulubieńców najchętniej tłumaczyli pogardliwym prychaniem, że hołota dała się kupić za „pięćsetplusa”.
W odpowiedzi na te oczekiwania na jesieni tamtego roku PiS dostało jeszcze więcej głosów, a wraz z nimi kolejne 4 lata władzy. Na tym tle książka Napiórkowskiego stanowiła jedną z nielicznych prób odpowiedzi na to, jakie były głębsze, ideowe i tożsamościowe przyczyny tego stanu rzeczy. W jego rozpoznaniu miałki progresywny „softpatriotyzm” przegrał z tytułowym „turbopatriotyzmem” PiS-u i Konfederacji.
Napiórkowski zastrzega już na wstępie: „W sporze softpatriotyzmu i turbopatriotyzmu zawsze stałem po stronie tego pierwszego. Nie jest to zatem książka pisana z pozycji neutralnej. Marzyła mi się, i wciąż marzy, Polska otwarta, europejska, niepodległa, ale nie opętana obsesją niepodległości. Czasem nawet fantazjuję o Polsce Uśmiechniętej”.
Czym jest tytułowy turbopatriotyzm? Napiórkowski tłumaczy go poprzez dialektyczną triadę tezy–antytezy–syntezy, na którą składają się „tradycyjny” patriotyzm oraz softpatriotyzm i turbopatriotyzm. Dla Napiórkowskiego dominantą owego tradycyjnie rozumianego patriotyzmu, wykształconego w okresie zaborów, jest to, co uporczywie nazywa „obsesją niepodległości”. Rozumie przez to „poczucie, że jest ona nie tylko wartością najwyższą, lecz także nieustannie zagrożoną przez obce, wrogie nam siły zewnętrzne i wewnętrzne”.
Semiotyk poucza, że „obsesja często przedstawia się jako miłość, jest jednak czymś radykalnie od niej odmiennym. Gorączkowe pragnienie niepodległości, nieustanny lęk o nią i obawa przed tym, że okaże się tylko iluzją kontrolowaną przez nowych zaborców, to powracający motyw naszej narodowej mitologii. Nie przywara konkretnych polityków czy partii, lecz nawyki, które dziedziczymy, czytając lektury, śpiewając pieśni patriotyczne, dorastając w polskim domu. XX wiek tylko nas w tej obsesji umocnił”.
„Obsesja niepodległości czyni nas ślepymi – ciągnie dalej autor – także na własną historię. Tysiąclecie polskich dziejów opowiadamy tak, jakby to była wyłącznie historia walki o niepodległość i tracenia jej. Nie dostrzegamy różnicy między państwem Mieszka, Jagiełły, Rzeczpospolitą Obojga Narodów i współczesną Polską. To przecież tylko kolejne odsłony odwiecznego starcia między Polską i nie-Polską.
Gdy czytamy o Kościuszce – tłumaczy Napiórkowski – widzimy jedynie bohatera walki z zaborcami, ale już nie genialnego inżyniera z czasów amerykańskiej wojny o niepodległość, zwolennika zniesienia pańszczyzny i wyzwolenia chłopów. Bo historia opowiedziana za pomocą innego klucza – globalnego, płciowego, klasowego, wieloetnicznego – tylko by nam zaciemniała obraz. Stąd problem, jaki mamy z mówieniem o dziejach kobiet, Żydów czy chłopów”.
Tradycyjny patriotyzm jest, w opinii Napiórkowskiego, dla współczesnego polskiego społeczeństwa szkodliwy jeśli chodzi o prezentowane wartości, jednak równocześnie jest też mało nośny, bo przestarzałą treść przedstawia w przestarzałej formie, więc coś musi go w końcu zastąpić. Przed jaką jednak stoimy alternatywą?
Dla cytowanego we wstępie Ziemkiewicza i innych tuzów polskiej prawicy sprawa jest jasna: patriotyzm jest tylko jeden, bezprzymiotnikowy. W opozycji do niego stać może tylko brak tożsamości i narodowe zaprzaństwo. Te mogą co najwyższej przywdziewać kolejne maski – kosmopolityzmu, europejskości, tolerancji, progresywizmu, „otwartego społeczeństwa” czy też Polski „fajnej” lub „uśmiechniętej”.
Takiemu manichejskiemu podziałowi bez wątpienia pomaga fakt, że po „drugiej” stronie nierzadko występuje alergia na samo słowo „patriotyzm”, który automatycznie utożsamiany jest z nacjonalizmem, a ten z kolei z faszyzmem.
Czy softpatriotyzm może być na serio?
Napiórkowski taką dychotomię odrzuca. Nie odmawia swoim przeciwnikom ideowym patriotyzmu, ale i sam nie zamierza dać się odrzeć z tego słowa. Dla tezy tradycyjnego patriotyzmu konstruuje więc antytezę w postaci czegoś, co sam, nie bez dużej dozy autoironii, nazywa softpatriotyzmem.
W wymiarze negatywnym polega on na odrzuceniu tradycyjnych wartości patriotyzmu i form ich celebracji. Softpatriotyzm jako źródło wartości postrzega nie przeszłość, ale przyszłość, w którą patrzy z optymizmem, bo dostrzega w niej szansę na spełnienie swoich aspiracji. Wyzwolenie z „obsesji niepodległości” przejawia się postawami kosmopolityzmu, otwartości i zadowolenia.
Dla softpatrioty ważnym jest też znalezienie uznania w oczach „europejskiego innego”, zaś owa celebracja nowoczesności / otwartości / europejskości wyrażać ma się poprzez równie nowoczesne formy.
Co ciekawe, Napiórkowski zdecydował się naszkicować portret softpatriotyzmu poprzez jego formy infantylne i autokarykaturalne. Swoją narrację zaczyna od sarkastycznych opisów największych ekscesów zadufanych w sobie softpatriotów, takich jak happening na antenie TVN polegający na wbijaniu polskich flag w kupę, czy barejowską w duchu akcję obchodzenia Dnia Flagi poprzez „radosną” celebrację orła z białej czekolady, i to pod auspicjami prezydenta Komorowskiego. Widać, że autor miał niezły ubaw chłoszcząc swoich braci softpatriotów, i nie mniejszy ubaw ma czytelnik przy lekturze.
Spróbuję jednak odfiltrować szyderstwo i zrobić to, co Napiórkowski zrobił tylko fragmentarycznie, czyli opisać, czym rozsądny softpatriotyzm na serio chce być. Jego celem jest wychowanie obywatela bezpiecznego, stabilnie rozwijającego się europejskiego kraju, dojrzałego do tego, aby kategorię religii czy etnicznego narodu nie tyle wyeliminować, co zrelatywizować i relegować do strefy prywatnej.
Softpatriota nie powinien nadmiernie (a może w ogóle?) poświęcać się, czy to dla wiary i ojczyzny, czy to dla rodziny. Powinien za to zadbać, aby to swoje jedno biologiczne życie było jak najdłuższe i najbardziej komfortowe, a także żeby się „autorealizować”: kształcić się, podróżować, robić karierę, spełniać swoje aspiracje itp. Maksymalizacja komfortu uzależniona jest jednak od życia w harmonijnym, dobrze zarządzanym społeczeństwie.
Dlatego softpatriota powinien przestrzegać prawa i płacić podatki, dbać o klimat i przyrodę, a także o ład w przestrzeni miasta (stąd to nieszczęsne zbieranie kup jako postawa patriotyczna). Ponadto taki człowiek powinien być miłym i pomocnym dla innych, tolerancyjnym wobec odmienności, jak również zorientowanym w sprawach publicznych. I oczywiście powinien głosować w wyborach na oświecone, prodemokratyczne siły, które gwarantować będę dalsze trwanie pokoju, bezpieczeństwa i zamożności.
Trudno nie zgodzić się z większością postulowanych przez softpatriotyzm cnót, i to nie tylko wtedy, kiedy przychodzą roztopy i po chodnikach trzeba przemieszczać się slalomem, aby nie wdepnąć w psie g… Generalnie miło byłoby żyć w takiej fajnej, uśmiechniętej Polsce. Np. o ile łatwiej byłoby części moich krajan, Górnoślązaków, doczekać się spełnienia swoich emancypacyjnych postulatów, gdyby polska prawica przyjęła je z uśmiechem zrozumienia zamiast widzieć w tym mroczny spisek zmierzający do rozbicia spoistości państwa i narodu. To tak pro domo mea.
Pytanie brzmi, czy kulturträgerzy softpatriotyzmu właściwie ocenili położenie, w którym znajduje się „ten kraj” i zamieszkujący go naród czy też społeczeństwo. Pominę kryzys i stagnację UE, zapaść demograficzną i inne czynniki, które bynajmniej nie pozwalają z optymizmem patrzeć w przyszłość. Trudno też nie zauważyć wojny rozgrywającej się tuż u naszych granic.
Okazało się, że w XXI w. w Europie nadal potrzeba setek tysięcy młodych mężczyzn wprawionych w taki stan umysłu, że dadzą się wziąć w kamasze i pójdą na front zabijać i ginąć, a najlepiej, żeby posiadali przy tym wysokie morale. Takich ludzi próbuje produkować tradycyjny patriotyzm, lub wręcz nacjonalizm.
Czy potrafiłby to zrobić softpatriotyzm, zwłaszcza taki wyleczony z „obsesji niepodległości”? Nie sądzę, na szczęście, żebyśmy w najbliższym czasie mieli się o tym przekonać na własnej skórze. Jednak elity, niezależnie od tego czy się uśmiechają, czy też nie, powinny umieć dostrzegać bardziej długofalową perspektywę, zwłaszcza, że obrona państwa to także, a może i w pierwszej kolejności, obrona ich uprzywilejowanej pozycji.
Chimera turbopatriotyzmu
Takich rozważań Napiórkowski nie prowadzi. Zauważa jednak, że dla pokaźnej części społeczeństwa, której wcale dobrze się nie powodziło, retoryka radości i samozadowolenia była odstręczająca, jeśli nie wprost obelżywa i to do niej mógł trafić turbopatriotyzm. W ujęciu autora jest on dopełnieniem dialektycznej triady. Jako synteza czerpie on treść z tradycyjnego patriotyzmu, ale nowoczesną formę – z softpatriotyzmu.
Przez tę nowoczesną formę Napiórkowski rozumie sprawnie korzystanie z kodów popkultury, wykorzystanie nowych mediów, happening uliczny, czy narzędzia marketingu i skomplikowane mechanizmy rynkowe. Namacalnym przykładem tego jest rozplenienie się mody na „odzież patriotyczną”, która z manifestowania hasłem i grafiką narodowej emocji potrafiła uczynić niezły biznes.
Turbopatriotyzm Napiórkowskiego trudno jednak brać na serio, bo w jego opisie jawi się on jako chimera posklejana ze wszystkiego, co tylko nawinęło mu się na wyobraźnię. W jego analizie przejawami jednego i tego samego zjawiska są Marsz Niepodległości, eseje Rogera Scrutona, elukubracje anonimów na prawackich forach, memiczny wywód Grzegorza Brauna na temat tego „czy Yoda był Żydem?”, MaBeNa Andrzeja Zybertowicza, fandom Wiedźmina, amerykański alt-right, kolektywne „Muzeum Polokaustu” oraz grupy rekonstrukcji historycznej.
Czyta się to z dużą przyjemnością, bo Napiórkowski zszywa swoją chimerę z wprawą mistrza taksydermii, zręcznie ukrywając ściegi pod warstwą erudycji, dowcipu i inteligencji. Niemniej, podczas lektury gdzieś w głębi mnie rozlegał się skowyt duszy niedoszłego inżyniera, zorientowanej na konkret, dowód i logikę.
Muzeum Historii Polski: zmiany w wersji „soft”
W świetle niedawnego awansu Napiórkowskiego najciekawszy jest muzealny wątek jego książki, w której opisuje on z dużą przenikliwością i obiektywizmem spór o Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku, w swoim czasie bezceremonialnie przejętego i pozmienianego przez ekipę PiS-u. Jak mało kto, Napiórkowski musiał być świadom, że przejęcie MHP zostanie odczytane jako lustrzane odbicie tamtej sytuacji, lecz pomimo tego zdecydował się firmować je swoim nazwiskiem.
MHP poświęcony zresztą został w Turbopatriotyzmie osobny podrozdział, jeden z najgorzej przemyślanych w całej książce. Na usprawiedliwienie Napiórkowskiego trzeba zaznaczyć, że MHP w tym czasie dopiero rozpoczęło budowę swojej siedziby i dla zewnętrznego obserwatora mogło wydawać się, że ciągle jest raczej w sferze idei niż rzeczywistości. To między z innymi z tego powodu Napiórkowski przezywał je „muzeum fantazmatycznym”, co wyrwane z kontekstu brzmi fatalnie.
Usprawiedliwić się jednak nie da tego, że jego research na temat ówczesnej działalności MHP ograniczył się do przescrollowania strony internetowej muzeum, a jedyne, co z niej wydobył, to archiwalne internetowe sondy, które zinterpretował tak, aby pasowały mu do jego wizji turbopatriotyzmu, którego MHP rzekomo było ekspozyturą.
Gdyby zadał sobie minimalnie więcej trudu, to dowiedziałby się choćby o tym, że od 2009 r. muzeum to prowadzi kapitalny program grantowy „Patriotyzm jutra”. Ja sam byłem kiedyś jego beneficjentem (realizując podcast „Szyb Kultury”) i solennie zapewniam, że nie stworzyłem w jego ramach żadnej treści, która byłaby turbopatriotyczna.
Zapewne sam Napiórkowski żałuje nieopatrznych dywagacji o fantazmatycznym MHP. Obecnie, przynajmniej w warstwie deklaratywnej, czyni wiele, aby jego dyrektorowanie w tej placówce nie postrzegano jako awantury o MIIWŚ à rebours.
Nie szczędzi komplementów dla swojego poprzednika, a w niedawnym artykule dla „Rzeczpospolitej” deklarował: „Za sedno swojej misji w MHP uznaję obronę obecnej koncepcji wystawy stałej oraz doprowadzenie do sprawnego zakończenia jej budowy. To mądry, bardzo dobrze przemyślany projekt łączący różne spojrzenia na historię. Nie współtworzyłem go, ale podpisuję się pod nim oburącz i jestem jego entuzjastycznym rzecznikiem”.
Jest w tej deklaracji duża doza pragmatyzmu. Po pierwsze, wystawa stała jeszcze fizycznie nie powstała, ale próba radykalnej zmiany jej koncepcji na uśmiechniętą modłę poskutkowałaby kolejnym odwleczeniem jej otwarcia, i to nawet o lata. Odpowiedzialność za to spadłaby zaś na nowego dyrektora.
Po drugie, co jest, a czego nie ma na wystawie stałej, może wcale nie być takie ważne. W tym samym tekście dla „Rzeczpospolitej” Napiórkowski roztacza wizję uczynienia z MHP muzeum III generacji:
„Czas na muzea partycypacyjne, dla których i kolekcja, i zbudowana wokół niej wystawa stanowią dopiero punkt wyjścia […] W takim muzeum centralną rolę dawniej pełnioną przez kolekcję czy wystawę przejmują sami ludzie. Jego sercem stają się różne przecinające się wspólnoty: od tej kluczowej, jaką stanowi stale rozwijający się zespół współpracowników, przez lokalną wspólnotę sąsiedzką, aż po cały naród, na który muzeum może oddziaływać systemowo – np. współtworząc programy edukacyjne czy tworząc wartościowe treści dla mediów”.
Napiórkowski tłumaczy także, że „myślenie w kategoriach trzeciej generacji muzeów sugeruje, że wokół tej wystawy możemy potem snuć bardzo różne opowieści. Spotykać się, rozmawiać, słuchać wzajemnie, jeśli trzeba – spierać i reinterpretować historię. To właśnie sprawi, że wystawa ożyje.”
1989. Przeszłość w służbie przyszłości
Pięknie brzmią te słowa i chciałoby się, aby stały się równie piękną rzeczywistością. Jako zawodowy czarnowidz dostrzegam jednak omen, który kładzie się cieniem, czy to na szczerość intencji Napiórkowskiego, czy też jego zdolność do oparcia się presji własnego środowiska. Jest nim wspominany musical 1989. Pozytywny mit, którego Napiórkowski był pomysłodawcą i współscenarzystą (obok reżyser Katarzyny Szyngiery i reportera Mirosława Wlekłego).
Udział Napiórkowskiego w tym przedsięwzięciu pozostaje spójny z diagnozami poczynionymi w Turbopatriotyzmie. Wszak długo wieszczył on, że środowiska liberalne i lewicowe przegrywają, ponieważ nie rozumieją, że Polacy potrzebują mitu, patriotyzmu, tożsamości i polityki pamięci. A skoro ktoś w końcu tych jeremiad usłuchał, trudno byłoby nie przyłożyć swojej ręki do powstawania nowej-starej mitologii III RP.
Nie będę powtarzać tez z mojej recenzji tego spektaklu, przytoczę tu jedynie tytuł nadany tamtemu tekstowi przez redakcję: Musical „1989” łączy Polaków? Tak, ale tylko z plemienia „anty-PiS-u”. Nie zmienia to faktu, że uważam spektakl za bardzo udany na poziomie realizacyjnym, a w tym roku, idąc za sukcesem spektaklu, to samo trio autorów wydało wspólnie książkę o tym samym co musical tytule.
Ta „reporterska opowieść” jest swego rodzaju połączeniem nowelizacji, komentarza i „making of” o kulisach powstawania musicalu. Ta zręcznie napisana książeczka pozwala lepiej zrozumieć intencje twórców, choć i przy tej okazji nie uznali oni za stosowne tłumaczyć się z najbardziej kontrowersyjnych decyzji, takich jak wygumkowanie małżeństwa Gwiazdów.
Książkowy 1989 i opublikowany niedawno soundtrack pozwalają też lepiej zrozumieć, w jaki sposób Napiórkowski i jego współautorzy pożenili potrzebę mitu z organiczną niechęcią sofpatriotyzmu do przeszłości. W ich kreacji najważniejszy jest fakt, że „Solidarność” nie poszła śladem bezkompromisowej, romantycznej tradycji, a działalność związkowców nie zakończyła się krwawą klęskę. Dla bohaterów musicalu motywacją nie są patriotyczne zaklęcia i poczucie obowiązku wobec historii, tylko aspiracje do życia w lepszym, bardziej dostatnim i zachodnim świecie.
Taki wizerunek w pełni koresponduje z rozrysowanym przez Napiórkowskiego napięciem między turbopatriotyzmem a softpatriotyzmem. W musicalu 1989 wcale więc nie chodzi o celebrację dumy ze styropianowej przeszłości, ale wykreowanie mitu służebnego wobec aspiracyjnej opowieści o przyszłości. Czy w MHP snute będą podobne opowieści? I czy będą one służyć ogółowi społeczeństwa, czy tylko jednej opcji politycznej?
Kto ustala reguły gry?
Mamy jeszcze jeden tekst, który pozwala snuć przewidywania na temat przyszłości MHP. W 2021 r. Napiórkowski wydał broszurę pod frapującym tytułem Kto ustala reguły gry? Instytucje kultury wobec polaryzacji politycznej.
Przedstawia w niej katalog sześciu postaw, które ludzie tworzący te instytucje mogą przyjąć wobec trwającej wojny plemion: 1) mogą stać się adwokatami jednego z obozów, wychodząc z założenia, że odważnie trzeba stanąć „po stronie tych, którzy mają rację”; 2) mogą uprawiać „symetryzm”, czyli próbować stać pośrodku i równoważyć spór, zachowując „poczucie (lub złudzenie) obiektywizmu”;
3) szukać „trzeciej drogi”, co polegać by miało na „potępieniu polityków i pragnieniu stworzenia nowej jakości poprzez odcięcie się od bieżącego sporu”; 4) podjąć się roli mediatora, czyli tworzyć „bezpieczną przestrzeń, w której strony konfliktu mogą się spotkać, wyrazić swoje opinie i nawzajem się wysłuchać”;
5) zająć postawę „strażnika reguł”, co tym się różni od mediacji, że jej celem jest „dostarczenie nie tyle języka ułatwiającego porozumienie, ile języka, który pozwoli na opowiedzenie konfliktu”; 6) przyjąć model „redefinicji polityczności”, który „zakłada aktywne uczestnictwo w bieżącym życiu politycznym, ale poprzez proponowanie nowych zasad gry”.
W świetle ostatnich wywiadów Napiórkowskiego wydaje się, że przyszłość MHP leży w którymś z tych trzech ostatnich modeli. Jak to często z proroctwami bywa, zapowiedzi Napiórkowskiego pozostają mgliste i nie sposób rozpoznać, co w praktyce będzie się kryć za ich urzeczywistnieniem. Nie bez powodu Ewangelista pouczał, że proroków poznaje się po owocach: „Każde dobre drzewo wydaje dobre owoce, ale złe drzewo wydaje złe owoce”. Na razie w MHP widzimy obiecujące zawiązki. Co z nich wyrośnie, pokaże czas.
Publikacja nie została sfinansowana ze środków grantu któregokolwiek ministerstwa w ramach jakiegokolwiek konkursu. Powstała dzięki Darczyńcom Klubu Jagiellońskiego, którym jesteśmy wdzięczni za możliwość działania.
Dlatego dzielimy się tym dziełem otwarcie. Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o podanie linku do naszej strony.