Zostaniemy bez Prezydenta RP? Nawet do tego może doprowadzić spór o pieniądze dla PiS-u
Politycy koalicji rządzącej utrzymują, że izba Sądu Najwyższego, która rozpatrzy skargę PiS-u w sprawie pieniędzy, nie jest sądem. Przekonują, że jej decyzję można, a nawet należy zignorować. Jeżeli rząd lub PKW zdecydują się na taki ruch, to z pętli kryzysu ustrojowego możemy nie uwolnić się już nigdy. Skrajnym, ale realnym scenariuszem jest ten, w którym w 2025 r. Polska zostanie bez prezydenta, bo nie będzie można przyjąć jego ślubowania. Najbardziej prawdopodobny scenariusz wygląda następująco: ktokolwiek zostanie wybrany jesienią przyszłego roku, tego mandat będzie podważany. I co najgorsze – nie bez podstaw.
Zacznę od gorzkiej refleksji. Spirala ustrojowego zepsucia nakręca się od ponad ośmiu lat i żadnej z dwóch głównych stron politycznego sporu nie zależy na jej przerwaniu. Konflikt jest nieustannie eskalowany, a główni gracze siedzą już w okopach tak głębokich, że przypominają te z czasów I wojny światowej.
Pojedyncze głosy mniejszych politycznych aktorów, takie jak inicjatywa resetu ustrojowego promowana przez polityków Konfederacji (Krzysztof Bosak, Michał Wawer) czy Polskiego Stronnictwa Ludowego (Władysław Kosiniak-Kamysz, Marek Sawicki) i wspierana naszym apelem24.pl, ignorowane są przez głównych graczy. Zawiłości prawnych i konstytucyjnych sporów nie interesują opinii publicznej.
Dla propaństwowego środowiska, takiego jak Klub Jagielloński, to sytuacja dramatyczna. Przestrzegamy przed konsekwencjami ustrojowej demolki od samego początku. Jednoznacznie krytycznie, m.in. z uwagi na ustrojowe konsekwencje, ocenialiśmy politykę rządów PiS-u w wymiarze sprawiedliwości. Od 2015 r. proponowaliśmy konsekwentnie „wyjścia awaryjne” pozwalające przerwać tę spiralę. Ostrzegaliśmy przed dalszą eskalacją polityków prawicy i dzisiejszej koalicji rządzącej. Robimy to do dziś, choć z coraz mniejszą wiarą w skuteczność.
Odpowiedzialność każe bić na alarm, a realizm zignorować temat i pogodzić się z tym, że choć widzimy doskonale ryzyka dla bezpieczeństwa państwa i integralności społeczeństwa, to i tak kasandryczne wizje zostaną zignorowane.
Obecnie w efekcie sporu o subwencję i dotację dla PiS-u stoimy przed kolejnym wirażem – ryzykiem zanegowania rzetelności procesu wyborczego, a w efekcie przed niekontrolowaną eskalacją kryzysu ustrojowego i erupcją równie nieprzewidywalnych społecznych emocji. Delegitymizacja procesu wyborczego to największe wyobrażalne zagrożenie dla państwa w epoce pokoju. W „epoce przedwojennej” (mówiąc językiem premiera Donalda Tuska) to już zabawa zapałkami na stosie kanistrów z benzyną.
Gdy wcześniej pojawiały się takie zagrożenia, właśnie z uwagi na krytyczne znaczenie wiarygodności procesu wyborczego dla żywotności demokracji, społecznej spójności i bezpieczeństwa państwa, działaliśmy aktywniej niż kiedykolwiek indziej. Tak było w 2014 r., gdy po nieprawidłowościach w wyborach samorządowych to nasza inicjatywa doprowadziła do zmiany prawa, która pozwoliła zachować karty wyborcze przed zniszczeniem. Dzięki temu mógł je później przebadać i wyjaśnić naturę wypaczenia wyników zespół ekspercki zorganizowany przez Fundację im. Stefana Batorego.
Tak było w 2018 r., kiedy we współpracy z ugrupowaniami ówczesnej opozycji, w tym partiami współtworzącymi dzisiejszą sejmową większość (PSL-em, Partią Razem), skłoniliśmy prezydenta Andrzeja Dudę do zawetowania antydemokratycznej zmiany ordynacji wyborczej do Parlamentu Europejskiego. Tak było wreszcie w 2020 r., gdy krótko po naszym otwartym wezwaniu wyborom kopertowym jednoznacznie i otwarcie, a ostatecznie również skutecznie, sprzeciwił się ówczesny wicepremier Jarosław Gowin.
Dziś stoimy przed równie wysokim ryzykiem zanegowania procesu wyborczego i delegitymizacji przyszłego Prezydenta RP, jak w 2020 r. Należy krzyczeć, ale przecież i tak nikt nie zwróci na to uwagi.
Ranga zagrożenia jest tak duża, że z państwowej perspektywy usprawiedliwiałaby działania w stylu radykalnych aktywistów klimatycznych młodego pokolenia, ale nawet oblanie kubłem farby Matejkowego Stańczyka nie wystarczyłoby dziś pewnie, by opinia przejęła się zagrożeniami, a politycy porzucili kurs na eskalację.
Wybaczcie ten przygnębiający wstęp. Przejdźmy do analizy stanu prawnego i ryzyk, które ten stan za sobą niesie, choć mam pełną świadomość, że niespecjalnie poniżej opisane sytuacje kogokolwiek na poważnie przelękną.
Scenariusz nr 1: delegitymizacja PKW
Osią nowej odsłony ustrojowego piekła, w którym się urządzamy, są wątpliwości względem dalszych losów decyzji Państwowej Komisji Wyborczej o odrzuceniu sprawozdania finansowego PiS-u. Przypomnijmy, że PKW z poparciem pięciu na dziewięciu członków podjęła precedensową decyzję dotyczącą uwzględnienia takich form nieprawidłowości, które nigdy wcześniej nie były przez ten organ rozpatrywane. Decyzja spotkała się nie tylko z dezaprobatą członków PKW nominowanych przez PiS czy delegowanych przez podważany Trybunał Konstytucyjny, ale też szefa PKW – reprezentanta Naczelnego Sądu Administracyjgo, „paleo-sędziego” Sylwestra Marciniaka.
Oświadczenie przewodniczącego Marciniaka przed ostatecznym werdyktem PKW i ostrzeżenie, że decyzja sprawiedliwa może być bezprawna, a decyzja praworządna niesprawiedliwa, bardzo celnie oddała tragizm finalnego rozstrzygnięcia. Ostatecznie zostało ono wydane w wariancie zaspokajającym potrzebę sprawiedliwości nie tylko radykalnego anty-PiS-u, ale budzi także fundamentalne wątpliwości natury prawnej.
Na decyzję tę przysługuje PiS-owi skarga do Sądu Najwyższego. Wynika to jednoznacznie z przepisów i norm ustrojowych, a wprost wyrażono to w uchwale PKW z 29 sierpnia. Ustawa o Sądzie Najwyższym stanowi równie jednoznacznie (art. 26 § 1 ust. 2), że sprawy, „w których złożono środki odwoławcze od uchwał Państwowej Komisji Wyborczej” należą do właściwości Izby Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych.
Co zatem wydarzy się w sytuacji, gdy IKNiSP uwzględni skargę pełnomocnika wyborczego PiS-u? Zgodnie z Kodeksem wyborczym w tej sytuacji „Państwowa Komisja Wyborcza […] niezwłocznie postanawia o przyjęciu sprawozdania finansowego” (art. 145 § 6), a „od orzeczenia Sądu Najwyższego nie przysługuje środek prawny” (art. 145 § 4).
Co dalej? Zgodnie z Kodeksem wyborczym minister finansów dokonuje przekazania dotacji podmiotowej „na podstawie informacji Państwowej Komisji Wyborczej” (art. 150 § 6). Podobnie, choć inaczej w szczegółach, ma się sprawa z wypłatą subwencji. Tej zgodnie z ustawą o partiach politycznych również dokonuje minister finansów, jednak na podstawie wniosku złożonego przez samą partię, który podlega jednak uprzedniemu zatwierdzeniu przez PKW.
Ergo, wypłaty dotacji i subwencji rząd dokonuje na podstawie decyzji i informacji otrzymanych od PKW. Wbrew narracjom polityków obozu rządzącego nie ma tu dla ministra finansów przestrzeni do oceny, czy IKNiSP jest sądem, a orzeczenie orzeczeniem.
Tej dokonuje PKW, a w myśl art. 145 KW co do merytorycznej treści ostatecznej decyzji obowiązuje automatyzm. PKW decyzji Sądu Najwyższego nie może odrzucić, ale jest obowiązana ją uwzględnić, zatwierdzając sprawozdanie.
Co zrobi PKW? Trudno wyobrazić sobie, że podejmie ustrojową polemikę z Sądem Najwyższym na temat faktu jego istnienia. Wystarczy wejść choćby dziś na stronę PKW, by zobaczyć, że dotąd takiej praktyki i pokus nie było. Gdy piszę ten artykuł, dwie najnowsze aktualności na stronie organu wyborczego to właśnie opublikowane uchwały Sądu Najwyższego dotyczące ważności wyborów do Parlamentu Europejskiego i uzupełniających do Senatu. W posiedzeniu IKNiSP w sprawie eurowyborów 3 września wziął udział przewodniczący PKW.
W pierwszym scenariuszu załóżmy więc, że zgodnie z dotychczasową linią PKW nie będzie negować tego, że IKNiSP jest sądem, a jej orzeczenie orzeczeniem. Wówczas, jeśli SN zdecyduje, że uwzględni skargę, to zgodnie z literą prawa PKW będzie musiała przyjąć sprawozdanie PiS-u, a minister finansów na podstawie decyzji PKW powinien wypłacić środki z subwencji i dotacji.
W teorii trudno sobie wyobrazić scenariusz, w którym rząd nie uznaje aktu Państwowej Komisji Wyborczej. W politycznej praktyce na wszystko musimy być gotowi. Nieuznanie decyzji PKW przez władzę wykonawczą będzie jednak bombą podłożoną pod cały system wyborczy.
Skoro bowiem można zlekceważyć uchwałę PKW w jednej sprawie, to znaczy, że można też to zrobić w każdej innej, np. dotyczącej podjęcia decyzji o rejestracji kandydata opozycji w wyborach prezydenckich. To kompetencja, której rządzący w demokracji nigdy i pod żadnym pozorem nie powinni otrzymać.
De facto więc nie będziemy mieli ciała, które posiada niepodważalną zdolność zorganizowania kolejnego procesu wyborczego, a więc głosowania prezydenckiego w 2025 r. Tudzież zgodzimy się, że rząd może ignorować postanowienia takiego ciała „po uważaniu”.
Scenariusz nr 2: PKW się łamie i nie uznaje Izby
Drugi scenariusz jest jeszcze bardziej dramatyczny. Zakłada on, że PKW pod wpływem politycznej presji zmienia dotychczasową praktykę i po prostu orzeczenie Sądu Najwyższego ignoruje. Nie reaguje na nie. Nie wypełnia ustawowego obowiązku z Kodeksu wyborczego.
Co wtedy? W krótkiej perspektywie rządzący zacierają ręce. Powtarzają: „To PKW potwierdziła, że Izba Kontroli nie jest sądem, a jej orzeczenie orzeczeniem”.
Z niekrytym tryumfalizmem informują, że PiS otrzyma zaledwie część środków z dotacji podmiotowej, a odnośnie wypłacenia partii subwencji po kolejnej decyzji PKW dotyczącej sprawozdania rocznego PiS-u rozpoczyna się równoległy, również precedensowy i łamiący dotychczasową praktykę (to temat na osobny tekst) spór.
Politycy zamykają oczy na to, że ta sama Izba Kontroli potwierdziła już w styczniu 2024 r. ważność wyborów parlamentarnych, rząd opublikował jej uchwałę w tej sprawie w Dzienniku Ustaw, a w tamtym posiedzeniu brał udział prokurator generalny – Adam Bodnar.
W dłuższej perspektywie zaczyna się prawdziwe ustrojowe piekło, które kończy się ostatecznie całkowitą delegitymizacją procesu wyborczego. Jeśli zaś, broń Boże, będziemy mieć wyjątkowego pecha, wówczas powstanie totalny ustrojowy paraliż z brakiem możliwości obsadzenia urzędu Prezydenta RP włącznie.
Scenariusz nr 2,5: Polska bez Prezydenta RP
Po delegitymizacji IKNiSP politycy i eksperci obozu rządzącego będą deklarować, że wszystko jest pod kontrolą. Co prawda, zgodnie z prawem nie ma komu stwierdzić ważności wyborów, ale zacznie obowiązywać narracja o jej domniemaniu. Nikt w obozie liberalno-lewicowym nie przejmie się art. 129 ust. 1 Konstytucji RP, wedle którego „ważność wyboru Prezydenta Rzeczypospolitej stwierdza Sąd Najwyższy”, ani art. 324. § 1 Kodeksu wyborczego, zgodnie z którym „Sąd Najwyższy […] rozstrzyga o ważności wyboru Prezydenta Rzeczypospolitej”.
Na nikim po stronie rządzących nie zrobi wrażenia, że w przeciwieństwie do wyborów parlamentarnych ugruntowaną praktyką Sądu Najwyższego jest stwierdzanie ważności wyboru przed objęciem urzędu. Zignorują, że dodatkową podstawę ku temu daje znów art. 324 Kodeksu wyborczego, który inaczej niż w przypadku wyborów parlamentarnych, zapewne mając na względzie ciągłość władzy państwowej i fakt, że zgodnie z Konstytucją RP Prezydent jest jej gwarantem, określa termin uchwały SN w sprawie głosowania prezydenckiego na 30 dni od podania do publicznej wiadomości wyników wyborów. Nikt wreszcie nie zwróci uwagi na scenariusz „losowy”, który może uniemożliwić obsadzenie urzędu Prezydenta RP po kolejnych wyborach.
Wyobraźmy sobie, że przed zarządzeniem wyborów w 2025 r. dochodzi do opróżnienia urzędu prezydenta, np. głowa państwa umiera. Wówczas niemożliwe jest złożenie przysięgi „w ostatnim dniu urzędowania ustępującego Prezydenta RP” (art. 291 § 1 Kodeksu wyborczego).
Wtedy zachodzą przesłanki zastosowania art. 291 § 3, tj. nowo wybrany „składa przysięgę wobec Zgromadzenia Narodowego w terminie 7 dni od dnia ogłoszenia uchwały Sądu Najwyższego o stwierdzeniu ważności wyborów w Dzienniku Ustaw Rzeczypospolitej Polskiej”. Rządzący jednak nie mogą jej ogłosić, bo wcześniej uznali, że sąd ów nie jest sądem, a jego uchwała nie jest uchwałą…
Nie będziemy komplikować tego obrazu pozostałymi scenariuszami kryzysowymi, choćby tym, w którym Andrzej Duda zapada np. w śpiączkę, a wobec całkowitej delegitymizacji przez rządzących Trybunału Konstytucyjnego nie ma komu stwierdzić zgodnie z art. 131 Konstytucji RP „przeszkody w sprawowaniu urzędu przez Prezydenta Rzeczypospolitej”.
Oczywiście to scenariusze skrajne i, dzięki Bogu, mało prawdopodobne. Pamiętajmy jednak, że już dwóch polskich prezydentów straciło życie w czasie trwania kadencji. W Polsce dochodziło też, w tym także zupełnie niedawno, do mordów politycznych. Także dopiero co w ciągu dwóch tygodni w najsilniejszej demokracji świata wpierw doszło do zamachu na pretendenta i byłego prezydenta, a następnie jego główny konkurent z uwagi na stan zdrowia wycofał się z wyścigu.
W ostatnich pięciu latach doszło również do bezprecedensowej w nowoczesnym świecie globalnej epidemii i pierwszej od 1945 r. pełnoskalowej wojny w Europie, i to u naszych granic… My zaś urządzamy się w chaosie, w którym kolejny „czarny łabędź” może pozbawić nas ciągłości władzy państwowej.
Scenariusz nr 3: delegitymizacja wyborów prezydenckich
Wróćmy jednak do scenariuszy bardziej prawdopodobnych. Wybory ogłoszone są w normalnym trybie. W toku kampanii dzieje się jednak coś, co może mieć kluczowy wpływ na ich ostateczny wynik. Dajmy na to, że PKW podważa złożone podpisy pod rejestracją jakiegoś „trzeciego kandydata” spoza głównej stawki wyborczej, np. Konfederacji lub kandydata niezależnego, któremu sondaże dają kilkanaście procent poparcia.
Kandydat zgodnie z Kodeksem wyborczym składa skargę do SN. Ten przyznaje mu rację, lecz PKW – analogicznie jak w sprawie subwencji i dotacji – odmawia jej uwzględnienia. Wybory w drugiej turze wygrywa o włos kandydat koalicji rządzącej. Sąd Najwyższy zalewają protesty wyborcze od wyborców PiS-u i „trzeciego kandydata”, które wskazują, że zatwierdzona przez SN skarga nie została uwzględniona przez PKW, a inny skład kandydatów na liście wyborczej wypaczył ostateczny wynik głosowania.
Może być też inaczej. W dniu drugiej tury dochodzi do zmasowanego ataku hakerskiego na krytyczną infrastrukturę państwa. Nie działa mObywatel, Centralny Rejestr Wyborców i komunikacja miejska. Miliony osób legitymujących się dowodem online lub zgłaszających chęć głosowania poza miejscem zamieszkania są faktycznie wykluczone z realnej możliwości głosowania.
Wybory wbrew wszystkim sondażom o włos wygrywa kandydat PiS-u. Panuje powszechne przekonanie, że wynik głosowania został wypaczony, bo w praktyce rozkład „ofiar” awarii jest nierównomierny – wśród praktycznie wykluczonych dominują raczej wyborcy obozu lewicowo-liberalnego, np. młodzi lub mieszkańcy wielkich miast. PKW w sprawozdaniu z wyborów opisuje te patologie i stwierdza konieczność powtórzenia głosowania.
W żadnym z tych przypadków „nie będzie” instancji, która może rozstrzygnąć nieprawidłowości i zdecydować o nieważności wyborów, bo to zastrzeżone jest ustawowo do potencjalnie „zignorowanej” Izby. Oba kończą się radykalną delegitymizacją wyniku wyborów.
„Przegrana” połowa Polaków uważa, że nie mamy prezydenta, lecz uzurpatora. W pierwszym wariancie „przegrani” powołują się na niepublikowane orzeczenia Sądu Najwyższego, w drugim na sprawozdanie PKW, które zgodnie z prawem może być jedynie podstawą do dalszej decyzji Sądu Najwyższego.
A przecież do kryzysu legitymizacji może dojść i tak, nawet pomimo braku wystąpienia żadnej z dodatkowych przyczyn eskalacji. Wystarczą masowe protesty wyborcze sympatyków PiS-u, związane z nierównością wyborów argumentowane nielegalnym w ich opinii wstrzymywaniem wypłat funduszy PiS-owi mimo ewentualnego, wcześniejszego, a korzystnego dla tej partii orzeczenia IKNiSP. Izba, „podkręcona” jej wcześniejszą delegitymizacją przez PKW i rządzących, również wtedy może zdecydować o nieważności wyborów mimo słabszych ku temu przesłanek.
„Nie był potrzebny żaden sąsiad…”
Przed eurowyborami politycy obozu rządzącego z premierem i wicepremierami na czele ścigali się w podkreślaniu skali ataków na Polskę ze Wschodu – cybernetycznych i hybrydowych. Mówili o codziennych atakach na cyfrową infrastrukturę krytyczną, możliwości prowokacji i zamachów. Muszą być więc w pełni świadomi, że w czasie najważniejszych wyborów w politycznym cyklu raczej na pewno te sytuacje się powtórzą.
Nie sposób jest wykluczyć destabilizacyjnych działań na skalę, która wynik głosowania faktycznie wypaczy, a polską politykę trwale postawi na zepsutym fundamencie wyborów głowy państwa, nieuznawanych przez połowę społeczeństwa.
Z pewnością będzie to leżało w interesie wrogów Polski. Ci zrobią wszystko, by nie przepuścić takiej okazji. Będą chcieli długofalowo wykorzystywać wszelkie wątpliwości do destabilizacji w naszym kraju. Kto wątpi, niech zda sobie sprawę, że już w Warszawie (sic!) spotkać można na ulicach tzw. szablony przekonujące do rzekomej niekonstytucyjności pełnienia dziś mandatu przez prezydenta Ukrainy.
Deklaracje polityków obozu rządzącego, że IKNiSP nie jest sądem, a z chaosu ustrojowego bezpiecznie wyjdziemy po wyborach prezydenckich, grzeszą optymizmem. Optymizmem takim samym, jaki prezentowali przedstawiciele poprzedniej władzy, którzy argumentowali, że wybory kopertowe bez trudu zorganizuje Poczta Polska z pomocą wojska.
Dokładnie tak jak wtedy drugorzędne znaczenie miało to, czy koperty rzeczywiście roznoszą wirusa, tak dziś dla delegitymizacji kolejnych wyborów nie jest kluczowe, na ile PiS „przegiął pałę” w finansowaniu kampanii. Czy tym razem znów znajdzie się sprawiedliwy, który zatrzyma to szaleństwo? Trudno mieć na to nadzieję.
Publikacja nie została sfinansowana ze środków grantu któregokolwiek ministerstwa w ramach jakiegokolwiek konkursu. Powstała dzięki Darczyńcom Klubu Jagiellońskiego, którym jesteśmy wdzięczni za możliwość działania.
Dlatego dzielimy się tym dziełem otwarcie. Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o podanie linku do naszej strony.