Jadwiga Emilewicz: Popełniliśmy wiele błędów
„Prawica nigdy nie przestanie mówić o tym, że należy od siebie wymagać, a najważniejsze nie jest to, co moje, ale to, co wspólnotowe. Najpierw rodzina, potem lokalna wspólnota, państwo. Ważna w życiu jest odpowiedzialność. To duża kontra wobec współczesnej kultury, która kładzie nacisk na samorealizację”. Z Jadwigą Emilewicz rozmawia Roch Zygmunt.
Niniejsza rozmowa została pierwotnie opublikowany na łamach 64. teki czasopisma idei „Pressje” zatytułowanej „Chadecki populizm”. Cały numer pobierzesz za darmo tutaj.
Uważa się pani za konserwatystkę?
Trudne pytanie. Niełatwo zdefiniować to pojęcie, zwłaszcza we współczesnej rzeczywistości. Trzymając się jednak jeszcze XIX-wiecznej typologii, pewnie odpowiedziałabym twierdząco. Tak mnie wychowano zarówno w domu, jak i w harcerstwie. Później doszły studia politologiczne, które, po pierwsze, były bardzo inspirujące intelektualnie za sprawą takich osób, jak dr Bogdan Szlachta czy dr Włodzimierz Bernacki (dziś profesorowie – przyp. red.), a po drugie, były kuźnią kadr dla późniejszych elit polskiego państwa.
Czym dziś jest konserwatyzm?
Nasza scena polityczna niekoniecznie przystaje do takich pojęć, jak liberalny czy konserwatywny. Chciałabym, żeby mój konserwatyzm był obroną dorobku kultury chrześcijańskiej. Coraz częściej jednak walczymy tylko o jej okruchy, na co wskazują zmiany zachodzące w Europie. Mimo tego uważam, że są to wartości w jakimś sensie konstytutywne dla koncepcji człowieka, celu jego egzystencji czy prawa naturalnego. Krótko mówiąc, światopogląd ukształtowany między Grecją, Jerozolimą i Rzymem.
Jak się czuje konserwatystka w Polsce po przegranej PiS-u?
Nazwałabym to raczej pyrrusowym zwycięstwem, bo mimo wszystko Prawo i Sprawiedliwość zajęło pierwsze miejsce w wyborach, ale nie zdołało utworzyć rządu. Rozkładając tę porażkę na czynniki pierwsze, powinniśmy sobie zadać najważniejsze pytanie. Brzmi następująco: Dlaczego nie mieliśmy zdolności koalicyjnej? Przecież analizując światopogląd tych partii, które znalazły się w parlamencie, powiedziałabym, że polskie społeczeństwo w dalszym ciągu jest dość konserwatywne. Gdyby przyjrzeć się PSL-owi, Polsce 2050 Szymona Hołowni, a i pewnie części Platformy Obywatelskiej, to okazałoby się, że wielu posłów tych formacji podziela moją wrażliwość związaną z prawem naturalnym i chrześcijaństwem.
To dlaczego nie udało się utworzyć koalicji z Trzecią Drogą?
Popełniliśmy wiele błędów, zwłaszcza w ostatnim czasie. Przez wiele lat zajmowałam się gospodarką i muszę przyznać, że niestety nie byliśmy w stanie zdyskontować sukcesu, który na tym polu odnieśliśmy. Gdy pisały o nim zachodnie media, my zajmowaliśmy się dość prymitywną, pałkarską narracją, która była nieznośna zarówno dla pańskiego pokolenia, jak i dla wielu starszych, którzy zwykle nie chodzili na wybory. Tym razem zmusiliśmy ich do tego.
Czyli utraciliście władzę przez media publiczne?
Tak. Nawet nie tyle sama treść, co forma przekazu tam kreowanego była nie do wytrzymania. Byłam jedną z tych, którzy za poprzednich rządów Platformy dyskredytującej wówczas demos mówili, że ludzie nie są głupi. Teraz obróciło się to przeciwko nam, bo potraktowaliśmy społeczeństwo prymitywnie.
A co z moim pokoleniem? Próba „ewangelizacji” za pomocą historii i teraźniejszości okazała się przeciwskuteczna?
Jeśli jest się chrześcijaninem, to naturalnie chce się ewangelizować. To jedno z naszych powołań, ale sęk w tym, by robić to skutecznie. Szkoła w każdym miejscu na świecie jest selektywna, bo nie można uczyć wszystkiego, więc pewne wątki omawia się szerzej, pewne węziej. A ten wybór, szczególnie w przypadku nauczania historii czy literatury, ma pewne konsekwencje.
Uważam jednak, że sam pomysł HiT-u nie jest zły, podobnie zresztą jak autor podręcznika – całe moje pokolenie uczyło się najnowszej historii Polski z książek Andrzeja Alberta (dawny pseudonim prof. Wojciecha Roszkowskiego – przyp. red.). Chyba nie mamy wątpliwości co do tego, że jest to wybitny historyk. Jakkolwiek podręcznik do HiT-u był pisany na zamówienie, pewnie zbyt szybko i ze zbyt wieloma błędami redaktorskimi, tak nie wydaje mi się, żeby sam ten przedmiot wpłynął na postawy wyborcze.
W takim razie, jak to się stało, że młodzi niemal w ogóle na was nie głosowali?
To się zaczęło już wcześniej. Pamiętam, gdy w części liceów w Warszawie nauczyciele zwalniali uczniów, by ci mogli pójść na czarne marsze. Myślę, że tamta sytuacja znacznie bardziej mogła wpłynąć na wynik wyborów.
Jest jednak jeszcze inna sprawa poprzedzająca Strajk Kobiet – Młodzieżowy Strajk Klimatyczny. Z niszowej inicjatywny stał się masowym ruchem młodych Polaków. Oczywiście część osób chodziła na demonstracje ze względu na modę, ale część – a mówię to na podstawie spotkań z tymi ludźmi – była oczytana i zdeterminowana. Jako rząd zbagatelizowaliśmy ich propozycje.
I trzecia sprawa – ówczesnej opozycji bardzo sprawnie udało się wypromować wulgarne hasło ośmiu gwiazdek i przekonanie, że PiS to obciach. Nawet młodzież o orientacji prawicowej uciekła pod skrzydła Konfederacji. Nie mieliśmy im nic ciekawego do zaoferowania.
Jak liczna jest ta prawicowa młodzież?
To relatywnie niewielka grupa, bo szkoły mają lewicowo-liberalną orientację już od lat 60. Tu prawica zawsze ma trudniej.
Chyba że nie rządzi. Przecież ruch upamiętniania Żołnierzy Wyklętych powstał za czasów rządów Platformy Obywatelskiej i miał swoje korzenie u młodych.
Racja, to był odruch sprzeciwu. Mogę jednak stwierdzić, że nie jest nam łatwo.
Skąd się to bierze?
Prawica nigdy nie przestanie mówić o tym, że należy od siebie wymagać, najważniejsze nie jest to, co moje, a to, co wspólnotowe. Najpierw rodzina, potem lokalna wspólnota, państwo. W życiu ważna jest odpowiedzialność. To duża kontra wobec współczesnej kultury, która kładzie nacisk na samorealizację. Jednocześnie wydarzenia, takie jak wojna na Ukrainie czy pandemia, pokazują, że strategia „ja, mój, moje” nie działa. Przez chwilę mieliśmy namiastkę tego klimatu także podczas wizyty premiera i prezydenta w USA. Gdy lokalny spór odszedł na bok, zobaczyliśmy, że nadal istnieje coś takiego, jak racja stanu.
Gdy mówi pani o tej wspólnocie, mam wrażenie, że słucham Adriana Zandberga.
Coraz więcej mamy wspólnego z Lewicą Razem w temacie polityki publicznej.
To może z nimi warto zawiązać sojusz? Niejeden głośny tekst w tej sprawie napisano.
To chyba zbyt duża różnica pokoleniowa. Core Razem tworzą politycy urodzeni pod koniec lat 70. i w latach 80. Po drugie, jeśli rządziliśmy 8 lat, to trudno potem wyborcom innych partii wytłumaczyć, że ktoś jednak chce z nami współpracować. To skazanie się na polityczną porażkę.
Wróćmy do wątku klimatycznego. Dlaczego prawica kojarzy się z antyśrodowiskowym nastawieniem? Przecież to nie jest intuicyjna klasyfikacja.
Oczywiście. Kiedyś przyniosłam Zieloną filozofię Rogera Scrutona prezesowi Kaczyńskiemu, by pokazać mu, że to biblijne podejście do otoczenia powinno nas sprowokować do większej uważności. Mam też żal do samej siebie, że nie potrafiliśmy dobrze zakomunikować własnych działań. Przecież gdyby spojrzeć na naszą aktywność w zakresie czystego powietrza, to zrobiliśmy więcej niż każdy inny rząd. To my w sposób efektywny wyrzuciliśmy kopciuchy ze sprzedaży, wdrożyliśmy program wsparcia wymiany pieców na paliwo stałe, to my wprowadziliśmy normy na węgiel. Tymczasem to z tym surowcem się kojarzymy, a nie z walką ze smogiem w Krakowie.
Wielu polityków przychodziło do Jarosława Kaczyńskiego z różnymi lekturami?
Myślę, że tak. Wydaje mi się, że Jarosław Kaczyński rozmawia z różnymi ludźmi nie tylko na temat bieżączki politycznej czy personaliów.
Pytam, bo zastanawiam się, na ile parlamentarna prawica prowadziła wewnętrzne dyskusje na temat ważnych idei.
Gdy jest się partią władzy, to siłą rzeczy trudniej jest mieć swoje Castel Gandolfo, gdzie niczym Jan Paweł II pod koniec wieku namyślalibyśmy się nad wyzwaniami. Pochłaniają nas bieżące problemy.
Przypomnijmy, że w 2015 r. przyszliśmy do władzy z szufladami pełnymi ustaw. Następne 2 lata rządów to realizacja 500+, obniżek podatków i uszczelnienia luki VAT. Było w nas wówczas takie przeświadczenie, że musimy wdrożyć to, co wcześniej przygotowaliśmy.
Często przywołuję w tym momencie pierwszy nasz kongres zrobiony jesienią 2015 r. w bardzo profesjonalnym, brytyjskim stylu. Trzydniowa impreza w katowickim Spodku z udziałem wielu gości krytycznie myślących, prawicowych i nie tylko think-tanków. Wiele osób na scenie, w tym ja, za parę miesięcy zostało ministrami. Było to programowe wydarzenie. Pamiętam swoje spory o środowisku i na temat tzw. małego ZUS-u z Elżbietą Rafalską czy z Janem Szyszko. To był czas rozmów programowych.
A co potem?
Przyszła pandemia, to ona popsuła większość planów. Dalej były wybory prezydenckie i, nie bójmy się tego określenia, kryzys polityczny, a także zmęczenie władzą.
Różniliście się wewnętrznie w PiS-ie?
Pewnie, wiele było takich spraw. W pierwszej kadencji Zjednoczona Prawica była obozem, którego liderzy mogli grać różnymi skrzydłami. Największą awanturę wywołała jednak tzw. piątka dla zwierząt, szczególnie że to był jeden z tych sporów, który przedostał się do opinii publicznej.
Jakie napięcie ujawnił?
Z jednej strony byli ci (jak składający wówczas dymisję minister Ardanowski), którzy bardzo dobrze rozumieją wieś i przewidzieli, że ten projekt pogrzebie naszą wiarygodność na prowincji. Druga grupa to ludzie wrażliwi na los przedsiębiorców, zwracający uwagę, że nie można w połowie roku zmieniać warunków gry. Branża futerkowa to też biznesy, którymi frakcja liberalna chciała się zaopiekować. Większość polityków PiS-u nie rozumiała, o co chodziło Jarosławowi Kaczyńskiemu.
Jakieś pomysły po czasie?
To osoba niezwykle wrażliwa na los zwierząt. Pisano już w mediach o tym, że prezes nie je cielęciny i jagnięciny, bo uważa, że to jest nieludzkie. To jego autentyczna emocja, choć pewnie niewiarygodna dla tych, którzy myślą, że nienawidzimy środowiska naturalnego.
Jeszcze jakieś różnice?
Proszę pamiętać, że miałam mniejszy wgląd w to, co się dzieje przy Wiejskiej, bo praca w rządzie jednak absorbuje na tyle, że nie ma się czasu na jadanie w sejmowej restauracji. Niemniej na pewno nasilały się konflikty co do oceny reformy sądownictwa. W tej sprawie od początku krytycznie nastawiony był Jarosław Gowin.
Do tego doszła kwestia ostro antyunijnej retoryki posłów Suwerennej Polski Zbigniewa Ziobry. Dziś widzimy, że Polacy są jednoznacznie proeuropejskim narodem i pomimo negatywnej oceny wielu działań Brukseli snucie wizji opuszczenia wspólnoty zdecydowanie nam nie służyło.
Po latach praktyki myśli pani, że polityka to miejsce wcielania idei w życie? Pytam o napięcie między moralnym drogowskazem a pragmatyką polityki.
Pamiętajmy, że działania w polityce oceniamy, patrząc na cele, nie środki. Jeśli chcemy dokonać jakiejś zmiany społecznej, to nie ma innego miejsca, gdzie byłaby taka możliwość. Metapolityka jest potrzebna, by mieć busolę, która przypomina – mówiąc obrazowo – z którego portu wypływamy i dokąd zmierzamy.
Właśnie dlatego często stwierdzenia o sprzeniewierzeniu się własnym ideałom wskazują na brak zrozumienia prostego faktu, że polityka polega na kompromisie. Idee wyrażamy w książkach. Oczywiście jeśli busola mocno rozmija się z praktyką, to – w moim rozumieniu – uczciwość nakazywałaby zrezygnować z dalszej aktywności.
Posiadanie takiej busoli popłaca?
Ci, którzy jej nie mają, są politykami jednego sezonu. Nie mam co do tego wątpliwości.
Pytam, bo prof. Ryszard Legutko, któremu ideowości trudno odmówić, właśnie pożegnał się z funkcją szefa delegacji PiS-u w Parlamencie Europejskim, a jego miejsce zajął polityk znany głównie z agresywnego stylu.
Wracam do etyki celu. Ktoś, kto dokonał takiej zmiany, doszedł zapewne do wniosku, że nowa osoba skuteczniej do tego celu zaprowadzi, bo koniec końców o to w pełnieniu każdej funkcji chodzi. Nie odmawiam osiągnięć prof. Legutce, ale być może jest tak, że potrzebny jest ktoś z młodszego pokolenia. Jednocześnie nie przekreśla to faktu, że profesor nadal będzie jednym z tych, którzy definiują wyzwania ideowe, jakie stoją przed prawicą.
Jest gdzieś granica w tym niezwracaniu uwagi na środki?
To już każdy musi we własnym sumieniu ocenić. To indywidualna kwestia. Myślę, że podstawowym kryterium jest dobro drugiego człowieka.
Dużo tu narzekamy na prawicę, więc przejdźmy do programu pozytywnego. Jak konserwatyści powinni budować narracyjną alternatywę dla mainstreamu?
Na razie wciąż leczymy rany i dostrzegamy, jak głęboko świat się zmienił. Czołowi politycy skoncentrowani na zarządzaniu państwem byli pochłonięci bieżącymi sprawami. Muszę przyznać, że w tym względzie jestem pesymistką. Prawicę czeka trudny czas. Uważam, że tematy, które politycy PiS-u lansują w mediach, są nietrafnie dobrane. Przecież rządzący niekiedy wystawiają nam samograje.
Na przykład?
Nie trzeba daleko szukać, wystarczy wziąć pod uwagę 100 konkretów, które w znacznej większości pozostały niezrealizowane. Można by je przeciwstawić programowi PiS-u, bo akurat skuteczności nie sposób nam odmówić. Przyznają to nawet niechętni nam politycy i publicyści. Jeśli coś obiecaliśmy, to dowoziliśmy, oczywiście z paroma wyjątkami. A przecież fakt, że rząd Donalda Tuska nie realizuje swojego programu, nie podoba się także tym, którzy na nas nie głosowali.
Przed nami wiele wyzwań, a rząd w tym czasie śpi, mimo że liczbą ministrów i wiceministrów osiągnął monstrualne rozmiary. Dlaczego PiS nie mówi o tym w mediach na spokojnie, bez odwoływania się do niemieckości Tuska? Kalki z poprzedniej epoki już nikogo nie interesują. Zapewne ma pan znajomych z Niemiec i nie odczuwa nadmiernej wrogości z ich strony.
Jakie jeszcze tematy PiS powinien wnieść na sztandar?
Centralny Port Komunikacyjny. Powstało stowarzyszenie, które domaga się kontynuacji tego projektu. Zostało założone przez zdeklarowanego wyborcę rządzącej koalicji. Wielu ekspertów i niemal każda siła polityczna w naszym kraju – od Razem po Konfederację – popiera budowę CPK, a jednocześnie widzimy, że rząd nie chce tego realizować.
Dlaczego PiS z tego nie korzysta?
Ciągle liże rany po przegranych wyborach. Być może każda partia musi przejść taki okres. Gdy cofniemy się do 2015 r., zauważymy, że wówczas również jedynym pomysłem Platformy było maszerowanie po ulicach. To trochę za mało. Nie można opierać swojej mobilizacji na obronie telewizji publicznej, podczas gdy nawet nasz elektorat wie, że to obciach. Nie podważam słuszności w punktowaniu niezgodnych z prawem działań ministra Sienkiewicza, ale nie rozumiem, po co z tego powodu rozdzierać szaty.
Co ważniejsze, mój pesymizm bierze się także z tego, że przyczyną skrętu PiS-u w prawo jest przekonanie wyborców, że to Trzecia Droga stanowi formację centrum. Gdy przyjrzymy się temu, jak Szymon Hołownia i Władysław Kosiniak-Kamysz ustosunkowują się do kwestii liberalizacji aborcji, to dostrzeżemy, że starają się zachować równy dystans do obu stron sporu. Hołownia jest sprawnym politykiem i wie, że jeśli chce zostać głową państwa, musi zdobyć wyborców PiS-u. Właśnie dlatego trudno nam jest gospodarować sobie miejsce na centroprawicy.
Jak prawica powinna przekonywać do siebie elektorat kobiecy?
Przede wszystkim traktować kobiety podmiotowo. Zawsze powtarzam, że ani parytety, ani całowanie po rękach nie są odpowiedziami na nasze problemy. W PiS-ie istniało przeświadczenie, że przepuszczanie pań przodem załatwi sprawę. Nie mówię „nie” tym kulturowym gestom, ale to nie jest poważna oferta.
Oczywiście oddajmy też sprawiedliwość temu, ze pierwszy rząd PiS-u to Beata Szydło jako premier, Elżbieta Rafalska jako odpowiedzialna za sztandarowy program, czyli 500+, Teresa Czerwińska w Ministerstwie Finansów. Trochę kobiet na ważnych stanowiskach było. Niestety potem te proporcje się zmieniły. Kluczem jest to, by kobiety dostawały funkcje odpowiedzialne i adekwatne do ich kwalifikacji. Uporczywe szukanie miejsc na listach, bo tego wymagają parytety, to myślenie kategorią „na sztuki”.
Błędem PiS-u było też to, że po wyroku Trybunału Konstytucyjnego w sprawie aborcji tłumaczyli się z tego starsi panowie. Nie uważam, że przerywanie ciąży to sprawa wyłącznie kobiet – zadaniem prawicy jest utrwalanie przekonania, że ta decyzja powinna być podjęta wspólnie z mężczyznami. W przeciwnym razie zdejmujemy z nich odpowiedzialność.
Nie powiedziała pani o ofercie, jaką prawica może kobietom przedstawić. Lewica mówi, że najważniejszą sprawą jest legalna aborcja. A wy?
Powinniśmy zacząć od zanegowania tego przekazu. Tylko kawiorowej lewicy wydaje się, że to remedium na wszystkie bolączki, podczas gdy prawdziwe problemy to równość płac, traktowanie w pracy, strach przed niestabilnymi formami zatrudnienia. O tych podstawach powinniśmy mówić, chociaż oczywiście nie twierdzę, że aborcja to temat nieistotny. Jeśli prawica chciałaby go na serio podjąć, to, po pierwsze, nie wiem, czy to dziś w Europie jeszcze w ogóle możliwe, a po drugie. potrzebne nam do tego ideowe pryncypia. Musimy postawić tę dyskusję z głowy na nogi.
Co to znaczy?
Przestać ją dehumanizować. Pomijamy fakt, że na sam koniec decydujemy o ludzkim życiu bądź śmierci. Zdanie, za które wiele razy mnie zlinczowano, czyli „wolność kobiety kończy się, gdy zachodzi w ciążę”, mógłby panu powiedzieć równie dobrze każdy lekarz.
Lewica też przyzna, że to sprawa życia i śmierci, tyle że kobiety.
Dlatego nie wiem, czy jesteśmy jeszcze w stanie sensownie prowadzić tu jakąś dyskusję. W 2011 r. prof. Andrzej Zoll powiedział: „Na szczęście dyskusję, kiedy zaczyna się życie ludzkie, mamy już za sobą”. Kto z lewicy dziś zacytowałby to zdanie?
Większy problem z tą wypowiedzią mogłaby mieć chyba Platforma Obywatelska, bo akurat lewica nigdy prof. Zolla nie brała na sztandary.
Powstaje jednak kolejne pytanie. Jeśli chcemy „unieważnić” wyrok TK z 2020 r., to co zrobimy z tym z 1997 r.? Tradycja konstytucyjna ma swoje konsekwencje.
Chciałaby pani, żeby (abstrahując od formuły prawnej) przywrócono tzw. kompromis aborcyjny?
Nie wiem, jak miałoby się to wydarzyć. Trybunał nie mógł bowiem odpowiedzieć inaczej, gdy został zapytany o tę sprawę.
Wyobrażam sobie konstytucjonalistów, którzy nie zgodziliby się z tym zdaniem.
Rzeczywiście słuchałam takich opinii, np. prof. Ewy Łętowskiej. Nie była to argumentacja intelektualnie przekonująca. Wrócę jednak do rzeczy. Uważam, że wyrok będący konsekwencją politycznej decyzji o złożeniu wniosku okazał się błędem również dlatego, że większość z podpisujących ów wniosek stanowili mężczyźni.
A pomysł referendum się pani podoba?
Nie, bo w sprawach życia i śmierci nie powinno się przeprowadzać referendum.
Znowu Adrian Zandberg.
Cenię pana posła. (śmiech) Wyobraźmy sobie np., że takie referendum jest wiążące. Co wtedy z konstytucją?
Zmiana.
Ale do tego trzeba mieć większość. To nie jest takie proste. Nasz błąd polegał na tym, że radykalnie przechylając wajchę, zaprzepaściliśmy dorobek konstytucji w świadomości społecznej. Po PRL-u, kiedy aborcja była traktowana jako środek antykoncepcyjny, poparcie dla jej legalizacji spadło. My ten trend odwróciliśmy, bo gdyby nie wniosek i wyrok, aborcja nie byłaby tak silnym paliwem politycznym.
Gdy więc pyta mnie pan, gdzie jest granica kompromisu w polityce, to odpowiadam, że idealną sytuacją byłby całkowity zakaz przerywania ciąży, ale podchodzę do sprawy pragmatycznie, więc chciałabym, żeby obowiązywał taki stan prawny, który najefektywniej chroni życie. Tzw. kompromis nim był. Za chwilę bowiem wahadło odwróci się w zupełnie inną stronę.
Jakie jest największe wyzwanie dla polityki w najbliższej przyszłości?
Na pewno bezpieczeństwo. Za świadomego życia nigdy nie byłam tak blisko rozmów o wojnie, jak dziś. Patrzę na moich synów i zastanawiam się, czy zaraz nie będą musieli uczyć się strzelać. Uważam, że powinniśmy się zbroić nie tyle na wojnę, ale po to, by ona nie wybuchła.
Nie chcę wpisywać tej sytuacji w kontekst polityczny, ale trudno pominąć fakt, że w tym wypadku PiS dobrze zdiagnozował problem. Nikomu już nie przychodzi do głowy podważanie sensu zbrojeń ani obrony granic.
A jakie wyzwanie czeka Prawo i Sprawiedliwość?
Sprawienie, żeby nie zostać partią umownych 17%. Trzeba walczyć o to, żeby elektorat PiS-u nie składał się tylko z tzw. betonowej części, ale i z ludzi młodych. Niemały procent tych, którzy w październiku zagłosowali na nas, umrze do czasu kolejnych wyborów.
To, co PiS potrafi zrobić, to zdobycie realnego kontaktu z Polską powiatową. Przez lata naszych rządów ta Polska bardzo się zmieniła, a my nie mieliśmy na to odpowiedzi. Dzięki naszym politykom obudziliśmy w ludziach aspiracje i nie dostarczyliśmy przekonującej opowieści o tym, co potem. Przegapiliśmy moment.
Jak PiS powinien odpowiadać na kulturową agendę rządzącej koalicji, by jednocześnie nie narobić obciachu?
Na pewno nie reagować pospiesznie, ale uczciwe mówić, że jest to bardzo trudne. Nie mam na to dobrego pomysłu, ale wiem, że nie można tego robić za pomocą metody ministra Czarnka. Potrzebujemy charyzmatycznych, młodych ludzi, których na ten moment nie widzę na horyzoncie.
Czym się pani zajmie, gdy będzie pani poza parlamentem?
Od kwietnia zaczynam pracę w biznesie, ale będę łączyła ją z prowadzeniem zajęć na uczelni. Wracam do swojego politologicznego konika. Mam nadzieję, że uda mi się też napisać książkę o polityce w kontekście zarządzania państwem. Obecnie brakuje takich pozycji, a myślę, że pandemia była na tyle trudnym testem dla naszych struktur, że warto tę historię przypomnieć.
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury, uzyskanych z dopłat ustanowionych w grach objętych monopolem państwa, zgodnie z art. 80 ust. 1 ustawy z dnia 19 listopada 2009 r. o grach hazardowych.
Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o zachowanie informacji o finansowaniu artykułu oraz podanie linku do naszej strony.
Jadwiga Emilewicz
Roch Zygmunt