Nokaut. Donald Trump wygrał, zanim odbyły się te wybory. Opowiem wam dlaczego
To miała być wyrównana walka do ostatniej rundy, w której o zwycięstwie zadecyduje dyspozycja dnia. Na wygranego mieliśmy czekać długo, tak aby każdy głos był policzony, bo każdy miał być na wagę złota. Tymczasem zwycięstwo Trumpa przyszło łatwo, lekko i przyjemnie. To nie była wygrana na punkty, lecz szybki i bolesny nokaut. W całej otoczce medialnej umyka nam jednak rzecz najistotniejsza. Chodzi o konflikt, który jest najważniejszym sporem przetaczającym się przez cały świat Zachodu.
Już nawet demokraci małpują Trumpa
Donald Trump zapisał się w annałach amerykańskiej historii. I nie chodzi wcale o wynik wczorajszych wyborów. Stany Zjednoczone miały już wielu prezydentów, którzy zasiadali w Białym Domu przez dwie kadencje. Wyjątkowość Trumpa polega na tym, że wygrał, zanim te wybory w ogóle się odbyły. Co więcej, wygrał on coś znacznie ważniejszego niż sam wyścig po prezydencki fotel.
Sukces republikańskiego polityka polega na tym, że stał się kluczowym punktem odniesienia dla amerykańskiej polityki. Kiedy rządził, cała uwaga skupiona była właśnie na nim. Kiedy znalazł się w opozycji, to nic w tej kwestii nie uległo zmianie. Cała debata publiczna wciąż kręciła się wokół jego osoby.
Jego duch codziennie nawiedzał Biały Dom. Można było odnieść wrażenie, że mieszkał w apartamencie Joe Bidena. Kolejne decyzje podejmowane przez demokratów – czy to w Białym Domu, czy to w Kongresie – miały jeden kluczowy kontekst – jak to wpłynie na rywalizację z Trumpem? Ludzie, którzy głosowali na Bidena, robili to nie z powodu tego, kim Biden jest, ale kim nie jest.
Ameryka czasów Trumpa zmieniła się w Amerykę za Trumpem i przeciw niemu. Biden, demokraci oraz ich medialne zaplecze nie byli w tej grze podmiotem, ale przedmiotem widowiska. Za wszystkie sznurki pociągał finalnie sam Donald Trump.
Drugi wymiar jego bezprecedensowego sukcesu to agenda. Prawdziwa siła polityka nie polega wcale na tym, że wdraża on po prostu swoje pomysły w życie. To zbyt proste. Prawdziwy sukces pojawia się wówczas, gdy jesteś na tyle potężny, że to inni realizują twoje pomysły za ciebie – ze strachu przed twoją siłą. I tak było właśnie w ostatnich latach za oceanem.
Trump doprowadził do tego, że prezydent Biden ciężkie miliardy dolarów wpompował w ekonomiczną odbudowę tzw. pasa rdzy. W polityce wobec Chin utrzymał wdrożone przez swojego poprzednika restrykcje handlowe oraz kurs na systemową, geopolityczną rywalizację. Nawet w polityce migracyjnej Biden bliżej był Trumpa niż swojego progresywnego zaplecza.
Trzeci wymiar historycznego sukcesu to wpływ nowego prezydenta na Partię Republikańską. Trump miał być w tej formacji gwiazdą jednego sezonu. Tak jak szybko poleciał w górę, tak szybko miał z hukiem spaść na samo dno. Przecież wśród republikanów nie brakowało głosów, że Trump jest tam ciałem obcym. Kochali go wyborcy, ale nie przepadali za nim politycy. Nie lubili go za łamanie reguł. Za to, że sprzeniewierza się republikańskim wartościom. Że popycha partię w złym kierunku.
Ale to on dziś triumfuje. Przychodząc do partii z zewnątrz, wszedł do niej z buta i wyważając drzwi razem z futryną, od razu usiadł na tron. Potem się na nim wygodnie umościł, a ostatecznie dokonał rzeczy najtrudniejszej – zmienił polityczne DNA republikanów. Dziś to frakcja MAGA stanowi jej mainstream, a nie margines.
Nowego oblicza partii nie zmieniłaby, ani porażka Trumpa, ani jego odejście na emeryturę. Nominowany na kandydata na wiceprezydenta J.D. Vance to przykład tego, że Trump wychował swoich następców i przekonał nieprzekonanych. Możemy być pewni, że trumpizm zostanie z nami na dłużej niż sam Donald Trump.
Godność, głupcze!
Popularna teza głosi, że za sukcesem Trumpa stoi precyzyjna diagnoza problemów gospodarczych Amerykanów, szczególnie tych z tzw. pasa rdzy, gdzie coraz więcej ludzi przestawało wierzyć w „amerykański sen”. Likwidowane zakłady pracy, rosnące nierówności społeczne, galopująca przestępczość miały wywołać w mieszkańcach prowincji pragnienie politycznej zmiany. I dlatego postawili na Trumpa.
Ale przecież gdyby chodziło tylko o gospodarkę, to pozycja demokratów byłaby znacznie lepsza. Wskaźniki gospodarcze w USA są bowiem niezłe, a sami demokraci mają w swoim programie wiele pomysłów, które pozwoliłyby realnie pomóc amerykańskiej klasie robotniczej. To jednak nie przekonało wyborców.
Nie przekonało, bo problem amerykańskiej prowincji nie sprowadza się do kwestii ekonomicznych. Za sukcesem Trumpa stoi trafne wyczucie fasadowości amerykańskiej demokracji. Ludzie głosują na niego, bo nowy gospodarz Białego Domu jasno punktuje, że Ameryką rządzą elity, a nie lud. I to elity, które od tego ludu odgrodziły się grubym i wysokim murem. Żeby to wyjaśnić, musimy spojrzeć na szerszy obraz.
Hiperglobalizacja i pozorność demokracji
Jeszcze niedawno globalizacja służyła zarówno elitom, jak i ludowi. Po II wojnie światowej stopniowa globalizacja i wewnętrzna integracja świata Zachodu napędzały rozwój i przynosiły korzyści zarówno elitom, jak i robotnikom. Ameryka była wtedy w szczytowej formie. Woda podnosiła wszystkie łódki.
Ale hiperglobalizacja, która przyspieszyła w latach 90., zmieniła kalkulację zysków i strat. Produkcja przemysłowa przenosiła się z USA do innych państw, a amerykańscy robotnicy zaczęli tracić grunt pod nogami. Joseph Stiglitz, Dani Rodrik, David Autor, Branko Milanović to tylko najgłośniejsze nazwiska spośród ekonomistów, którzy zwracali uwagę, że pogłębienie globalizacji w myśl założeń neoliberalnych przyniesie korzyści jedynie wąskim elitom finansowym i korporacyjnym, a nie szerokim masom społecznym.
Tym samym nie tylko będzie to fatalne dla gospodarek poszczególnych państw, ale przede wszystkim dla ich demokracji. Nie ma bowiem nic bardziej niebezpiecznego niż mocny rozjazd interesów elit i ludu przy pozbawieniu państw suwerenności w podejmowaniu wielu kluczowych decyzji. Hiperglobalizacja stworzyła podział na wygranych i przegranych.
Wygranymi okazały się centra największych metropolii oraz pracownicy międzynarodowych korporacji, a przegranymi były mniejsze miejscowości i ich mieszkańcy, którzy częściej doświadczali kosztów hiperglobalizacji niż jej korzyści. Ten podział spowodował, że elity ze szklanych wieżowców oddaliły się od ludu nie tylko geograficznie, ale także mentalnie.
Idea dobra wspólnego zaczęła poważnie szwankować. Paradoksem jest to, że hiperglobalizacja miała teoretycznie pomóc wszystkim. Tymczasem cofnęła ona wspólnoty narodowe do etapu, w którym więzi klasowe okazują się mocniejsze niż te narodowe.
Dziś menedżer globalnej korporacji z Wall Street ma więcej wspólnego z innym menedżerem innej globalnej korporacji w londyńskim City niż ze swoim rodakiem z małej miejscowości w Appalachach. Hiperglobalizacja stworzyła więc w USA nową finansową arystokrację, której członków łączą wspólne „klasowe” interesy w pogłębianiu światowej integracji.
Jednocześnie hiperglobalizacja wywołała fundamentalny spór kosmopolitycznych, liberalnych, progresywnych globalistów z suwerenistycznymi, narodowymi, konserwatywnymi lokalistami. Trump w tym starciu stał się liderem amerykańskich lokalsów oraz nadzieją na wyhamowanie gospodarczej hiperglobalizacji i urealnienie amerykańskiej demokracji. Dziś została ona opanowana przez liberalną elitę, która nie tylko zdominowała amerykańską gospodarkę, ale też politykę, tworząc amerykański deep state.
Jak to się stało, że to akurat miliarder posiadający okazały wieżowiec na Manhattanie stał się wiarygodny dla amerykańskich robotników z prowincji? Właśnie dlatego, że pochodził z elit i był przez nie szczególnie mocno tępiony. Tak jak Kaczyński w Polsce zdradził żoliborskie elity, bratając się z „podkarpackim ludem”, tak Trump w USA zdradził liberałów, krytykując ich w imieniu amerykańskiego interioru.
I wreszcie ostatni, najważniejszy wątek. Siła Trumpa polega na tym, że stał się on liderem nie tylko amerykańskiej, ale i światowej prowincji. Spór globalizm kontra lokalizm organizuje dziś debatę na całym Zachodzie, bo hiperglobalizacja tworzy podobne wyzwania także poza USA.
Między Orbanem, Le Pen, Trumpem czy Kaczyńskim występują oczywiste różnice, ale istnieje także wspólny mianownik – chęć wywrócenia stolika, na którym karty rozdają globaliści.
Trump już zapisał się w podręcznikach – nie jako wybitny prezydent USA, ale jako przywódca lokalistycznej międzynarodówki. Dał jej siłę, dał jej odwagę, uprawomocnił jej żądania. I nawet jeśli tej wojny finalnie nie wygra, to podprowadził swoje oddziały wystarczająco blisko pod mury globalistów, aby wywołać wśród nich prawdziwy popłoch.
To nie klasyczny podział na prawicę i lewicę, ale właśnie spór lokalistów z globalistami stanowi dziś najważniejszą polityczną kwestię wśród państw Zachodu. Nie wiemy, jak ten spór się ostatecznie zakończy, ale wiemy na pewno, że lokaliści na całym świecie nigdy nie mieli silniejszego patrona niż obecny prezydent USA.
Publikacja nie została sfinansowana ze środków grantu któregokolwiek ministerstwa w ramach jakiegokolwiek konkursu. Powstała dzięki Darczyńcom Klubu Jagiellońskiego, którym jesteśmy wdzięczni za możliwość działania.
Dlatego dzielimy się tym dziełem otwarcie. Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o podanie linku do naszej strony.