Powódź, Tauron i efekt mrożący. Kluczowy test rządu Donalda Tuska
Nie jest problemem, że Donald Tusk zjadł zupę. Zdradą stanu nie jest wyrwany z kontekstu cytat z piątkowej wypowiedzi premiera. Na ocenę przyczyn oraz wskazywanie winnych ewentualnych błędów przyjdzie czas dopiero wtedy, gdy sytuacja zostanie opanowana. Dziś należy trzymać kciuki za wszystkich – w tym politycznych – decydentów, by nie bali się aktywności. Kluczowe pytanie brzmi, czy zarządzanie państwem w ekstremalnej sytuacji katastrofy naturalnej nie stanie się ofiarą „efektu mrożącego”, czego ewidentnie ekipa rządząca zaczęła się obawiać. Wówczas premier będzie miał pełne prawo się wściec. Na siebie.
Toksyczna blame game
Śledząc wpisy na platformie X w miniony weekend można było naprawdę popaść w głęboką obywatelską depresję. Jeżeli jakiś internauta kogoś nie znosi, to właśnie tego kogoś ogłosił winnym powodzi.
I tak pisowcy oskarżali tuskowców, tuskowcy – pisowców (choć, trzeba uczciwie przyznać, tuskowcy ogarnęli się pierwsi i skorygowali komunikację na mniej antagonistyczną). Tzw. ekolodzy oskarżali rzekomych denialistów klimatycznych, rzekomi denialiści – tzw. ekologów. Prawicowcy widzieli w protestujących przeciwko zbiornikom na Ziemi Kłodzkiej lewaków popierających Bondara i Trzaskowskiego. Lewicowcy w tych samych protestujących – konfederatów i prorosyjskich szurów…
Przykłady można mnożyć właściwie w nieskończoność. Apogeum plemiennej durnoty widać było wówczas, gdy dowodem zbrodni premiera Tuska miało być zdjęcie z zupą od żony, a zbrodni prezydenta Dudy – że nie pchał się rządową kolumną na sesję zdjęciową z workiem piasku.
Tymczasem kryzys jest niezwykle poważny i – taka natura katastrof – wieloaspektowy i nieprzewidywalny do końca w swojej dynamice. Nie mam ambicji wchodzić tu w komplikowanie obrazu, to sprawnie jak zwykle uczynił w swojej próbie twitterowej syntezy Marcin Kędzierski.
W kryzysie lepiej prosić o przebaczenie niż pozwolenie
Kluczowe jest dziś zupełnie co innego, niż szukanie winnych i plemienna blame game. Powinniśmy trzymać kciuki za to, by wszyscy decydenci – urzędnicy, dowódcy, ale i najważniejsi politycy – nie bali się podejmować decyzji.
Jak bardzo nie cenilibyśmy jako państwowcy procedur i instytucji, to każda sytuacja kryzysowa w jakiejś mierze będzie się z nich wymykać. To dokładnie ten moment, gdy każdy przedstawiciel władzy publicznej powinien mieć komfort działania w logice, wedle której „lepiej prosić o przebaczenie niż pozwolenie”.
Wydaje się to już dobrze rozumieć premier Donald Tusk. „Są czasami suche przepisy. Nie możemy interpretować tych przepisów na rzecz wygodnictwa. Jeżeli przepisy nie wymuszają, np. na Tauronie, działania, które nam ułatwi pracę, ale przecież nie zabraniają, to niech wszyscy zachowują się tak, jak przystało w sytuacji stanu klęski żywiołowej” – mówił dziś rano.
„Ja od Tauronu takiego tłumaczenia nie będę przyjmował, że działali co prawda zgodnie z przepisami, ale niewystarczająco energicznie. Tutaj ludzie pracują niezgodnie z przepisami po 40 godzin na dobę – przesadzam, ale wiecie o czym mówię – więc bardzo bym oczekiwał od wszystkich podobnego zaangażowania i takiej czujności. Nie ma czasu na proceduralne wygodnictwo” – unosił się, słusznie, premier w czasie sztabu kryzysowego we Wrocławiu.
Trudno tym słowo nie przyklasnąć. Równie trudno nie mieć wrażenia, że rząd przechodzi dziś przez być może kluczowy test odnośnie do dalekosiężnych konsekwencji swojej dotychczasowej polityki. Stoimy bowiem przed dylematem, czy w sytuacji kryzysowej państwo polskie zachowało zdolność do działania nieoczywistego, wykraczającego poza „suche przepisy”, dalekiego od „proceduralnego wygodnictwa”.
Na „czasy spokoju” – daj Boże za góra kilka tygodni – zostawmy rozważania o systemowych reformach, koordynacji strategicznej i przeciwdziałaniu resortowości państwa. Jak dotąd proceduralnie i zgodnie ze sztuką nikomu nie udało się tych problemów przezwyciężyć.
„Efekt mrożący” na własne życzenie?
Wiemy jednak doskonale, że za poprzedniej władzy w kilku poprzednich kryzysach (pandemia, wojna, granica, węgiel, Odra etc.) próbowano – z różnymi skutkami, ale widoczną determinacją – je omijać. Jak? Modelem silnego, politycznego decyzjonizmu.
By-passowaniem procedur i struktur, „mailami Dworczyka”, prestiżową rywalizacją resortów i spółek Skarbu Państwa w wyścigu na „przełamywanie imposybilizmu”, co poza aspektem państwowym miało też wymiar polityczny. Było próbą zyskania uznania w oczach „naczelnika Kaczyńskiego”.
Z braku alternatywy nie mam nic przeciwko temu, by i dziś potencjalni decydenci w spółkach, służbach i samorządach działali podobnie, nawet jeśli motywować ich będzie chęć uznania lub chociaż brak wściekłości w oczach „kierownika Tuska”.
Wiele, z przytoczonymi słowami premiera na czele, wskazuje, że dziś potrzebujemy po prostu działań analogicznych do tych znanych z poprzednich kryzysów ostatnich lat. Pytanie, czy po festiwalu rozliczeń i ataków również na tych, którzy w ekstremalnych warunkach kupowali umowne maseczki, respiratory i agregaty prądotwórcze, decydenci niższego i średniego szczebla są jeszcze do tego zdolni.
Czy przesłuchania, zarzuty i medialne magle ostatnich miesięcy nie sprawiają, że działa właśnie „efekt mrożący”, wedle którego zwyciężać muszą „suche przepisy” i logika „dupokrytki”. Wspomniane przez Tuska „proceduralne wygodnictwo” to przecież ustawienie fabryczne wielu urzędników. Przełamywano je w ostatnich latach być może brutalnie, ale wobec wyzwań było to często niezbędne.
Jeśli okaże się, że działania państwa będą „zgodne z przepisami, ale niewystarczającą energiczne”, to premier Tusk będzie miał prawo się wściec. Niestety – na siebie samego, bo podporządkowanie polityki agendzie walki politycznej z poprzednikami będzie głównym źródłem „efektu mrożącego”, który dla dziesiątek tysięcy ludzi może okazać się tragiczny w skutkach.
Pożyczki Hennig-Kloski, czyli zgubny legalizm
Na nieco innym, bo komunikacyjnym, froncie walki z kryzysem powodziowym widzimy zresztą właśnie ograniczenia pryncypialnego legalizmu. Wczorajsze komunikaty minister klimatu i środowiska dot. kwot wsparcia i warunków pożyczek wywołały szereg nieprzychylnych komentarzy nie tylko etatowych krytyków rządu i jednego z koalicjantów, ale i radykalnej większości internetowej opinii publicznej.
Tymczasem wiele wskazuje na to, że mieliśmy tu do czynienia właśnie z niczym innym, jak źle zakomunikowanym skrajnym legalizmem. Resort przedstawił informacje na temat warunków wsparcia, które wynikają z aktualnego stanu prawnego.
Nie oznacza to zapewne, że pomocy „ekstra” nie będzie, gdy zmienią się za chwilę w pilnym trybie rozporządzenia i ustawy. Ale właśnie ten pryncypialny legalizm przyniósł rządowi pierwszy w tej katastrofie poważny, bo przekraczający pisowską bańkę, wizerunkowy kryzys.
W takich kryzysach komunikacja – nawet ta nastawiona na zarządzanie zaspokojeniem społecznych potrzeb, a więc pośrednio i zabezpieczenie politycznego interesu rządzących – jest kluczowa dla wiarygodności władzy. Wiarygodność władzy jest zaś niezbędna do tego, by „ustać” turbulencje kolejnych trudnych dni lub tygodni. To jest po to, by społeczeństwo z zaufaniem słuchało komunikatów władzy i stosowało się do nich.
Rząd PiS wydawał się to dobrze wiedzieć w poprzedniej kadencji. Premier Tusk – doskonale rozumiał przez całą swoją polityczną karierę usłaną kolejnymi odsłonami „kastrowania pedofilów”. Jednak jego dzisiejsi ministrowie, szefowie spółek i urzędnicy mogą czuć poważny dysonans i poważnie wahać się, czy wolno jakkolwiek wykraczać poza utarte procedury i literalne brzmienie przepisów.
Widzą wszak, że legalizm może być wybiórczy – vide przejmowanie TVP czy „wycofanie” kontrasygnaty – tylko wówczas, gdy sygnał z góry jest jasny, a zadania wykonują najbardziej „zaufani” premiera za jego osobistą zgodą. Pozostali mają prawo bać się konsekwencji, które spotkają ich jak nie za tej – kilka dymisji pod publiczkę już za nami – to z całą pewnością za kolejnej władzy.
Tymczasem dopóki nie zbudujemy naprawdę super-sprawnego państwa – do czego droga daleka, a warunki niesprzyjające – to dużo bardziej od „demokracji walczącej” z polityczną konkurencją potrzebujemy „administracji walczącej”: z kolejnymi napotykanymi kryzysami i najgroźniejszym w ich czasie „proceduralnym wygodnictwem”, które za poprzedniej politycznej ekipy nazywano imposybilizmem.
Publikacja nie została sfinansowana ze środków grantu któregokolwiek ministerstwa w ramach jakiegokolwiek konkursu. Powstała dzięki Darczyńcom Klubu Jagiellońskiego, którym jesteśmy wdzięczni za możliwość działania.
Dlatego dzielimy się tym dziełem otwarcie. Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o podanie linku do naszej strony.