Filmy „o niczym”. Twórczość Yorgosa Lanthimosa
Czarna komedia, absurd, demonstracyjnie fikcyjne fabuły. Dzięki filmom Yorgosa Lanthimosa, takim jak wchodzące właśnie do kin „Rodzaje życzliwości”, możemy poczuć smak surrealizmu. Czy jednak można jeszcze tworzyć filmy nieobciążone polityką?
Tekst został pierwotnie opublikowany w obszerniejszej wersji na łamach magazynu weekendowego Rzeczpospolitej „Plus Minus”. Dziękujemy redakcji za możliwość przedruku! Tytuły, śródtytuły oraz lead pochodzą od redakcji www.klubjagiellonski.pl
Filmy o niczym
Lanthimos to przypadek rzadki: europejski reżyser z peryferyjnego kraju, który zdołał przebić się do Hollywood, nie tracąc całkiem swojego stylu (co uzasadnione oczywiście tym, że styl można sprzedać). Aktorzy, tacy jak Colin Farrell, Rachel Weisz czy ostatnio najchętniej z nim pracująca Emma Stone, błagają go podobno, by znalazł dla nich rolę – właśnie dlatego, że trzeba będzie zagrać wycinanie sobie wątroby albo wybieranie dziecka na ofiarę.
O czym mówi kino Lanthimosa? Znajdziemy liczne, niekiedy rozbudowane interpretacje, odsyłające do psychoanalizy, krytyki nowoczesnej kultury, krytyki stosunków społecznych, a w przypadku „Kła”, który przyniósł greckiemu reżyserowi wyróżnienie na festiwalu w Cannes w 2009 r. i po raz pierwszy zwrócił na niego uwagę miłośników kina artystycznego, nawet narodzin totalitaryzmu.
Teorie te nie wydają się szczególnie wiarygodne, tym bardziej że poszczególne obrazy Lanthimosa poza absurdalnym humorem łączy stosunkowo niewiele. Skomplikowane interpretacje prowadzą w ślepą uliczkę: tu trzeba przede wszystkim przeżywać, śmiać się, obserwować absurdalne zranienia i zgony, uczestniczyć w grze, w zabawie, a nie konstruować ze strzępków sensu przesadnie wyrafinowane teorie.
Fabuły Lanthimosa sprowadzają się na koniec do poetyki snu, czarnego humoru, absurdu, który bywa o wiele ważniejszy od idei i ideologii. W tym sensie są to rzeczywiście filmy „o niczym”.
U Lanthimosa najlepsze są te przebłyski, kiedy znajomy, spokojny świat nagle wykręca salto i okazuje się koszmarem, absurdem, czymś od początku do końca wymyślonym. Grek potrafi przemyślnie grać ze schematami fabularnymi i gatunkowymi, ale efektem ma być śmiech, a nie pozbawiona wdzięku analiza.
W końcu „nie ma sensu myśleć zbyt dużo o tym świecie, ponieważ on nie istnieje” – mówił o „Lobsterze” (2015). To samo zobaczymy w „Zabiciu świętego jelenia” (2017), gdzie nastolatek zmusza chirurga, ojca rodziny, by złożył w ofierze jedno ze swoich dzieci jako zadośćuczynienie za śmierć pacjenta. W pysznej scenie bar z frytkami okazuje się sceną greckiej tragedii, ale film ten jest parodią greckiej tragedii. Aby to uchwycić, musimy zasmakować w czarnym humorze, a tego smaku nie wyczujemy przy nadmiarze powagi.
Lekkości i przewrotnego humoru mogą Grekowi pozazdrościć twórcy kina „zaangażowanego”. Właśnie ta niezobowiązująca, błyskotliwa, radosna, złośliwa lekkość – bliska tematom najpoważniejszym, jak wolność, zbrodnia i śmierć – wydaje się niemal skandalem.
Trzeba by zapytać Lanthimosa, czy nie czytał „Pornografii” lub „Kosmosu” Witolda Gombrowicza. Artyści, którzy cenią humor absurdalny, zdobywają czasami renomę twórców wyjątkowych, „surrealistów”. Ich myśli mogą się nam wydawać tyleż uniwersalne, co poniekąd banalne, jeśli uznamy, że naprawdę chodzi o to, że mieszczańskie aspiracje są idiotyczne, zaś idealne rodziny często dotyka grzech i zbrodnia. Mniej chodzi tu bowiem o myśli, a bardziej – o zabawę i śmiech.
„Lobster” i stopniowe odchodzenie od rzeczywistości
W najlepszych momentach filmy Lanthimosa przypominają sny, w których odczuwamy szczęście, bez względu na to, co dokładnie się wydarza. W momentach najsłabszych przypominają nudne i niezrozumiałe koszmary.
Lanthimos zaczynał przy produkcji reklam, co pozwoliło mu zdobyć doświadczenie w pracy z kamerą i pieniądze, które pomogły sfinansować pierwsze filmy. Oglądając „Faworytę” czy „Biedne istoty”, nie dowiemy się, co Lanthimos naprawdę potrafi. W tym celu trzeba obejrzeć „Kieł”, ewentualnie „Alpy” (2011), a potem „Lobstera” i „Zabicie świętego jelenia”. Obrazy te cechuje ubóstwo środków przy jednoczesnej kontroli nad każdym kadrem. Dlaczego to ubóstwo jest cenniejsze od bogactw Hollywood?
W „Kle” troje młodych dorosłych żyje w izolacji od świata, za żywopłotem rezydencji na odludziu, pod czujnym okiem rodziców – a jednak w każdej chwili mogliby uciec przez prześwit nad bramą. Czy powstrzymuje ich coś więcej niż lęk przed kotami domowymi, które według rodziców polują na ludzi – tego się nie dowiadujemy.
Widzowie i krytycy nierzadko nie zdają sobie sprawy, że film wcale nie musi „oszałamiać wizualnie”, być „ucztą dla zmysłów” – a właśnie w taki sposób komplementują filmy, o których niewiele więcej można powiedzieć. Artystę znać po tym, jak posługuje się skromnymi środkami. Chociaż w literaturze często sprawdza się zasada „show, don’t tell”, filmoznawca David Bordwell zachęcał przewrotnie: „tell, don’t show”. Na taki humor nie zdecyduje się twórca zadomowiony w Hollywood, gdzie liczy się jak najwyższa production value i efekty specjalne ceni się bardziej od stylu.
Film gorszy – „Faworyta” i najgorszy – „Biedne istoty”
Kolejna faza twórczości Lanthimosa to „Faworyta” (2018) i „Biedne istoty” (2023): coraz wyższe budżety, jeszcze więcej gwiazd w obsadzie, rozmach, sukces kasowy, dziesiątki nominacji do nagród filmowych i coraz większa pula zdobytych statuetek. Nic dziwnego, bo Lanthimos został po prostu wynajęty do nakręcenia tych filmów, co odbiło się na stylu. Scenariusze poprzednich obrazów napisał wspólnie z Efthymisem Filippou, który najwyraźniej czuje absurd co najmniej równie dobrze – przy tych dwóch produkcjach opracowywał cudze pomysły.
Humor absurdalny pojawiał się coraz rzadziej i ledwo zauważalnie zamieniał w slapstick, jak w scenie „Biednych istot”, w której bohaterowie zaczynają się po prostu bić. Dlatego też chociaż niby tak wystawne wizualnie, pozostały one daleko w tyle choćby za wyobraźnią Davida Lyncha, do którego nie sposób do Lanthimosa nie porównywać.
Oglądając „Biedne istoty”, miałem wrażenie, że reżyser zachłysnął się nowymi możliwościami i postanowił porzucić stare zabawki. Co by się wydarzyło, gdyby szalony naukowiec z epoki wiktoriańskiej przywrócił do życia piękną topielicę, a przy tym przeszczepił jej mózg jej własnego nienarodzonego dziecka? Oczywiście, istota taka łamałaby wszelkie obyczajowe i kulturowe tabu.
Błąd Lanthimosa – grającego przez całą karierę z pokazywaniem brutalnej przemocy i osobliwego seksu, jednak bez przesadnej dosłowności – polegał na tym, że tym razem postanowił być dosłowny. „Biedne istoty”, co zdarza się dziś już rzadko, zasłynęły z powodu tak zwanych „śmiałych” scen erotycznych, które jeden z aktorów określił jako „uczciwe”. Powiedzieć o surrealizmie, że jest „uczciwy”, to go zabić – i „Biedne istoty” były najgorszym, najmniej dziwnym filmem Lanthimosa.
Wydawało się, że reżyser przetrawił truizmy epoki i zamierza podobnie jak niezliczeni inni twórcy obwinić „patriarchat” za problemy „naszej kultury”: mężczyźni najpierw stworzyli silną, niezależną kobietę, potem próbowali ją okiełznać i zostali ośmieszeni. Tymczasem satyra, z którą zgadzają się wszyscy, to tylko konwencja. Od kina popularnego nie należy wymagać zbyt wiele.
W „Rodzajach życzliwości” Yorgos Lanthimos znów uwalnia nas od realizmu
Filmy Lanthimosa deformują i przedrzeźniają naszą rzeczywistość czy raczej to, co wydaje nam się rzeczywistością. O ile w „Biednych istotach” możemy widzieć feministyczną mitologię, zaś w „Lobsterze” krytykę współczesnych konwencji dobierania się w pary, o tyle jednak Lanthimos zniechęca w wywiadach do interpretowania jego dzieł jako politycznej czy społecznej satyry.
Życie, rzeczywistość to dla niego tylko papka, z której modeluje swoje marionetkowe postaci i szalone fabuły. Dostrzegam w jego kinie żywioł antypsychologiczny i antyrealistyczny. Punktem wyjścia jest jakieś proste założenie, dziecinnie postawione pytanie, na które – z wyjątkiem „Biednych istot” – nie ma „dojrzałej” odpowiedzi. Eksperymenty te tworzą alternatywny świat szaleństwa i snu, niespójny z regułami logiki, świat, którego nie należy oglądać na poważnie i nie należy interpretować zbyt poważnie.
Lanthimos wystawia na próbę tych, którzy chcieliby, żeby film był „o czymś”, żeby był „głęboki”, a fabuła opierała się „na faktach”. Demonstracyjnie zrywa z prostackim realizmem, który jest podwaliną kultury popularnej. (Niedawno pisałem o tym zjawisku w 27. numerze „Plusa Minusa” z 2024 r. na przykładzie „opartych na faktach” książek i serialu z akcją osadzoną w Auschwitz, wykorzystujących temat Zagłady, by rozemocjonować odbiorcę). Przywraca przyjemność związaną z doznaniem, efekt zaskoczenia, przewrotny żart, złośliwą radość, oderwany od rzeczywistości humor, który na granicy mainstreamu daje powiew świeżości w coraz bardziej spolaryzowanej i upolitycznionej kulturze.