Ted Kaczyński w jednym miał rację. Konserwatyści to technologiczni głupcy
Ted Kaczyński, słynny amerykański terrorysta-luddysta, w swoim manifeście oskarżał rodzimych konserwatystów o ślepotę wobec zagrożeń związanych z rozwojem technologicznym. W USA jego proroctwo się spełniło. A co z Polską? Choć polscy konserwatyści są dobrzy w mapowaniu zagrożeń, to brakuje im jednego – pozytywnej agendy. Trzeba w końcu przestać się mazać, wziąć byka za rogi i spróbować wykorzystać technologię na rzecz realizacji konserwatywnej wizji społeczeństwa.
Współczesny luddysta patrzy na LLM
Do pierwszego poważnego konfliktu między człowiekiem a zastępującą go maszyną doszło już u samych początków rewolucji przemysłowej. Brytyjscy tkacze i rzemieślnicy, których miejsca pracy zaczęły znikać pod naporem nowinek technologicznych, założyli wówczas ruch znany pod nazwą luddystów – nazwanych tak na cześć fikcyjnego tkacza, Neda Ludda. Nadrzędnym celem ruchu była ochrona miejsc pracy rzemieślników i przędzalników.
Luddyści nie sprzeciwiali się technologii jako takiej, lecz wykorzystywaniu jej do erozji standardów produkcji i degradacji swojego rzemiosła. Nowe maszyny umożliwiały zatrudnienie tańszych, mniej doświadczonych pracowników do ich obsługi, co odbijało się na jakości produktów.
Motywacje luddystów łatwo dziś zrozumieć. Rozwój generatywnej sztucznej inteligencji może prowadzić do wniosku, że dla copywriterów, scenarzystów, tłumaczy, grafików czy programistów „dobrze to już było”. Do tej pory technologia zastępowała przede wszystkim pracę fizyczną – rozwój maszyn przemysłowych dotykał przede wszystkim robotników. Był więc zagrożeniem dla najuboższych.
AI jest pod tym względem wyjątkowa. Zagraża bowiem już nie niższym warstwom, lecz klasie średniej, która, co gorsza, w przeciwieństwie do XIX-wiecznych luddystów nie może skutecznie niszczyć narzędzi, które jej zagrażają. Spalenie choćby i największego data center nie zniszczy large language models (ang. duży model językowy). Czy nie potrzebujemy zatem współczesnej wersji luddyzmu?
Chyba najbardziej znanym, współczesnym przykładem tego typu postawy wobec technologii pozostaje (nie)sławny Ted Kaczynski i jego nie mniej (nie)sławny manifest Społeczeństwo przemysłowe i jego przyszłość. Kaczynskiemu trzeba oddać, że spośród podkładających bomby terrorystów wyróżnia się przenikliwością myśli, choć niekoniecznie wybitnym stylem.
Zawarta w książce krytyka rewolucji przemysłowej i jej wpływu na ludzkość nie traci na popularności. Najlepiej świadczy o tym obecność Kaczynskiego w kulturze memicznej, by podkreślić dystopijny i dehumanizacyjny charakter nadchodzących „udogodnień”, wystarczy przyozdobić je podobizną autora książki.
Na prawicy najchętniej cytowane są fragmenty krytykujące współczesną autorowi lewicę. Chciałbym skupić się jednak na czymś istotniejszym z perspektywy konserwatywnej – na tych niewielu, aczkolwiek bardzo dobitnych, zdaniach, które Kaczynski poświęca amerykańskiej prawicy. Znajdują się one w punkcie pięćdziesiątym manifestu Kaczynskiego.
Jak czytamy, „konserwatyści są głupcami: skarżą się na niszczenie tradycyjnych wartości, jednocześnie entuzjastycznie popierając rozwój technologiczny i wzrost ekonomiczny. Najwyraźniej nie potrafią przyjąć do wiadomości, że nie można wywoływać szybkich i drastycznych zmian w technologii i ekonomii społeczeństwa bez powodowania szybkich zmian również we wszystkich innych aspektach społeczeństwa oraz tego, że szybkie zmiany nieuchronnie burzą tradycyjne wartości”.
Kontekst cytatu
By zrozumieć rację Kaczynskiego, trzeba nakreślić pewien kontekst, w którym ów manifest był pisany. Lata 90. w amerykańskiej Partii Republikańskiej to wciąż czas dominacji wolnorynkowej ortodoksji z czasów Reagana. Manifest partyjny opublikowany przy okazji mid-terms w 1992 r. zaczyna się od cytatu z Abrahama Lincolna na temat roli rządu – „rząd nie powinien się wtrącać do niczego, co ludzie mogą zrobić samodzielnie”. I dalej: „większość problemów wywołanych przez człowieka można rozwiązać ludzką pomysłowością”.
Jeszcze nigdy w historii świat nie był tak otwarty na tego typu prawdy. Wydawało się, że wraz ze zwycięstwem Zachodu w zimnej wojnie na polu walki ideologicznej tryumfowały liberalna demokracja i wolny rynek. Do ustalenia pozostały tylko didaskalia.
W tym samym manifeście republikanie wymieniają filary, na których powinno opierać się amerykańskie społeczeństwo. Fundamentem porządku społecznego i gwarantem amerykańskiej siły jest instytucja rodziny. Wymienione zostały również odpowiedzialność i moralność. By zachować te wartości, trzeba przeciwdziałać wszechobecnym w popkulturze obrazom przemocy i rozwiązłości, które zagrażają przyszłości amerykańskich dzieci.
Mimo postulatów ograniczania władzy państwa republikanie jednoznacznie stwierdzają, że obowiązkiem rządu jest promowanie wartości moralnych, które jednoczą społeczeństwo. Potępiając finansowanie ze środków publicznych dzieł kultury te wartości atakujących, jednocześnie twierdzą, że do kulturowego odrodzenia może dojść tylko przez… wolny rynek. Refleksja nad koegzystencją przemocy i rozwiązłości w kulturze z wolnym rynkiem (i wolnością słowa) się nie pojawia.
W tym momencie dochodzimy do tematu z punktu widzenia niniejszego tekstu najistotniejszego. „Uważamy, że technologia jest kluczowa dla przyszłości Ameryki – jej świetlanej przyszłości” – czytamy. Technologia jako zagadnienie pojawia się dopiero w połowie manifestu. Jej rozwój jest konieczny dla rozwoju gospodarki i zachowania konkurencyjności w świecie przyszłości.
Przeszkodą są niezliczone regulacje, które duszą amerykańską innowacyjność. Technologia to tylko szansa na lepszą jakość życia. Oznaka charakterystycznego dla tej epoki technooptymizmu. Później słowa technology w programie nie uświadczymy.
Jeśli przyjrzymy się narracji ówczesnej amerykańskiej prawicy i jej przedstawicielom, takim jak Newt Gingrich czy Pat Buchanan, zauważymy ogromny nacisk na moralną degradację społeczeństwa i obawy przed rewolucją obyczajową bez jakiejkolwiek refleksji nad zmianami, jakie w społeczeństwie i obyczajach wywołały ekspansja i deregulacja handlu oraz rozwój mass mediów.
Największym skandalem tamtej dekady był przecież romans urzędującego prezydenta. Kariery niektórych z kluczowych postaci ówczesnego amerykańskiego konserwatyzmu nie byłyby zresztą możliwe bez szybkiej adopcji nowinek technologicznych. Koronnym przykładem jest Rush Limbaugh. Jego radiowe talk-show w pełni wykorzystało możliwości, które oferowały satelity – dzięki nim jego program docierał do masowej publiczności, wpływał na poglądy amerykańskich wyborców i kierunek, jaki w przyszłości obrała Partia Republikańska.
Nicole Hemmer w swojej książce Partisans. The conservative revolutionaries Who Remade American Politics in the 1990s stawia tezę, że amerykański powojenny konserwatyzm charakteryzujący się fuzją gospodarczego libertarianizmu z pochwałą tradycyjnych wartości skończył się jeszcze za prezydentury Reagana i zaczął ustępować jego nowemu, populistycznemu obliczu, które po długim procesie przeobrażeń zmaterializowało się w postaci Donalda Trumpa. W dobie social mediów ostatecznie najostrzejszy, najbardziej polaryzujący głos rozpowszechnia się wiralem najszybciej i najdalej, a emocjonalna polaryzacja jest dla populizmu świetna pożywką.
Proces ten zaczął się jeszcze w latach 90., ale na falach radiowych, a nie na łączach internetowych, co widać zwłaszcza w stosunku ówczesnych republikanów do imigracji ze względu na obniżenie progu wejścia na rynek medialny, który umożliwiła popularyzacja satelit. Limbaugh szybko zrozumiał nowe reguły gry – by przyciągnąć słuchaczy, należy być wyrazistym i jasno wskazywać wrogów.
Konserwatyzm spod znaku Williama F. Buckleya, intelektualny mariaż protestanckiej obyczajowości z ekonomicznym laissez-faire zaczynał ustępować nowemu konserwatyzmowi, którego glebą są słabo wykształceni, zagrożeni ekonomicznie i zaniepokojeni zmianami kulturowymi mężczyźni szukający winnych swojej sytuacji. Poszukiwania kozła ofiarnego sprzyja rozpowszechnianiu teorii spiskowych. W latach 2000. na dobre zaczęła się kariera Alexa Jonesa, a członkowie tzw. Tea Party, ruchu sprzeciwiającego się prezydenturze Obamy i jego rzekomemu „socjalizmowi”, chętnie zarzucają Obamie, że urodził się poza granicami USA i nie jest Amerykaninem.
Za zwieńczenie tego procesu należy uznać zwycięstwo Trumpa w 2016 r., który zresztą próbował kandydować w 2012 r. i używał wyżej wspomnianego birther conspiracy. Elity Partii Republikańskiej nie dość, że musiały się pogodzić z wolą wyborców i nominować kandydata łamiącego wszelkiego rodzaju decorum, to w następstwie jego zwycięstwa musiały zaakceptować pojawienie się „szurów”, takich Marjorie Taylor Green, w swoich szeregach i wspólnie utrzymywać, że podczas wyborów w 2020 r. doszło co najmniej do „nieprawidłowości”.
Nakreślenie sytuacji XXI w.
Na pierwszy rzut oka wydaje się, że zmieniło się wszystko. Lata 90. były czasem powszechnego technooptymizmu i początków internetu, dzięki któremu powstała globalna wioska. Lata 20. to epoka internetu dojrzałego, który jak na złość stał się przestrzenią wojny informacyjnej i spotęgowanej plemienności.
Po upadku komunizmu amerykańskie elity były przekonane, że liberalizacja handlu i reformy gospodarcze w Chinach muszą za sobą pociągnąć liberalizację polityczną. Tak się nie stało. Po trzech dekadach bezprecedensowego wzrostu Chiny zaczęły rzucać wyzwanie militarnej i technologicznej hegemonii USA. Promowały własne połączenie kapitalizmu z autorytarną, a wręcz totalitarną kontrolą nad społeczeństwem.
Jeszcze do niedawna amerykański big tech cieszył się niepodważalną dominacją na rynku mediów społecznościowych. Główną obawą amerykańskiej prawicy było ryzyko ograniczenia wolności słowa swoich wyborców na tych platformach. Sukces chińskiego TikToka i możliwość wpływania na poglądy młodych Amerykanów przez Chińczyków w takich kwestiach, jak polityka Izraela doprowadziły do rzadkiej współpracy obu partii. Prezydent Biden, m.in. dzięki poparciu republikanów, podpisał ustawę nakazującą sprzedaż amerykańskiej filii tejże apki.
W obu wypadkach amerykańscy konserwatyści wyłącznie reagują na konsekwencje rozwoju technologii. Dopiero gdy zaczęli widzieć w niej zagrożenie dla swoich interesów, postanowili przyjrzeć się skutkom socmediów na najmłodszych, tych samych, których chcieli w latach 90. chronić przed demoralizacją. Jednocześnie amerykańscy konserwatyści wynoszą rozwój technologiczny pod niebiosa.
Analiza tekstów polskiej prawicy
W przeciwieństwie do Amerykanów polscy konserwatyści nie mają narzędzi wpływu na gigantyczne korporacje. Jeśli dane są nową ropą, to ich rafinacja pozostaje pod kontrolą zagranicznych firm, podczas gdy Polska jest jednym z wielu ich dostarczycieli. Jeśli już na coś możemy liczyć, to na inwestycje głównych graczy w cyfrową infrastrukturę w naszym kraju. Perspektywa polskiego konserwatysty tkwiącego na peryferiach przemian technologicznych wymusza zatem inne podejście do wyzwań, jakie się z nimi wiążą.
Na tę peryferyjność zwraca uwagę Marcin Makowski w artykule Big Techy dostały Polskę na złotej tacy? Publicysta komentuje wizytę w Polsce Sama Altmana, prezesa OpenAI, w której jak w soczewce skupia się uległość polskiej klasy politycznej wobec amerykańskich wielkich korporacji. Zdaniem autora Altman nawołuje do jak najszybszych regulacji AI, by uniemożliwić nowym graczom wejście na rynek. PiS chętnie macha szabelką w Brukseli w imię walki z pedagogiką wstydu, ale wobec amerykańskiego kapitału przyjmuje postawę „brzydkiej panny na wydaniu” i zadowala się przyciąganiem inwestycji niezależnie od jej skutków.
Makowski pisze: „Tylko w naszym kraju […] [Altman] spotkał się przyjęciem godnym głowy państwa”. Służalcza postawa wobec amerykańskiego big techu skutkuje tym, że nasz kraj staje się rajem lobbingowym dla wielkich graczy z bezprecedensowym dostępem do osób decyzyjnych. Publicysta ubolewa nad „brakiem asertywności polskich władz w takich sprawach, jak np. podatek cyfrowy”. Makowski reprezentuje więc ten nurt, który dostrzega w rewolucji informatycznej zagrożenie suwerenności państwa.
Po niejako drugiej stronie debaty znajduje się Bartosz Paszcza, który w tekście Strach się bać państwa bez Big Data. Bez nowych technologii nie będzie rozwoju Polski ostrzega, że nowe technologie są nieodzowne dla rozwoju naszego kraju. Swój tekst zaczyna od krótkiego omówienia chińskiego systemu „kredytu społecznego”, który jest tak naprawdę zbiorczą nazwą na różnego rodzaju inicjatywy, i konfrontuje jego względnie skromną rzeczywistość ze strachem, jaki wywołuje on na Zachodzie. Autor nie lekceważy zagrożeń z nim związanych, raczej ilustruje tym systemem chińskie podejście, które nazywa technosolucjonizmem, i proponuje własny republikański solucjonizm.
To program składający się z większego udział obywateli w decydowaniu o technologii, większej otwartości w jej wprowadzaniu, wytworzenia mechanizmów zadośćuczynienia błędom, jakie nieuchronnie się pojawią, usprawnienia działania i sprawczości instytucji, wspierania rozwoju polskich firm informatycznych poprzez zamówienia publiczne, reformę edukacji i większych nakładów na rozwój nauki.
Motywacją republikańskiego solucjonizmu jest stworzenie zdrowej polityki technologicznej, która zapobiegnie zacofaniu. Paszcza wyraża sceptycyzm wobec polskich możliwości stworzenia antyutopii, co jest wadą tekstu. Skąd pomysł, że to Polacy muszą go tworzyć? Objawia się tu drugi problem polskiego konserwatyzmu – strach przed zacofaniem.
Dyskusje i tezy na polskiej prawicy można by mnożyć. Marian Baczal w bardzo intrygującym tekście Czy prawica rozumie cyfrowego chłopa? w kontrze do Rafała Ziemkiewicza, który w książce Strollowana rewolucja skupia się na cenzurze konserwatywnych poglądów, rozważa problem cyfrowego feudalizmu. „Jesteśmy chłopami, którzy płacą informacyjną rentę za możliwość użytkowania popularnych aplikacji” – czytamy w artykule Baczala.
Powołując się na koncept kapitalizmu inwigilacji, autor największe zagrożenie ze strony big techu widzi w eksploatacji nieustannie zbieranych danych, które napędzają algorytmy ułatwiające nam znalezienie interesujących nas treści. Jednym ze skutków jest radykalizacja postaw, której potrzeba do przyciągnięcia uwagi odbiorcy, innym – rządy algorytmów nad naszą dietą medialną pozostającą poza kontrolą państwa i społeczeństwa.
W podobnym kierunku zmierza polemika Stanisława Maksymowicza z tekstem Paszczy. Zarzucając Paszczy „naiwny technoentuzjazm”, Maksymowicz ostrzega przed korzystaniem z Big Data przez państwo wyświechtaną już trochę figurą Panoptykonu oraz stwierdza, że Polacy w imię wolności nigdy nie zgodzą się na wprowadzenie algorytmów do urzędów.
Autor twierdzi, że nasze zacofanie chroniło nas przed różnymi niebezpieczeństwami, w tym przed czarną śmiercią czy globalnym kryzysem finansowym. Maksymowicz zdaje się nie pamiętać, że to zacofanie polityczne I Rzeczypospolitej ostatecznie pogrzebało jej wolność. Co więcej, nie proponuje żadnych pozytywnych rozwiązań, ale jedynie stwierdza, że już jesteśmy „służebnym folwarkiem big techu”.
Chyba najciekawsze naświetlenie problemu pojawiło się na łamach Nowej Konfederacji. Bartłomiej Radziejewski w artykule Raport ze środka cyfrowej hiperrewolucji. Rzecz o technorealizmie opisuje nowy kolektywizm, czyli cyfrową odpowiedź na kryzys relacji w świecie po rewolucji przemysłowej w postaci przyjęcia nowych, amorficznych i plemiennych tożsamości opartych bardziej na cyfrowym obrazie i dźwięku niż na piśmie oraz charakteryzujących się populistycznym językiem. Przeobrażenie tożsamości jednostek przekształca społeczeństwo w sieć „organicznych”, tworzonych oddolnie wirtualnych społeczności.
Zamiast społeczeństwa plemiennego mamy społeczeństwo plemion – atomizacja jednostki przekształca się w atomizację grup. Radziejewski proponuje technorealizm. Wśród jego postulatów znajdziemy prawne ograniczenie dostępu do urządzeń cyfrowych. Możemy zgadnąć, że chodzi o młodzież, choć autor nie napisał tego otwarcie. Big tech trzeba poddać nakazowi ujawnienia algorytmów, zakazowi inżynierii społecznej, regulacjom antymonopolowym i kontroli państwowej. Publicysta postuluje też edukację uświadamiającą mechanizmy działania nowych technologii i samoorganizację w imię oddolnej realizacji powyższych postulatów.
W celu domknięcia intelektualnego krajobrazu nie mógłbym nie wspomnieć o naczelnym technosceptyku III RP, jakim jest prof. Andrzej Zybertowicz. W przedrukowanym na łamach Nowej Konfederacji fragmencie wywiadu rzeki z Jaremą Piekutowskim nazywa technoentuzjazm „najniebezpieczniejszą ze wszystkich ideologii”. Profesor zarzuca technoentuzjastom „myślenie tunelowe” ignorujące systemowe skutki rozwijanych technologii.
Podobnie do Baczala zarzuca big techom, że wykorzystując ogromne zasoby danych, tworzą w społeczeństwie sztuczne zapotrzebowania, które tylko same big techy mogą zaspokoić. Technologia w ujęciu Zybertowicza staje się zjawiskiem, które zamiast służyć człowiekowi, zaczyna nad nim panować.
Zybertowicz w swojej wizji nowego, powszechnego totalitaryzmu optymalizacji powołuje się na chiński system kredytu socjalnego. Opisuje go znanymi z zachodniej prasy kliszami, co osłabia merytoryczność jego argumentów. Zakłada też dalszy rozrost algorytmicznego rozpoznawania naszych gustów. To nie przekonuje, jeśli weźmiemy pod uwagę coraz większe zmęczenie publiki mediami społecznościowymi i coraz większe ich rozdrobnienie. Niemniej strach Zybertowicza przed pewną formą technofeudalizmu i asymetrią między schowanymi za weneckim lustrem właścicielami algorytmów a użytkownikami jest jak najbardziej uzasadniony.
Krytyka w świetle cytatu
Oczywistym jest, że polscy konserwatyści w 2024 r. będą mieli znacznie jaśniejszy obraz zagrożeń płynących z technologii niż amerykańscy konserwatyści z 1992 r. Prawica z peryferyjnego kraju w trakcie przyspieszających przemian musi różnić się perspektywą od prawicy z centrum światowej gospodarki będącej źródłem tych przemian. Skąd więc takie zestawienie?
Z jednej strony naiwne, jednostronne i poddane powiększaniu bogactwa spojrzenie na technologię ostatecznie doprowadziło republikanów do transformacji amerykańskiego społeczeństwa, która przeciętnego konserwatywnego wyborcę z lat 90. dogłębnie by przeraziła. Z drugiej strony potęga gospodarcza USA pomimo wyzwań stawianych przez Chiny zdaje się nie ustawać. Z perspektywy czasu można stwierdzić, że postawienie na rozwój technologii jak najbardziej się opłaciło, jeśli liczyć skutki wyłącznie w dolarach.
W przywoływanych tekstach pojawia się ten dylemat – z jednej strony atomizacja społeczna, polaryzacja polityczna i coraz większa asymetria władzy między państwem a korporacjami, co podważa fundamenty demokracji i sprawczości państwa, z drugiej strach przed gospodarczym zacofaniem i zostaniem w tyle za światowymi liderami innowacyjności. Nic już nie zostało z naiwnego technooptymizmu lat 90. i przekonania, że postęp technologiczny jest zawsze dobry.
„Nie ma darmowych obiadów” – pisał kiedyś Milton Friedman. Świadomość, że „nie ma darmowych apek” zakorzeniła się bardzo mocno wśród prawicowych autorów. Pod tym względem polscy konserwatyści nie są już na pewno „głupcami”. By jednak uniknąć brzemiennych w skutkach błędów republikanów, trzeba rozpoznać, jakie błędy polscy prawicowi publicyści popełniają już teraz.
Największym błędem, który wyłania się z przytaczanych przeze mnie tekstów, jest postrzeganie kwestii rewolucji informatycznej wyłącznie w kontekście zagrożeń. Z wyjątkiem Bartosza Paszczy wszyscy przywołani autorzy przyjmują defensywą postawę wobec przemian, a i sam Paszcza argumentuje o potrzebie „chwycenia byka za rogi” ze względu na strach przed zacofaniem. Nie podważam zasadności obaw powyższych autorów, sam wiele podzielam.
Zarazem bez programu pozytywnego Polska nie będzie w stanie wyjść z pułapki technoperyferyjności. Nie ma żadnego powodu, by biernie poddawać się losowi dostarczyciela danych, który jedyne, co może zrobić, to regulować ich wydobycie i eksploatację. Znów jedynym autorem, który wziął pod uwagę istnienie polskiej branży technologicznej, która niekiedy potrafi osiągnąć sukces, np. wszechobecny już system płatności BLIK, jest Bartosz Paszcza.
Polska prawica nie zadaje sobie pytania, co chce zachować w obliczu przemian technologicznych i jak do tego doprowadzić. Pojawia się kolejny problem, ściśle związanego z pierwszym – polscy konserwatyści potrafią opisać, jakie skutki ma technologia na nasze życie, trudniej im wyjaśnić, dlaczego tak się dzieje.
Jarema Piekutowski w wywiadzie z Zybertowiczem pyta wprost, czy rozmówca nie wchodzi na pole teorii spiskowych. I rzeczywiście pewne podobieństwo między teoretykami opisującymi działania „onych” a polską prawicą piszącą o big techu istnieje. Bez zrozumienia procesów stojących za skutkami wszechobecności sieci nie można zrozumieć, jak tym skutkom przeciwdziałać. Brak zrozumienia mechanizmów stojących za technologią prowadzi też do powtarzania zużytych klisz, z których niewiele wynika, tak jak w tekście Maksymowicza.
Brak wiedzy przekłada się też na straszenie dystopią bez wzięcia pod uwagę przywoływanego przez Zybertowicza wyścigu tarczy i miecza (między środkami ataku a obroną). Chiny są chętnie przywoływanym przykładem. W istocie chińskie eksperymenty z kontrolowaniem społeczeństwa przez technologię powinny spowodować, że każdemu, kto wierzy w podstawową godność człowieka, zjeży się włos na głowie. Chiny to jednak nie tylko władze w Pekinie, Chiny to także Hong Kong.
Podczas protestów w 2019 r. młodzi Hongkończycy nie dość, że używali specjalnego komunikatora w celu uniknięcia kontrolowanych przez Pekin sieci GSM i internetu, to wytworzyli również metody neutralizacji systemu wykrywania twarzy. Innym przykładem używania technologii przeciwko władzy są też rebelianci w Myanmarze, którzy wykorzystują krypto jako alternatywny środek płatności oraz drukują drukarkami 3D uzbrojenie, na czele z dronami. Technologia może być narzędziem dystopii, ale może też ją zwalczać.
By jednak wiedzieć o takich rzeczach, trzeba wyjść poza świat amerykańskiego big techu. Tu objawia się kolejna słabość tych tekstów. Polscy konserwatyści zdają się ograniczać kwestię technologii i informatyki do amerykańskich (i chińskich) firm. Żaden z przywołanych przeze mnie tekstów nie zająknął się chociażby o istnieniu świata wolnego oprogramowania. Jeśli ubolewamy nad dominacją wielkich korporacji, to warto wiedzieć, że istnieje alternatywa. Alternatywa, z której zresztą te wielkie korporacje korzystają, żeby budować swoją pozycję i produkty.
Propozycje polityczne i programowe
Jak sprawić, by technologia działała na pożytek nasz, a nie zewnętrznych podmiotów? Czy Polska w ogóle ma narzędzia, by do tego doprowadzić? Łatwo się poddać pesymizmowi i „niedasizmowi” lub wręcz schować głowę w piasek. Jak słusznie zauważa Radziejewski, zaciągnięcie cugli zmian jest utopijną mrzonką, nawet jeśli technosceptycyzm i technocynizm kuszą prostotą swoich odpowiedzi.
Brakuje debaty, co właściwie polski konserwatyzm chce zachować w obliczu napierających zewsząd nowinek technologicznych. Nie spotkałem się z tekstem, który rozważałby np. przyszłość patriotyzmu lub czym patriotyzm może się stać w świecie polaryzacji, alienacji, rozpadu dawnych wspólnot i powstaniu neoplemion.
Czy możemy użyć technologii do wzmocnienia naszej wspólnej, narodowej tożsamości? Być może nie, ale wszyscy się zgodzimy, że warto próbować. Pomimo tego nie napotkałem się na żadną wzmiankę o tym, jak technologia może pomagać polskiej kulturze.
Przykładem służy serwis 35mm.online, założony przez Wytwórnię Filmów Dokumentalnych i Fabularnych. Na wyciągnięcie ręki mamy darmowy dostęp do klasyków polskiej kinematografii w formie, która jest wygodna dla wszystkich pokoleń i naturalna dla tego najmłodszego. Choć katalog serwisu nie wyczerpuje kanonu najlepszych dzieł polskiej kinematografii, to stanowi dobry punkt wyjścia. Samo istnienie takiego serwisu oczywiście nie wystarczy, potrzeba też odpowiedniej jego promocji.
Dlaczego nie połączyć filmów na 35mm.online z kanonem lektur szkolnych? Wiele z dostępnych tam dzieł mogłoby znaleźć swoje miejsce w programie szkolnym, a dzięki takiemu połączeniu najmłodsze pokolenie miałoby przynajmniej świadomość, gdzie znaleźć klasykę polskiej kinematografii. Na niwie literatury podobną funkcję mogłyby pełnić wolnelektury.pl.
Nie wszyscy muszą z takich możliwości korzystać, warto jednak je stworzyć. Lokalne biblioteki mają ograniczone zasoby, a dobro wspólne, jakim niewątpliwie jest polska kultura, powinno być dostępna dla jak największej liczby obywateli. Innymi słowy, postulatem, którego brakowało mi zarówno w republikańskim solucjonizmie Paszczy, jak i technorealizmie Radziejewskiego jest cyfrowa subsydiarność edukacyjna, która pomogłaby niwelować różnice między małymi miejscowościami a dużymi miastami, między biednymi a bogatymi regionami.
Nieakceptowalna jest sytuacja, gdy dorobek polskiej kultury hostowany jest na serwerach prywatnej firmy, a dostęp do niego zależny od jej polityki. Obowiązkiem państwa powinno być jak najszersze gromadzenie i udostępnianie naszego dorobku we własnym zakresie.
Radziejewski w swoim tekście postulował edukację uświadamiającą, jak działają nowe technologie. Nauczanie informatyki mogłoby być oparte na wolnym oprogramowaniu. Wyrzućmy ze szkolnych komputerów Windowsy i zainstalujmy Linuksy! Polscy uczniowie powinni się uczyć tego, jak wygląda infrastruktura internetu – czym jest serwer, jak on działa, jakie protokoły umożliwiają połączenia między komputerami. Jednym z zadań na takich lekcjach mogłoby być np. ustawienie serwera, który połączyłby się z siecią szkolną.
Celem takiego programu edukacji byłoby jak największe ukonkretnienie technologii, z których uczniowie korzystają na co dzień, i mechanizmów za nimi stojących, co pomogłoby w wykształceniu odpowiedniej obywatelskiej postawy. Dodatkowo taki program zajęć z informatyki zaoszczędziłby czas uczniom zainteresowanych informatyką jako ścieżką kariery i stworzyłby solidne podstawy dla dalszej nauki programowania, z dużą korzyścią dla polskiej gospodarki.
Powyższe propozycje to oczywiście zaledwie przykłady tego, jak mogłyby wyglądać bardziej szczegółowe punkty konserwatywnej odpowiedzi na wyzwania, jakie stawia przed nami technologia. Przedstawiam je jako ilustrację pożądanego przeze mnie kierunku, jaką taka odpowiedź powinna przyjąć. Przede wszystkim, jeśli na sercu nam leży dobro wspólne, powinniśmy za priorytet uznać rozwiązania, które będą mu służyć, a przez to zwalczać prywatyzację możliwości, jakie daje nam XXI w.
Jeśli chcemy uniknąć powtórki z głupoty amerykańskich konserwatystów, musimy wyciągnąć wnioski z ich błędów i przyjąć aktywną postawę wobec nieuniknionych przemian – nie tylko regulować zasady, na jakich nowe technologie będą funkcjonować w naszym społeczeństwie, ale aktywnie wspierać rozwiązania, które pozwolą utrzymać prymat człowieczeństwa nad technologią.
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury, uzyskanych z dopłat ustanowionych w grach objętych monopolem państwa, zgodnie z art. 80 ust. 1 ustawy z dnia 19 listopada 2009 r. o grach hazardowych.
Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o zachowanie informacji o finansowaniu artykułu oraz podanie linku do naszej strony.