Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.

Czy katolik może być populistą? Jeszcze jak!

Czy katolik może być populistą? Jeszcze jak! autor ilustracji: Julia Tworogowska

Leon XIII, Chesterton i Wyszyński postulowaliby dziś konieczność stworzenia chadeckiego populizmu. Katolicka polityka musi bronić rodziny przed neoliberalną ideologią, big techem i patologiami polskiego rynku mieszkaniowego.

Niewidzialna ręka hegemona

Wolny rynek, przedsiębiorczość, indywidualizm, efektywność, deregulacja, skapywanie dobrobytu, prywatyzacja, tanie państwo, mobilność społeczna i merytokracja. Oto neoliberalny dekalog. To on dał nam dobrobyt. Dobrobyt, który jednak łatwiej zilustrować słupkami PKB i autostradami, trudniej jakością opieki zdrowotnej, poziomem edukacji publicznej czy sytuacją materialną tych, których nie stać ani na kredyt, ani na wynajem mieszkania.

Sławetny podział na wygranych i przegranych transformacji sugeruje, że przez ostatnie 35 lat polskie społeczeństwo brało udział w wielkim wyścigu „równych szans”. Lepsze, bardziej zaradne jednostki wygrały, słabsze nie dały sobie rady, domyślnie z własnej winy. Dlatego jeszcze przed erą 500+ dominujący polityczny dyskurs tak uczuleniowo reagował, ilekroć ktoś domagał się zwiększenia świadczeń socjalnych.

Jasne, nie było się czym dzielić, bo Polska startowała z pozycji absolutnego bankruta, jednak przekonanie o byciu państwem na dorobku było takie samo w 1990 i 2013 r. Miało również swoje określone, społeczne konsekwencje. Dlaczego musimy pomagać „darmozjadom” i „dzieciorobom”, którym po prostu nie chce się pracować? Takie nieomal darwinistyczne poglądy można usłyszeć w Polsce również dzisiaj, i to nie tylko na wielkomiejskich grodzonych osiedlach, ale również w gierkowskich blokowiskach z Polski B. Jak widać, ideologia skapuje szybciej niż dobrobyt.

Ogólnonarodowe nawrócenie na tzw. wolnościowe poglądy gospodarcze szło w parze z umiłowaniem liberalnej demokracji. Neoliberalizm w naturalny sposób łączył się z postulatem rządów prawa, ideą podziału władzy, obroną wolności jednostki przed interwencjami państwa oraz pędem całej klasy politycznej do Unii Europejskiej będącej w naszej zbiorowej wyobraźni reinkarnacją oświeceniowych marzeń o świecie bez granic i wojen. Ta mieszanka ukształtowała światopogląd liberalnych elit, zwycięzców w wyścigu ku lepszej Polsce, którzy szybko zachłysnęli się globalizacją i popadli w naiwny euroentuzjazm. Jak stwierdził Manuel Castells, elites are cosmopolitan, people are local.

Wmówiono nam, że pozycja, jaką zajmujemy w hierarchii dochodów i społecznego prestiżu, jest prostą konsekwencją naszych osobistych talentów i włożonego wysiłku. Elity zasługują, żeby być elitą, bo do wszystkiego doszły własną pracą. Układy, umocowanie rodzinne i zwykłe szczęście nie są istotne.

Takie przekonania wyzwoliły pokłady arystokratycznej wręcz pychy idącej w parze z pogardą wobec wszystkich, których fala postępu nie uraczyła społecznym awansem. Za tą pogardą zaś, jak pokazuje Michael Sandel w Tyranii merytokracji, z konieczności szło przeświadczenie, że jako społeczeństwo nie dzielimy jednego losu. Solidaryzm ustąpił miejsca egoizmowi i wykorzenieniu.

W końcu hegemoniczny układ władzy zaczął się chwiać. Doczekaliśmy się reakcji. To pycha Donalda Tuska i swoiste „prześnienie” przez rząd PO wzrostu aspiracji polskiego społeczeństwa oddały władzę w ręce Jarosława Kaczyńskiego, który wykorzystał gniew ludu.

Wyznawcy neoliberalizmu uznali populistyczny bunt za zło absolutne. Zredukowanie gniewu większości społeczeństwa do ksenofobii, rasizmu i lęku przed imigrantami zwolniło liberalną arystokrację z odpowiedzialności za świat, który został stworzony jej rękami.

Tymczasem polityczny gniew pogardzanych, wykorzystywany przez konserwatywne kontrelity w walce o władzę, unaocznił z gruntu republikańskie rozpoznanie, że oprócz rządów prawa i całego tego instytucjonalnego sztafażu dobra polityka jest również, a może przede wszystkim, polem realizacji dwóch zapomnianych idei – samostanowienia i równości.

Jak zgryźliwie wyraził się Jan Rokita, raz przebudzone leniwe cielsko ludu domaga się zmian i uznania swych roszczeń. Moment populistyczny trwający w Polsce od niemal dekady nie ogranicza się już dziś wyłącznie do PiS-u. Zobaczyliśmy w końcu niewidzialną rękę hegemona. Nie chcemy być już przez nią ani głaskani, ani bici. Chcemy ją złamać lub przynajmniej odsunąć na bezpieczną odległość, by nam nie zagrażała i nie wytykała nas palcami.

Czym jest populizm?

Przyjmuję za Chantal Mouffe i Ernesto Laclau’em, że populizm jest rodzajem strategii dyskursywnej, która polega na tworzeniu politycznego podziału na elity i niesprawiedliwie traktowany lud, który domaga się zmian. Ruch ten ma celu obalenie pozycji obecnego hegemona poprzez stworzenie politycznej opowieści opartej na emocjach mobilizujących znaczącą część społeczeństwa.

Istotne w tej koncepcji jest założenie, że skuteczny populizm musi być na tyle wyrazisty, aby wzbudzać entuzjazm mas, a jednocześnie na tyle skonkretyzowany, aby uniknąć wrażenia, że kierowany jest do wszystkich. Wynika to z ogólnego rozpoznania, że polityka w ogóle, a już szczególnie polityka w obecnej sytuacji, jest przestrzenią agoniczną, a więc areną fundamentalnego i niekończącego się sporu o model dobrego życia.

Tak pojęty populizm nie jest ideologią, nie musi być też koniecznie prawicowy. Stanowi kluczową regułę gry w czasach, które zerwały na dobre z postpolitycznym snem. Parafrazując Thomasa Manna, można stwierdzić, że wszystko jest dziś populizmem, nie ma niepopulizmu. Polityka ponownie stała się konfliktem na serio, nierzadko wbrew panującym dawniej regułom. Rządy prawa słabną na całym Zachodzie, rośnie rola wściekłego tłumu domagającego się zmian.

Naiwnością grzeszą jednak ludzie, którzy wierzą, że populizm został wymyślony przez Donalda Trumpa, Victora Orbana czy Jarosława Kaczyńskiego. Spór między elitą a społeczeństwem jest podstawowym mechanizmem napędzającym życie każdej republiki. Jednostronny przepływ woli z góry ku dołom do pewnego momentu działa, umacnia pozycję możnych i petryfikuje stosunki władzy. Do czasu. Władza zakumulowana w rękach niewielu w naturalny sposób zaczyna dbać tylko o siebie, ludowi pozostawia ochłapy, w naszych czasach powiedzielibyśmy – skapywanie.

„W każdej republice istnieją bowiem dwa stronnictwa – ludu oraz możnych; z niezgody między tymi dwoma stronnictwami rodzą się wszelkie prawa zabezpieczające wolność” – pisał w swych Rozważaniach nad pierwszym dziesięcioksięgiem historii Rzymu Liwiusza Niccolo Machiavelli, pierwszy populista w historii nowożytnej Europy. Dalej czytamy: „Żądania ludu wolnego rzadko kiedy okazują się szkodliwe dla jego wolności, gdyż przyczyną ich jest zwykle albo wywierany ucisk, albo obawa, że ucisk taki wkrótce nań spadnie”.

Remigiusz Okraska przedstawił jakiś czas temu swoją autorską definicję interesującego mnie zagadnienia. Dla redaktora naczelnego „Nowego Obywatela” populizm nie jest jedynie strategią, lecz zestawem 4 postaw ideologicznych. Populista będzie reprezentował warstwy niższe przeciwko biznesowo-polityczno-kulturowym elitom, domagał się zwiększenia redystrybucji, kładł nacisk na emocjonalny przekaz budzący z politycznej drzemki wykluczony lud oraz reprezentował umiarkowany konserwatyzm w kontrze do liberalnej inżynierii społecznej, a także radykalnym odmianom kulturowych rewolucji.

To kusząca definicja, bo pozwala mi jednoznacznie zapisać się do obozu populistów. Po powrocie do władzy Koalicji Obywatelskiej wiemy jednak, że takie rozumienie populizmu nie odpowiada rzeczywistości. Donald Tusk miał odzyskać kraj z rąk uzurpatorów wybranych głosami zmanipulowanego motłuchu. Uzurpatorów, którym szybko opadły maski.

Tłuste koty uwłaszczone na państwie były porównywane przez propagandystów Platformy do komunistycznych aparatczyków, a marsze miliona serc, jednoczące wszystkich cywilizowanych i uśmiechniętych obywateli, po raz kolejny w naszej najnowszej historii wykonały udaną reanimację solidarnościowych zasobów symbolicznych, które w epoce PO-PiS-u są niezbędne, aby przejąć w Polsce władzę.

Narracyjny ruch Platformy Obywatelskiej, który przyniósł jej wyborczy sukces, był populizmem czystej wody. Powracający z misji europejskiej Tusk bronił nowoczesnego, demokratycznego, tolerancyjnego i przedsiębiorczego społeczeństwa przed zdegenerowaną, nową pseudoelitą, która od 8 lat oblegała państwo. Gdy zaś powrócił do władzy, to nie zważając na rażące sprzeczności z wyznawaną przez siebie ideologią, przystąpił do dalszej degradacji państwa prawa. Zakrywał się koniecznością rozliczeń. Czynił to i czyni nadal, powołując się na wolę ludu.

Czerwony płaszcz populizmu wcale nie został włożony do szafy. Moment populistyczny trwa i będzie trwał nadal. Musi tak być, skoro owy płaszcz nosi z dumą nawet zadeklarowany antypopulista Tusk, zbawca neoliberalnej Europy. Nie ma jednego ludu, są różne sposoby jego konstruowania.

Chadecki populizm to nic nowego

Zostawmy bieżącą politykę. Skoro diagnozę mamy już za sobą, to wyciągnijmy z niej chadeckie wnioski. Sądzę bowiem, że katolicy myślący politycznie i zmęczeni obecnym sporem powinni zawalczyć o swój własny populizm. Celem takiego projektu politycznego powinno być poszerzenie pola społecznego konfliktu, tak aby postulaty inspirowane katolicką nauką społeczną mogły zyskać na znaczeniu.

Podmiotem chadeckiego populizmu należy uczynić rodzinę, która przestaje być dzisiaj socjologiczną oczywistością. Ideę rodziny jako naturalnej dla wszystkich, pierwotnej wspólnoty trzeba dziś bronić przed strukturami zła, które skazują młode osoby na samotność.

Gilbert Keith Chesterton w eseju Bardzo chrześcijańska demokracja stawia następującą tezę: „[…] to obojętność religijna jest opium dla ludu. Jeśli ludzie nie wierzą w coś ponad światem, zaczynają wielbić świat. Przede wszystkim jednak – to, co na świecie najsilniejsze”.

Uderzające słowa, szczególnie w kontekście zmiany, jaka stała się udziałem polskiego społeczeństwa w ostatnim 35-leciu. Zmiany, którą można określić lapidarnym sformułowaniem – kapitalizm in, katolicyzm out. „W nim żyjemy, poruszamy się i jesteśmy” – gdyby to dziś powstały Dzieje Apostolskie, ten znany fragment nie dotyczyłby Boga, lecz turbokapitalizmu.

Katolicka nauka społeczna od początku dążyła do tego, aby uchronić wolny rynek i ludzką pracę przed akumulacją majątku w rękach nielicznych, łącznie ze wszystkimi konsekwencjami tak urządzonych stosunków gospodarczych. Jak słusznie zauważył Mateusz Piotrowski, „kapitalizm to system gospodarczy, w którym koncentracja zasobów i narzędzi, a więc również koncentracja władzy, decyzyjności, sprawczości – umożliwia trwałe ograniczenie podmiotowości partnera (pracownika, ale także podwykonawcy czy konsumenta).

Tak rozumiany kapitalizm jest anty-rynkiem, dążeniem do trwałego wyeliminowania konkurencji. Jest on określany przez tendencję monopolistyczną. Spełnieniem tej tendencji jest zdobycie pozycji umożliwiającej odgórne, możliwie jak najbardziej arbitralne, narzucanie cen swoim podwykonawcom, kontrahentom i konsumentom”.

Należy dodać, że nie tylko cen, ale określonych wartości, gustów i wzorców zachowania – całej współczesnej kultury zaklętej w obłędnym kole indywidualizmu, konsumeryzmu i utowarowienia wszystkiego, co się rusza.

Stefan Wyszyński bazujący na myśli społecznej Leona XIII i Piusa IX wyraził tę koncepcję w radykalny sposób: „Człowiek rządzący się duchem kapitalistycznym wszystkie kamienie chce w chleb zamienić, cały cel swego życia, prac, trudów widzi w osiąganiu zysku. W oczach jego upadają wszystkie związki naturalne między ludźmi: wspólnota rodzinna, zawodowa, narodowa, religijna – pozostaje tylko związek pieniądza i umowa odpłatna. Człowiek taki ma przywiązanie tylko do tego, co przynosi zysk. Wszystkie dzieła rąk Bożych nikną mu sprzed oczu: przyroda to już nie piękno, ale surowce, to dochody z gleby i hodowli. Ba, nawet człowiek przestał być dlań bliźnim, a został tylko siłą najemną, rękoma roboczymi lub też
właścicielem pakietu akcji”.

Czytając te fragmenty Miłości i sprawiedliwości społecznej Prymasa Tysiąclecia, a także eseje Chestertona czy encykliki Leona XIII, Piusa IX lub Jana Pawła II, można odnieść wrażenie, że chadecki populizm nie jest niczym nowym. To, co należy dziś zrobić, to odczytać krytykę kapitalizmu zawartą w dawnej katolickiej nauce społecznej na nowo.

Rodzina to rewolucja

Tak jak dla socjalizmu głównym przedmiotem troski są wykluczone klasy i państwo opiekuńcze, a dla liberalizmu wolność jednostki i rynek, tak dla chadeków głównym podmiotem zainteresowania jest rodzina jako podstawowa i naturalna wspólnota, w której człowiek może najpełniej się rozwijać.

Obce katolicyzmowi jest sprowadzenie rodziny do funkcji prokreacyjnej, swoistego mechanizmu zapewniającego Lewiatanowi nowych podatników, a kapitałowi nowego „zasobu ludzkiego”. Nie chodzi również jedynie o obronę interesów już ukonstytuowanych gospodarstw domowych, ale przede wszystkim o walkę z tymi strukturami zła, które utrudniają lub wręcz uniemożliwiają dziś powstawanie nowych rodzin.

Badania empiryczne (odsyłam do raportów Niedoceniana rodzina Mariusza Staniszewskiego i Rodzina 2030. Szanse i zagrożenia pod. red. Moniki Chilewicz) pokazują, że to właśnie małżeństwo rozumiane jako związek kobiety i mężczyzny najlepiej chroni przed współczesną epidemią samotności i to właśnie w pełnej rodzinie dzieci znacznie rzadziej cierpią na depresję i inne zaburzenia psychiczne.

Życie w zdrowo funkcjonującej rodzinie zabezpiecza dzieci przed zachowaniami niebezpiecznymi (nałogami, przestępstwami, „odpuszczaniem” szkoły), a także najlepiej przygotowuje do samodzielnego wejścia w dorosłość poprzez wychowanie, wsparcie emocjonalne i materialne. Małżonków w porównaniu do reszty społeczeństwa cechuje zaś wyższy poziom szczęścia, mniejszy poziom odczuwanej samotności, co wpływa z kolei na lepszy stan zdrowia i dłuższe, bardziej satysfakcjonujące życie.

Z raportów bazujących na statystykach nie sposób wyczytać, dlaczego właściwie rodzina tak pozytywnie wpływa na wiele kluczowych aspektów naszego życia. Za Marią Liburą, ekspertką ds. zdrowia Klubu Jagiellońskiego, stawiam tezę, że źródłem zbawiennego wpływu rodziny na życie społeczne jest jej rewolucyjny charakter. Dobrze funkcjonująca rodzina ma potencjał wywrotowy, ponieważ przynajmniej z założenia może dostarczać społeczeństwu wszystkiego, czego w nim dziś brakuje.

Po pierwsze, stanowi enklawę wolności od kapitalistycznej logiki rynku i wychowuje do bezinteresowności. Dobrodziejstwem danym nam przez nowoczesność jest odejście od modelu, w którym istota rodziny była rozumiana jako swego rodzaju transakcja zwiększająca w klasach niższych szansę na przetrwanie, a w klasach wyższych społeczny prestiż. Dobrowolność wchodzenia w związek małżeński i niekonieczność posiadania potomstwa jako dodatkowych rąk do pracy zwielokrotniły potencjał żywej, bezinteresownej relacyjności tej podstawowej struktury społecznej.

Po drugie, w kontrze do wielkiego rozpuszczalnika globalizacji rodzina zakorzenia w czymś z definicji trwałym i niezmiennym. Nowoczesność ma to do siebie, że „wszystko, co stałe, rozpływa się w powietrzu”, jak wyrazili się w Manifeście komunistycznym Marks i Engels. Rodzina zaś, choć współcześnie z coraz większym trudem, daje opór tej destrukcyjnej logice. Dla wielu osób trwała relacja żony, męża i dzieci może więc być ucieczką od tymczasowości, wyspą normalności na oceanie wiecznych przemian i chaosu.

Po trzecie, rodzina zamiast indywidualizmu i ekshibicjonizmu zapewnia głębokie relacje i intymność. W świecie streamingu wrażeń, w którym człowiek przez wielki kapitał zachęcany jest do utowarowienia każdej sekundy swojego prywatnego życia, rodzina powinna być oazą prawdziwej intymności, egzystencją wolną od inwigilacji i podglądactwa. To właśnie w przestrzeni rodzinnej mamy uczyć się funkcjonowania bez masek i lęku przed ośmieszeniem.

W końcu po czwarte, rodzina jest strukturą naturalną, a więc konieczną i niewybieralną. Uczy w ten sposób pokory i odpowiedzialności. Wyzwala z imperatywu dokonywania nieustannych wyborów, popadania w egzystencjalny stupor i trawienia życia na hamletyzowaniu sensowności każdej relacji romantycznej, która nam się przydarza.

Chadecki populizm vs struktury zła

Te dane i obserwacje zwykle umykają głównemu nurtowi debaty publicznej. Nie mogą jednak prowadzić do idealizacji współczesnej rodziny, która trwa w pogłębiającym się kryzysie, a jednocześnie musi się mierzyć z nowymi wyzwaniami.

Między 1990 a 2020 r. wskaźnik rozwodów na 1 tys. zawartych małżeństw wzrósł o ponad 110% – z 166,2 do 357,7. Oznacza to, że prawie co trzeci związek małżeński w Polsce kończy się rozwodem. Konsekwencje tych decyzji dotknęły 1,5 mln dzieci. Stale spada również liczba zawieranych małżeństw. W 1999 r. zawarto ich prawie 220 tys., w 2022 r. już tylko lekko ponad 155 tys. W tym samym roku urodziło się 305 tys. dzieci, najmniej od zakończenia II wojny światowej. Dla porównania jeszcze w 1990 r. było to 540 tys. urodzeń.

Równolegle do danych obrazujących kryzys rodziny często słyszymy, że Polacy są jednym z najciężej pracujących narodów w UE, a pokolenie Z wyżej ceni sobie ideał samorealizacji niż wartość rodziny, popkultura zaś jest przesycona indywidualizmem i przedstawia dom przeważnie jako obciążenie i źródło traum. Warto podkreślić, że przeciwnikami nie są konkretni ludzie ulegający „kulturze zapierdolu imienia profesora Matczaka” kosztem życia rodzinnego czy masy uwiedzione indywidualistyczną wizją człowieka jako kowala własnego losu. To neoliberalna struktura grzechu wychowująca polskie społeczeństwo od 35 lat jest pierwszym i najważniejszym przeciwnikiem chadeckiego populizmu.

Nowym wyzwaniem, które już dzisiaj utrudnia zawiązywanie nowych relacji lub „podkopuje” kondycję istniejących rodzin, są konsekwencje rewolucji technologicznej. Big tech uzależniający masy od pornografii, gier, mediów społecznościowych i przygodnych stosunków seksualnych tworzy iluzję, w której człowiek jest w stanie w pełni wyemancypować się nie tylko z więzów rodzinnych i małżeństwa, ale także z jakichkolwiek autentycznych więzi społecznych. Katolicka wizja człowieka, jako istoty relacyjnej, zastępowana jest promocją demonicznej samotności, której źródłem jest jedynie chciwość zmonopolizowanego rynku big techów.

Kolejnym wrogiem chadeckiego populizmu są patologie rynku mieszkaniowego w Polsce. Doprowadziliśmy do sytuacji, w której absolutną normą dla młodych ludzi jest marzenie, aby po dekadzie ciułania na wkład własny zdobyć swoje 50 m2, co najczęściej oznacza zadłużenie do 70 r. życia. Równolegle pozwoliliśmy na powstanie całej klasy rentierów żyjących z wynajmu mieszkań, a także patodeweloperów zarabiających krocie na budowaniu 10-metrowych niby kawalerek.

Potrzeba chadeckiego programu politycznego

Żadna siła polityczna i, o ile mi wiadomo, żadne środowisko intelektualne w Polsce nie prezentuje podobnej wrażliwości ideowej. Oczywiście dbałość o interesy tradycyjnie pojętej rodziny stanowi jeden z kluczowych postulatów polskiej prawicy. Niemniej rodzina traktowana jest tam zbyt często jako pewien zasób symboliczny używany w walkach z aborcjonistami lub społecznością LGBT+. Wspólnotowa lewica z kolei bierze na sztandary walkę z deweloperami i neoliberalizmem, czyni to jednak z pozycji socjalistycznych, absolutyzuje rolę państwa i odrzuca fundamentalną wartość tradycyjnej rodziny, widząc w niej raczej źródło patriarchatu, traum, przemocy, etc.

Sama opowieść to za mało. Nie wystarczy nazwać struktur zła, rozdać role i wyszperać kilka cytatów z papieskich encyklik. Postulat emancypacji rodziny z neoliberalnych sideł musi zostać uzupełniony radykalnym programem, który byłby zdolny do wyzwolenia jakichkolwiek społecznych emocji.

Chadeckie konkrety nie mogą jednak operować konfesyjnym językiem i, mówiąc dosadnie, wycierać sobie gęby Panem Bogiem. Raz, że przed tego rodzaju upolitycznieniem wiary przestrzega sam Kościół, a dwa, że w powszechnym społecznym odbiorze postwojtyliański katolicyzm przypomina wyschniętą studnię, z której nie da się już czerpać energii do zmiany. Jak mógłby wyglądać taki program? Odpowiedzi na to pytani poszukujemy w najnowszym numerze „Pressji”.

Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury, uzyskanych z dopłat ustanowionych w grach objętych monopolem państwa, zgodnie z art. 80 ust. 1 ustawy z dnia 19 listopada 2009 r. o grach hazardowych.

Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o zachowanie informacji o finansowaniu artykułu oraz podanie linku do naszej strony.