Polski nacjonalizm jest ideowym impotentem. Potrzebujemy wrażliwości romantycznej
Państwo narodowe zamknęło się we własnej formie. Współczesny polski nacjonalizm nie ma do zaoferowania nic poza jałowym zapętlaniem narracji zeszłego wieku. Jeśli Polska w porę nie znajdzie idei przewodniej, przekraczającej jej narodową formę, czeka nas intelektualna i kulturowa śmierć. Jedynym lekarstwem może być powrót wrażliwości romantycznej – powrót, jak określił to Karol Wojtyła, „jagiellońskiego wymiaru polskości”.
Tekst jest częścią projektu „Rzeczpospolita nie tylko Polska” w ramach którego organizujemy debaty i piszemy teksty mające przybliżyć ideę I Rzeczpospolitej jako wspólnego dziedzictwa Białorusinów, Ukraińców i Polaków.
Codzienność i tajemnica
Wielu Czytelników pamięta, choćby było to tylko mgliste szkolne wspomnienie, konflikt polskich romantyków z klasykami. Młodzi, znużeni wszechobecną „naukowością”, zbuntowani przeciw racjonalizmowi, contra starsi, ubóstwiający rozum i klasyczne wzorce piękna. Starsi trwali w przekonaniu, że racjonalizm jest jedyną drogą do poznania rzeczywistości. Młodsi wypomnieli im, że swoim rozumem nigdy nie dotarli do granic świata. Za granicą rozumu jest jeszcze świat tajemnic. Świat, mimo wszystko, wymyka się szkiełku i oku.
W tym zdaniu leżą podstawy wrażliwości romantycznej. Polega ona na uznaniu współistnienia codzienności z tajemnicą. Człowiek o wrażliwości romantycznej żyje, pośród codziennych prac, obowiązków i rozrywek, w sąsiedztwie świata pozazmysłowego. Lub też, mówiąc inaczej, wierzy w tajemniczość świata.
Na tym właśnie oparł się romantyczny obraz narodów. Król Duch i Lilia Weneda Słowackiego, Grażyna Mickiewicza – wszystkie one nie przedstawiały tych czy innych „realiów”, a czerpały z mistyki Nieświadomego, z czasów „przedhistorycznych”, ze świata, do którego nie sposób sięgnąć rozumowym poznaniem. Jaka była rola tych opowieści? Ująć polskie genius loci. Odszukać uniwersalia, które stanowią o polskim charakterze, o tej wariacji na temat człowieka, odegranej między Odrą a Niemnem.
W wizji romantyków naród był nośnikiem idei. Nie stał się jeszcze wartością samą w sobie. Mówiąc prostszym językiem, Polak miał do spełnienia większą misję niż bycie Polakiem. Jego drogowskazy sięgały ponad narodowość, kierując go w stronę uczuć uniwersalnych. Polak był zakorzeniony w kontekście ogólnoludzkim, a jego rola była wkładem w dobro całej ludzkości.
Misji tej pozbawił go nowoczesny nacjonalizm, ideologia na wskroś materialistyczna, choć okadzająca się resztkami romantycznego ducha. Stwierdzając, że sam tylko naród jest wartością najwyższą, nacjonalizm pozbawił go wartości, w stronę których mógłby dążyć. Odwrócił jego uwagę od uniwersalizmu, zamykając we własnej, narodowej formie i makiawelicznym przekonaniu o dzikiej, pogańskiej „walce interesów”. O „Machiawelu” jako o fałszywym kapłanie pisał zaś nie kto inny, jak Adam Mickiewicz.
Oto konflikt, który chciałbym naświetlić w tym tekście. Spór między dwiema bohaterkami tekstu, dwoma rodzajami wrażliwości – romantyczną i nacjonalistyczną. Ta ostatnia była przez ostatnie stulecia główną kreatorką naszego narodowego bytu. Pierwsza odeszła za horyzont po powstaniu styczniowym, jej cień towarzyszył nam jednak w najważniejszych momentach dziejowych. Śmiem twierdzić, że wraz z wojną na Ukrainie jej powrót – już nie jako „cienia”, a żywej formacji kulturowej – stał się nieunikniony.
Ty się bój, a my cię ochronimy
W poprzednim fragmencie wyjaśniłem, czym jest wrażliwość romantyczna. Czym zaś jest wrażliwość nacjonalistyczna? I dlaczego nie można tych dwóch wrażliwości ze sobą pożenić? Aby na te pytania odpowiedzieć, zdefiniujmy pokrótce nacjonalizm.
Jest to idea narodu poddana logice mas. To tłum, który – w wersji idealnej – uznaje swoją narodowość za wartość najwyższą. Nietrudno się domyśleć, że taki pomysł na wspólnotę świetnie sprawdza się w warunkach zagrożenia. Nie powinno więc dziwić, że nacjonaliści różnych epok, by pozyskać dla siebie masy, nieustannie szermowali i szermują pojęciem „obrony”.
O ile owa „obrona” była zrozumiała w dobie zaborów czy okupacji, o tyle w czasie pokoju jest prądem wstecznym. W jaki sposób mamy się rozwijać, jeśli – zdaniem Jarosława Kaczyńskiego czy większości posłów Konfederacji – Polski nieustannie trzeba „bronić”? W ten sposób nigdy nie staniemy się wielcy. A czym jest polityka, jeśli nie wyborem między wielkością a zanikaniem?
Świetną ilustracją tej „obronnej” postawy jest grafika krążąca swego czasu w rodzimym „narodowym” Internecie: symbol Polski Walczącej z wiele mówiącym dopiskiem C.D.N (ciąg dalszy nastąpi). Przyjrzyjmy się temu raz jeszcze – symbol oporu wobec okupacji i… chęć powrotu owego stanu rzeczy, po to tylko, by mieć okazję do heroicznej obrony.
Pomijając dreszczyk emocji, który taki obrazek może wzbudzić u nastoletnich chłopców, nikt o zdrowych zmysłach nie życzyłby sobie „ciągu dalszego” czasów okupacji. Nic chyba lepiej nie pokazuje, że hasła nacjonalizmu to hasła oblężonej twierdzy. Czy z pozycji oblężonej twierdzy da się coś wygrać? Czy bycie zaszczutym jest cechą zwycięskich narodów?
Kolejna fraza, nośna wśród narodowców: „Wczoraj Moskwa, dziś Bruksela wlewa w nasze ziemie jad”. W tej frazie dudni od echa podbitego ludu. Ludu, który nie zna misji większej ponad zachowanie swojej tożsamości. Takie są właśnie korzenie nacjonalizmu. By taka formacja mogła się utrzymać, jak tlenu potrzebuje większego wroga.
Cień wielkiego wroga jest wiecznym towarzyszem nacjonalizmu. Bez tego cienia polski nacjonalizm, jak każdy inny, traci swój pokarm. Bez Niemiec, Unii Europejskiej, „lewactwa” czy ukraińskich migrantów staje się impotentem, nie będąc w stanie zmobilizować sił. Jak inaczej wytworzyć silny impuls? Tylko tak można zmobilizować masy.
Nie bez przyczyny ukraińskiej OUN-UPA była na rękę eskalacja konfliktu między Polakami a Ukraińcami w ziemi halickiej; im silniejsze poczucie zagrożenia u Ukraińca z Rudek czy Rawy Ruskiej, im bardziej taki Ukrainiec był zaszczuty, tym większe były szanse na jego pozyskanie przez nacjonalistów.
Im bardziej zaś dzisiejszy Polak czuje na sobie cień Zachodu, tym większe szanse, że przyjmie postawę defensywną i pójdzie na lep narodowców, zostawiając przy okazji lajki pod żenującymi, histerycznymi hasłami w stylu „Przestańcie oczerniać Polskę”.
Owszem, polska narracja defensywna nie wzięła się znikąd. To zrozumiałe w przypadku kraju, który tak często tracił swoją państwowość. Pytanie, które warto zadać w tej sytuacji, brzmi – czy chcemy na wieki zostać w pozycji ofiary? Przecież jeśli wierzyć nawet samym narodowcom, chcemy nie tylko stawać w konkurencji, ale i wyprzedzać inne narody. Żeby wiedzieć, dokąd się zmierza, należy patrzeć przed siebie, zaś patrząc nieustannie pod własne nogi, szybko zostaniemy wyprzedzeni przez innych.
„I tam są ludzie, i tam mają dusze”
Polska potrzebuje prawdziwej idei. Prawdziwej, czyli takiej, która wykroczy poza jej własną formę. Taką ideę oferuje wrażliwość romantyczna. W jej ramach – co już zostało powiedziane – Polak miał do spełnienia większą misję niż bycie Polakiem. Nie gubił przy tym swojej tożsamości, bo ona sama była nośnikiem uniwersaliów, jeszcze nie sprowadzała się do „obrony kraju”, jeszcze poszukiwano przez jej pryzmat wyższych idei.
Ktoś może powiedzieć, że przecież i romantycy mieli swojego „większego wroga”, czyli Rosję. Kim jednak była dla nich Rosja? Niekoniecznie, o dziwo, znienawidzonym narodem i straszakiem do mobilizacji mas. Romantycy szczerze nienawidzili jedynie jej kultury politycznej. Prawda, Maurycy Mochnacki pisał o „hordzie rozwnuczonej w tatarskiej niewoli”, jednak i tu chodziło mu przede wszystkim o system polityczny.
„Carat, ten potężny instrument zaborów – pisał Mochnacki – jest tam także jedynym środkiem zachowawczym. Dla tej przyczyny rewolucje pałacowe Moskwie nie szkodzą: uduszą Pawła, będzie Piotr itd. Lecz dla tej samej przyczyny rewolucja mająca na celu ograniczenie woli panującego, rewolucja polityczna, jednym słowem, zmiana natury rządu rozbiłaby natychmiast kolos na drobne atomy. Jest więc patriotyzmem w Rosji niewola”.
Widzimy tu jak na dłoni, że wrogiem romantycznie pojmowanej polskości nie jest Rosja jako taka, a raczej jej duch. Duch jej stosunków społecznych, organizacji państwowej, nie dający przetłumaczyć Rosjanom pojęcia wolności. Ich antyrosyjskość to nie strach przed większym wrogiem, a nienawiść ludzi wolnych do świata niewoli.
Ten sam duch obecny jest w manifeście powstańców styczniowych autorstwa Marii Ilnickiej. Autorka Manifestu pisze w nim o narodzie moskiewskim, któremu powstańcy przebaczają „mord Ojczyzny”, gdyż on sam jest „nędzny i mordowany”. „Ale – głosi dalej manifest – jeżeli w tej stanowczej godzinie (…) dasz poparcie tyranowi, który zabija nas, a depcze po Tobie — biada Ci!
Bo (…) przeklniemy Cię na hańbę wiecznego poddaństwa i mękę wiecznej niewoli, i wyzwiemy na straszny bój zagłady, bój ostatni Europejskiej Cywilizacji z dzikim barbarzyństwem Azji”. Zwieńczeniem tego stosunku do Rosji niech będzie fragment z wiersza Hymn Juliusza Słowackiego: „Wstrzęsną się Moskwy wieże, wolności pieniem wzruszę/ zimne granice Newy; i tam są ludzie, i tam mają dusze”.
Jak różny stosunek do wroga, jak inne rejestry emocjonalne! Wrażliwość romantyczna nie straszy przeciwnikiem. Nie musi, bo jej człowiek – nawiązując do ostatnich słów Manifestu – to civis, obywatel, nie członek plemienia. Nie kurczy się zatem w nienawiści do tego czy innego narodu, a rośnie w umiłowaniu wolności jako idei uniwersalnej, a więc wolności wszystkich ludzi, jeśli zaś czegoś nienawidzi, to jedynie despocji i poniżenia.
To jeden z głównych punktów konfliktu tych wrażliwości. Zderzenie idei żywiącej się pierwotnym strachem i odruchem obronnym, z ideą, która wzywa do samoprzekraczania i ujrzenia człowieka w innych zniewolonych narodach. Nietrudno zgadnąć, która formacja odpowiada wielkości, a która małości ludzkiego (w tym także zbiorowego) charakteru.
„Jagielloński” wymiar polskości
Zupełnie nieprzypadkowym jest fakt, że powstańcy styczniowi, duchowe dzieci romantyzmu, opowiadając się przeciw moskiewskiemu despotyzmowi, wzywali do walki także Litwinów, Białorusinów i Ukraińców – wszystkie ludy Rzeczypospolitej. Nie był to jedynie cyniczny manewr, ale przede wszystkim głos romantycznej perspektywy, w ramach której niesienie wolności innym narodom stanowi fundament naszego interesu.
Ideolodzy powstania rozumieli ten wybór: albo poprzez współpracę z ciemiężonymi narodami – z tymi, z którymi łączy nas wspólnota wolnościowych ideałów – stać się wielkimi, albo zginąć w swojej małości, pogłębiając antagonizm z krajami Wschodu poprzez hasła wykluczające wszelki element niepolski. „Jagielloński” wymiar polskości jest pochodną romantycznego sposobu myślenia.
Tego sposobu myślenia potrzebujemy dzisiaj. Dziś, gdy młodzi ludzie wchodzący w polityczną dorosłość zastają dwa wrogie sobie obozy: nacjonalistyczny i kontrkulturowy (lub też globalistyczny), co najmniej sceptyczny wobec „narodowych” narracji – wrażliwość romantyczna może oferować im wyjście z tego patowego sporu.
Pokoleniu digital natives może pomóc „odkojarzyć” polskość od nacjonalizmu. Wielu z nich być może ze zdziwieniem odkryje, że nasza wspólnota nie musi oznaczać zamknięcia na inność. Że będąc Polakami, nie muszą reprodukować poppatriotyzmu i, cytując rapera, „latać z husarią na bluzie”, a prawdziwa wielkość idzie w parze z empatią wobec drugiego człowieka.
***
Człowiek romantyczny jest „wychylony do tajemnicy”. Nie dowierza racjonalnym opowieściom, patrzy sceptycznie na wszelki racjonalny „realizm”, a jego świat, mimo smartfonów i metawersów, wciąż pozostaje nieodkryty. Jako taki nie należy tylko do minionej epoki – żyje wśród nas. Może akurat słucha trapu ze słowiańskimi motywami ludowymi, może ogląda na Netfliksie serial Wikingowie, pełen mitologicznej symboliki i słysząc historie rodem z nordyckiej sagi, tęskni za światem, który nie stracił jeszcze wiary w Niepoznane?
Jeśli chodzi o Polskę, traktuje ją uniwersalnie – tak samo, jak uniwersalne są mity i legendy. Nie istnieje ona dla niego poza kontekstem ogólnoludzkich dążeń. Nie jest znaczkiem na tiszercie ani szalikiem narodowym, ale historią dążenia do wolności, swojej i cudzej. Jest także odkryciem, że to dążenie nie jest żadną miarą sprzeczne z realiami tzw. wielkiej polityki. Tego właśnie ujęcia wspólnoty – ogólnoludzkiego, nie plemiennego – potrzebuje każde podzielone społeczeństwo.
Projekt finansowany przez Narodowy Instytut Wolności – Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego (zwany dalej NIW-CRSO) ze środków Korpusu Solidarności – Program Wspierania i Rozwoju Wolontariatu Długoterminowego na lata 2018-2023.