Strajk Kobiet miał rację. To jest wojna!
W dobie polaryzacji społecznej, tożsamościowych baniek i histerii emocjonalnej, na jaką cierpi debata publiczna, obniżanie temperatury sporu jest z pewnością czymś pożądanym. Są jednak takie momenty, gdy pudrowanie konfliktu zakrawa o śmieszność. Kiedy obserwuję reakcję niektórych osób związanych z lewicą, prawników od praw człowieka czy aborcyjnych aktywistek, to muszę przyznać rację kobietom strajkującym po wyroku TK z 22 października 2020 r. – to jest wojna!
„Uśmiechnięta Polska” wprowadza aborcję na życzenie tylnymi drzwiami?
30 sierpnia 2024 r. Ministerstwo Zdrowia wydało komunikat zawierający nowe wytyczne dla lekarzy i podmiotów leczniczych w sprawie dostępu do procedury przerywania ciąży. Komunikat odnosi się do ustawowej przesłanki umożliwiającej aborcję w przypadku zagrożenia życia lub zdrowia matki, a zwłaszcza kwestii zdrowia psychicznego.
„Jeśli kobieta uda się do np. do lekarza psychiatry i ten uzna, że jest zagrożenie dla zdrowia psychicznego, to wystawione od niego zaświadczenie jest wystarczające do terminacji ciąży” – mówiła w trakcie konferencji prasowej minister Izabela Leszczyn. „Z ustawy też wynika, że wystarczy orzeczenie od jednego lekarza o zaistnieniu przesłanki do terminacji ciąży. Jeśli w podmiocie leczniczym będzie wymagana druga opinia lub konsylium, to może to być podstawa do nałożenia kary na podmiot leczniczy” – dodała szefowa resortu zdrowia.
Wśród wielu krytycznych głosów warto zwrócić uwagę na wpis dziennikarki „Dziennika Gazety Prawnej”, Anny Wittenberg. Jej zdaniem Ministerstwo Zdrowia miało przed opublikowaniem wytycznych zwolnić krajowego konsultanta ds. położnictwa i ginekologii. Prawdopodobna przyczyna? Prof. Krzysztof Czajkowski postulował wprowadzenie obowiązkowego konsylium lekarskiego, którego kompetencją miałoby być wydanie finalnej decyzji o spełnieniu bądź nie przesłanek ustawowych dopuszczających aborcję.
Ponadto dziennikarka zwraca uwagę, że obecne uzależnienie decyzji od jednego specjalisty może prowadzić w praktyce do powstania analogicznego zjawiska, z jakim mieliśmy do czynienia w trakcie pandemii. Wówczas lekarze de facto na zamówienie wystawiali recepty bez uprzedniego stwierdzenia, czy pacjent rzeczywiście danego leku potrzebuje. Mamy receptomaty, może czas na aborcjomaty?
Najbardziej przerażające w nowych wytycznych jest jednak coś innego. Lektura komunikatu Ministerstwa Zdrowia każe podejrzewać, że zaświadczenie od pojedynczego lekarza psychiatry wystarczy do przeprowadzenia aborcji bez względu na etap ciąży. To oznacza, że rząd „uśmiechniętej Polski” wydaje się wprowadzać aborcję na życzenie tylnymi drzwiami wbrew konstytucji, tradycji orzecznictwa TK (i to nie tego pod przewodnictwem Julii Przyłębskiej) i obowiązującemu prawu. Czysty polityczny decyzjonizm.
„Nie cofajmy się do średniowiecza”
Za wytycznymi minister Leszczyny kryje się jednak głębszy, prawdziwie cywilizacyjny spór. Spór o rozumienie podstawowych pojęć, ale także określoną wizję człowieka i sposobu jego istnienia w świecie. Co ciekawe, celnie i lapidarnie clou tego konfliktu ujęte w pewnej wymianie zdań na portalu X:
W końcu jak w cywilizowanym kraju a nie takim co cofną się w czasie do średniowiecza
— PaniOdPrawCzłowieka (@AgataBzdyn) August 30, 2024
Zwróćcie szczególną uwagę na komentarz użytkowniczki PaniOdPrawCzłowieka. To Agata Bzdyn, radczyni prawna, która w latach 2012-2016 pracowała w Europejskim Trybunale Praw Człowieka. Co ciekawe, pani Bzdyn krytykowała sposób postępowania polskiego państwa wobec Marcina Romanowskiego, dlatego nie można jej zarzucić genetycznego anty-PiS-izmu.
Mimo tego pani Bzdyn pochwala możliwość zmuszania lekarzy do abortowania 38-tygodniowego dziecka na podstawie zaświadczenia lekarza psychiatry. Radczyni prawna nazwała to standardami „cywilizowanego kraju” i przeciwstawiła ryzyku powrotu „średniowiecza”. Cóż, pani Agata (zgaduję, że nieświadomie) bardzo trafnie zarysowała pewną zasadniczą alternatywę.
Dwie odrębne formacje cywilizacyjne, dwie zupełnie odmienne wizje człowieka i społeczeństwa. W sporze o aborcje chodzi przede wszystkim o konflikt tych dwóch fundamentalnych perspektyw. Dziś nie ma już specjalnie sensu argumentacja z zakresu bioetyki. Albo „aborcja jest ok”, albo „aborcja jest złem”. Niuanse są niemalże niesłyszalne. Jak więc prezentują się w praktyce te dwie konkurencyjne wizje cywilizacyjne?
Cywilizacja „ja”
Czym jest „cywilizowany świat” opisywany przez PaniąOdPrawCzłowieka? Spróbuję dokonać interpretacji, bazując na obserwacjach dyskursu lewicowych polityków i polityczek, proaborcyjnych komentatorów i komentatorek oraz proaborcyjnych organizacji aktywistycznych, których celowo w tym tekście nie wymieniam – nie zamierzam pomagać im zanadto w poszerzaniu społecznego okna Overtona. Formację cywilizacyjną, będąca odpowiednikiem „cywilizowanego świata” pani Agaty Bzdyn, nazwę na potrzeby tego tekstu cywilizacją „ja”.
W cywilizacji „ja” człowiek jest autonomiczną jednostką. Owszem, rodzi się w rodzinie, ale częścią społeczeństwa staje się na zasadzie dobrowolnej zgody. Nic nikomu nie jest winien – ani rodzicom, ani społeczeństwu. Miarą tego, co dobre, jest jego indywidualna, niczym nieprzymuszona decyzja.
Wspólnota ma umożliwiać emancypację jednostki, dawać warunki możliwości do jak najdalej posuniętej autonomii. Rację ma prof. Chantal Delsol, która w Czasie wyrzeczenia postawiła tezę, że dziś – po upadku jednej obowiązującej opowieści o świecie, która uzasadniała prawa i stanowiła jasne punkty odniesienia dla moralności – nie tyle króluje nihilizm, co logika użyteczności.
„Człowiek jest miarą wszystkich rzeczy. Istniejących, że istnieją, nieistniejących, że nie istnieją” – stwierdził grecki sofista Protagoras. Użyteczne są prawa człowieka, użyteczne jest wsparcie socjalne państwa (albo niskie podatki), użyteczna jest w końcu aborcja – wszakże według części lewicy ogranicza ona i zmniejsza cierpienie w świecie. Płód nie czuje. Z kolei rodząca kobieta musząca wziąć na siebie ciężar macierzyństwa już tak.
Cywilizacja „ja” staje się, co ciekawe, coraz bardziej „matriarchalna”. Tak jak w starożytności symboliczny gest wzięcia noworodka na ręce przez jego ojca tuż po porodzie czyniło dziecko członkiem rodu, synem/córką, ba, można wręcz powiedzieć, że człowiekiem (porzucanie niechcianych noworodków było czymś akceptowalnym), tak teraz od decyzji kobiety zależy, czy płód jest tylko płodem, czy może już człowiekiem. Status osobowy zależy od owego „chcę” albo „nie chcę” konkretnej kobiety.
Aborcja daje kobiecie (teoretycznie) władzę radykalną. Już nie jest w swej płodności uzależniona od „natury”, dzięki technice panuje nad nią. W tym miejscu pojawia się pewien intrygujący, acz pozorny paradoks. Współczesne feministki są często bardzo proekologiczne, krytykują jednocześnie oświeceniowy model człowieka, który dzięki rozumowi i technice uniezależnia się od natury i bierze ją w panowanie.
Wbrew pozorom jednak nie ma w tym sprzeczności. Przypomnę, że dziś króluje użyteczność. To, co korzystne z oświeceniowej logiki, zachowujmy. Co nam szkodzi, odrzućmy. A przecież dobrze by było, żeby Ziemia była jakkolwiek zamieszkiwalna, prawda?
Płód jako kozioł ofiarny neoliberalizmu
Samoopanowanie przy pomocy techniki jest moim zdaniem pozorne. Pokazuje to dobitnie Bernadette Waterman Ward w tekście Aborcja jako sakrament. Pragnienie mimetyczne i ofiara w polityce dotyczącej życia seksualnego. Za autorką stawiam hipotezę, że abortowane dziecko, a przy okazji kobiece ciało i jego naturalna dynamika są de facto kozłem ofiarnym – niewinną ofiarą przemocy systemu, w którym przyszło nam żyć.
Socjalizując się, wszyscy mniej lub bardziej uczymy się tego, że modelem dobrego życia i tym, co stanowi o naszej wartości, jest zawodowy sukces. Nawet w epoce „zetkowego” work-life balance podstawową treścią życia ciągle pozostaje praca zarobkowa, która, owszem, może być uzupełniania o samorealizację w czasie wolnym, ale ciągle stanowi życiowy fundament.
To wszystko podlane jest dodatkowo sosem specyficznej ideologii, która takie hasła, jak niezależność i samorealizacja odmienia przez wszystkie przypadki. Jednocześnie ta samorealizacja i niezależność nie jest czymś, co każdy sam w wolności może sobie swobodnie definiować zgodnie z własnymi pragnieniami. To wszystko dlatego, że „własne pragnienia” są w dużej mierze ułudą.
Człowiek, jak twierdzi antropolog Rene Girard, uczy się, czego ma pragnąć poprzez naśladownictwo pragnień innych. Kapitalistyczny system wskazuje nam wyraźnie, że nie ma boga poza zawodowym spełnieniem. Kapitalizm uczy nas lęku przed brakiem zaangażowania na rzecz zarobkowej pracy. Ten lęk przyjmuje charakter egzystencjalny – jeżeli nie rozwijam się zawodowo, to oznacza, że moje życie jest porażką.
Kobieta zachodząca w ciążę, jak pokazuje Ward, panicznie boi się utraty niezależności. Boi się, że będzie to dla niej oznaczało społeczną śmierć i utratę wartości w oczach tegoż społeczeństwa. Przecież kobieta w ciąży nie pracuje, nie generuje zysku, nie napędza gospodarki.
Ma więc dwie opcje: albo skieruje swój gniew w stronę rzeczywistego oprawcy, albo przerzuci winę na kogoś innego. Bunt wobec kapitalizmu jest jednak ryzykowny, jest to wszakże zarazem nasz żywiciel, jak i krzywdziciel. Kobieta kieruje więc swoją agresję w stronę noszonego w łonie dziecka. To przez nie neoliberalny demiurg może odmówić kobiecie swojej łaski. Wszystko to jest dodatkowo podlane ideologią emancypacji i prawem do samostanowienia.
W rzeczywistości cywilizacja „ja” okazuje się ułudą. Jak pisał francuski historyk prawa Pierre Legendre, „wszyscy jesteśmy czyimiś synami”. Francuski myśliciel chciał przez to powiedzieć, że w pełni samostanowiący o swojej tożsamości podmiot nigdy nie istniał, nie istnieje i istnieć nie będzie. Czy chcemy tego, czy też nie, nasza tożsamość konstytuuje się poprzez odniesienie się do większego od nas założycielskiego mitu. Może to być chrześcijaństwo, a może to być wyjątkowy cwany kapitalistyczny mit.
Kultura „synów”
PaniOdPrawCzłowieka pisała również o „cofnięciu się do średniowiecza”. Nie wiem, co miała na myśli, ale jeżeli chodzi jej o alternatywę wobec powyżej zarysowanej cywilizacji „ja”, to nazwę taką formację cywilizacją „synów”. Od razu zaznaczę, że nie zamierzam uprawiać retrotopii. Nie uważam, że istniał kiedykolwiek mityczny złoty wiek, do którego należy się dziś cofnąć.
To, co proponuję, to inspirowana przez zachodnią tradycję intelektualną postawa, którą chciałbym wcielać tu i teraz. Wierzę głęboko, że jest ona zdolna nadać właściwy kierunek wyzwoleniu z prawdziwej opresji. Wyzwolenie, które – trzeba to uczciwie stwierdzić – ze względu na tkwiącą w ludziach skłonność do przemocy nigdy w pełni nie zostanie zrealizowane.
Ludzie w cywilizacji „synów” doskonale rozumieją, że absolutna autonomia podmiotu nie istnieje. Każdy z nas jest wpisany w pewien szerszy, niezależny od nas porządek praw, obyczajów i kultury. Ludzie reprezentujący tę postawę uznają, że oprócz uprawnień mają niezależne od ich widzimisię obowiązki.
W cywilizacji „synów” – idąc za myślą Emanuela Levinasa – sam fakt, że w moim życiu (i to często bez świadomej i dobrowolnej zgody) pojawia się Inny, rodzi moralne zobowiązanie do troski o niego. Czy to będą wymagający opieki starzejący się rodzice, czy to spotkany na ulicy bezdomny, czy „niechciane” dziecko.
W cywilizacji „synów” to nie sukces zawodowy i wysokie miejsce w społecznej hierarchii stanowią najwyższą wartość naszego człowieczeństwa. W tej cywilizacji liczą się relacje, głębokie i rodzące zobowiązania więzi, których nie zrywa się poprzez wybranie opcji „blokuj” na dowolnym medium społecznościowym. Jest to cywilizacja na pierwszym miejscu stawiająca integralny rozwój człowieka, który realizuje się jako dający siebie innym członek wspólnoty.
Wojna o fundamenty
Nie twierdzę, że każdego człowieka da się bezbłędnie przypisać do jednej bądź drugiej formacji cywilizacyjnej. Większość z nas jest w praktyce pewnie trochę jednym i drugim. Są aborcjoniści, którzy jednocześnie będą dbać o młode matki, znajdą się też pro-liferzy będący jednocześnie darwinistami społecznymi. Ta linia podziału, owszem, czasami przebiega między konkretnymi ludźmi i grupami ideologicznymi, ale jeszcze częściej przebiega przez umysł i serce każdego z nas. W katolicyzmie to pękniecie określa się mianem skutków grzechu pierworodnego.
Dlaczego o tym wszystkim piszę? Otóż dlatego, że mam mocne przekonanie, że o etyczności takiego czy innego rodzaju aborcji nie ma dziś sensu dyskutować. Coraz rzadziej rozmawia się o tym, w jakich przypadkach aborcja jako mniejsze zło byłaby dopuszczalna. Aborcja staje się po prostu albo złem, albo podstawowym prawem człowieka.
Obie strony wychodzą z tak odmiennych wizji rzeczywistości, że platforma porozumienia radykalnie się zawęża. Mówimy niejednokrotnie zupełnie innym językiem. Te same słowa dla katolika będą znaczyły zupełnie coś innego niż dla progresisty.
Za prof. Delsol uważam, że dyskusja powinna dziś powrócić do fundamentów. Do wizji człowieka i wizji społeczeństwa. Definicji pojęć, a także do demaskowania często nieświadomych wpływów na postawy i poglądy, jakie ma na nas kultura masowa, stosunki pracy, życie w miastach lub życie na wsi czy rozwój technologiczny.
Trzeba też się pogodzić z tym, że spór jest na tyle fundamentalny, że coraz bardziej należy o nim mówić w kategoriach wojny. Nie mówię tu o stosowaniu fizycznej przemocy. Tej trzeba unikać, póki jest to nadal możliwe. Jednak jeżeli w świetle katolickiej nauki społecznej demokracja jest możliwa wtedy, gdy za fundament bierze właściwą wizję człowieka, to obecnie takiej jednej wizji nie ma. Czy bez porozumienia co do fundamentów da się w ogóle dziś myśleć o dobru wspólnym?
Publikacja nie została sfinansowana ze środków grantu któregokolwiek ministerstwa w ramach jakiegokolwiek konkursu. Powstała dzięki Darczyńcom Klubu Jagiellońskiego, którym jesteśmy wdzięczni za możliwość działania.
Dlatego dzielimy się tym dziełem otwarcie. Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o podanie linku do naszej strony.