Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.

Demokratyzacja zamiast autorytaryzmu? Sanacyjność PiS-u powinna ustąpić miejsca frakcyjności

przeczytanie zajmie 11 min
Demokratyzacja zamiast autorytaryzmu? Sanacyjność PiS-u powinna ustąpić miejsca frakcyjności autor ilustracji: Julia Tworogowska

PiS podczas 8 lat rządów wielokrotnie przemycał autorytarne elementy do polskiej demokracji – od upolitycznienia sądów i Trybunału Konstytucyjnego przez instalację partyjnej propagandy w mediach publicznych po brudną walkę z opozycją. Najbardziej szkodliwą cechą sanacyjnego autorytaryzmu, bez której te działania nigdy nie byłyby możliwe, jest dyktatorski model przywództwa, nieznoszący partnerskich relacji. Aby duch obywatelski mógł zaistnieć na nowo na polskiej prawicy, a ta skuteczniej przekonywała wyborców do swej wizji, świta „sanacyjnego cesarza” musi wraz z nim usunąć się w cień. Ekipa z Nowogrodzkiej musi porzucić centralistyczne przyzwyczajenia i zrobić miejsce dwóm pozostałym obozom – centrowemu i konserwatywnemu.

artykule poświęconym potencjalnym następcom Jarosława Kaczyńskiego dokonałem umownego podziału PiS-u na trzy obozy: sanacyjny (reprezentowany przez samego prezesa i jego najbliższy krąg), centrowy (utożsamiany z Mateuszem Morawieckim) oraz konserwatywny (jego twarzą jest Przemysław Czarnek). Nietrudno się domyślić, że najwięcej do powiedzenia ma sanacyjna drużyna Kaczyńskiego, która odgrywa pierwsze skrzypce od czasów Porozumienia Centrum.

Mimo późniejszego „przebrandowania” na Prawo i Sprawiedliwość jedno pozostaje w tym środowisku niezmienne – z wizją uzdrowienia III Rzeczpospolitej autorstwa Kaczyńskiego nie wolno dyskutować, podobnie jak przedstawiciele elity rządzącej II Rzeczpospolitej nie mogli kwestionować autorytetu marszałka Piłsudskiego. To stwierdzenie jeszcze do niedawna było wręcz uznawane za dogmat. Na przestrzeni lat niewielu odważyło się rzucić wyzwanie Jarosławowi Kaczyńskiemu, a ci, którzy się na to zdecydowali, zapłacili swoją karierą (boleśnie przekonał się o tym koalicjant PiS-u, Jarosław Gowin).

Ostatnio na prawicy doszło jednak do prawdziwego politycznego trzęsienia ziemi. Najpierw „doktrynę o nieomylności prezesa” złamali małopolscy radni PiS-u, którzy nie wyrazili zgody na wybór Łukasza Kmity na marszałka województwa. Sytuacja była o tyle bezprecedensowa, że kandydatura polityka z Olkusza była rekomendowana przez samego Jarosława Kaczyńskiego.

Pomniejsze kryzysy lojalności obserwowaliśmy też w innych województwach, co w niektórych przypadkach (Podlasie) doprowadziło do utraty szans na rządzenie regionem. Z pewnością jednak małopolski kryzys jest najbardziej brzemienny w skutkach, bo za nim poszła też wymiana władz partii w Krakowie, a w ostatnich tygodniach coraz więcej słyszymy o strukturalnym konflikcie między otoczeniem byłej premier Beaty Szydło a partyjną centralą.

Za przykład kryzysu sanacyjnego modelu zarządzania może również służyć odejście z partii Jana Krzysztofa Ardanowskiego, byłego ministra rolnictwa. Swoje rozstanie skomentował twierdzeniem, że z Jarosławem Kaczyńskim u steru prawica nie ma szans na powrót do władzy. Uważam, że należy przyznać rację Ardanowskiemu i zmierzyć się z faktem, iż działania obozu sanacyjnego przynoszą PiS-owi, ale także całej Polsce, więcej szkód aniżeli pożytku.

Centralizm zamiast pomocniczości

Z powodu monopolu na władzę w PiS-ie Kaczyński i jego wewnętrzny krąg całkowicie uzależnili od siebie lokalnych działaczy partyjnych, którzy mimo posiadania większej wiedzy na temat problemów swojego elektoratu nie mogą swobodnie podejmować decyzji, dopóki sanacyjna centrala nie wyrazi na to zgody.

Jest to poważne naruszenie zasady pomocniczości, jednej z najcenniejszych nauk politycznych Kościoła, na które prawica często się powołuje. W zdrowo funkcjonującej instytucji publicznej organ najwyższego szczebla (w tym przypadku kierownictwo z Nowogrodzkiej) powinien ingerować w sprawy lokalne tylko wtedy, gdy odpowiedzialny za nie podmiot (np. wojewódzkie struktury PiS-u) nie jest w stanie sam rozwiązać określonego problemu.

Tymczasem nawet w tak trywialnej sprawie, jak nominacja kandydata na marszałka województwa małopolskiego działacze PiS-u nie mogli zaproponować swojego faworyta, lecz musieli poprzeć osobę, której błogosławieństwa udzielił Jarosław Kaczyński prosto z Warszawy. W efekcie zamiast wskazać polityka uważanego przez lokalne struktury za najbardziej kompetentnego i bliskiego mieszkańcom Małopolski radni PiS-u debatowali nad wyborem Łukasza Kmity.

Kandydatura Kmity, uważanego za „spadochroniarza” po przegranych wyborach prezydenckich w Krakowie, sprowadzała się w rzeczywistości do realizacji widzimisię prezesa. Ostatecznie spór zakończył się zwycięstwem radnych, gdyż nowym marszałkiem województwa został popierany przez nich Łukasz Smółka. Można jednak odnieść wrażenie, że zarówno dla lokalnych działaczy PiS-u, jak i wielu wyborców partii brak uwzględnienia ich zdania przez Kaczyńskiego był jak policzek w twarz.

Ograniczenie kontaktu z wyborcami i nieznajomość ich potrzeb to kolejne grzechy sanacji, nad którymi warto się pochylić. Dystansując się od lokalnych struktur partii, Kaczyński wraz ze swoją świtą stracili tym samym szerszy dostęp do reprezentowanych przez nich obywateli, którzy – przynajmniej takie odnoszę wrażenie – są nadal postrzegani jako „ciemny lud”.

Z tego powodu w PiS-ie panuje błędne przekonanie, że wystarczy rzucić ludziom więcej kiełbasy wyborczej w postaci kolejnych zasiłków socjalnych, a gorsze wyniki w wyborach tłumaczyć chwilowym spadkiem formy („Wystarczy się zmobilizować, bo jeśli wszyscy pójdziemy do urn, to odzyskamy władzę”). Takie podejście jest nie tylko niezgodne z rzeczywistością polityczną, ale również nieproduktywne, gdyż zraża do partii nowych wyborców, przy okazji zniechęca tych starszych, którzy zaczynają wątpić, czy PiS-owi rzeczywiście zależało na przywróceniu godności i poprawie warunków bytowych tzw. zwykłych ludzi.

Dlaczego wódz Tusk wygrał z wodzem Kaczyńskim?

Choć daleko mi do stwierdzenia, że zwycięstwo Koalicji 15 Października zwiastowało nową jakość polskiej demokracji, to muszę przyznać, że wynikało ono z rosnącej potrzeby ludzi do wywierania większego wpływu na polityków. W Polsce oddolna demokracja (znana w krajach anglosaskich jako grassroots democracy) wciąż raczkuje, co wynika z faktu, że w naszym systemie politycznym partie powstają i rozwijają się odgórnie, z woli przywódcy danego ugrupowania, a nie z inicjatywy obywatelskiej.

Nie będzie przesadą stwierdzenie, że tę tradycję „scementował” Jarosław Kaczyński, który wprowadził do PiS-u model zarządzania o charakterze wodzowskim. Podobne dyktatorskie rządy w Koalicji Obywatelskiej sprawuje Donald Tusk. W przeciwieństwie do „naczelnika” „kierownik” dobrze wiedział jednak, czego chcą wyborcy.

Wielu Polaków było zmęczonych rządami PiS-u i liczyło na zmiany. Obecny premier objął władzę właśnie dlatego, że potrafił dobrze odczytać nastroje społeczne i przekonać ludzi, że jeśli zagłosują na Koalicję 15 Października, w końcu będą mogli realnie decydować o kształcie polskiej polityki.

Pojawił się więc wtedy duch (albo przynajmniej namiastka) grassroots democracy, którego PiS, rządzony przez zamknięty w sobie obóz sanacyjny, nigdy nie będzie w stanie zrozumieć. Oczywiście można wątpić, na ile ta obietnica została „dowieziona”, ale to temat na zupełnie inne rozważania. Swoją rolę w kampanii odegrała.

Wyrazem politycznej mądrości Tuska, której próżno szukać u Kaczyńskiego, była choćby zmiana stosunku do Trzeciej Drogi. Przez długi czas kampanii wydawało się, że Koalicja Obywatelska i sprzyjające jej media rzucają kłody pod nogi potencjalnym koalicjantom, a szczególnie sojuszowi Hołowni i Kosiniaka-Kamysza.

Na krótko przed wyborami lider KO zdał sobie jednak sprawę, że ta metoda prowadzi go donikąd i na ostatniej prostej zaczął wręcz zachęcać do poparcia przyszłego koalicjanta. Ostatecznie to głosy na Trzecią Drogę dały nowej ekipie większość.

Co w tym czasie robiło medialne otoczenie PiS-u w telewizji publicznej? Atakowało na ostatniej prostej kampanii Konfederację, której dobry wynik mógł przecież potencjalnie odwrócić ostateczne wyborcze rozstrzygnięcie.

Sanacyjny PiS to samotny PiS

Warto zastanowić się nad tym, jakie są szanse Prawa i Sprawiedliwości na ewentualny powrót do władzy. Jak już wcześniej wspominałem, są one bardzo niewielkie, a wynika to z braku zdolności koalicyjnej, niezbędnej z takim poparciem, jakie PiS obecnie posiada, do utworzenia rządu.

Przekonany o słuszności swojej strategii Kaczyński twierdzi, że jedyna szansa na skuteczną realizację sanacyjnej wizji Polski prowadzi przez samodzielne rządy Zjednoczonej Prawicy. Opierając się na pozbawionych zdolności do wyrażeniu sprzeciwu politykach swojego najbliższego kręgu, wierzy on, że wynik wyborczy rzędu ponad 40% (w polskiej ordynacji wyborczej tyle z reguły wystarczy do rządzenia w pojedynkę) jest w zasięgu ręki.

To myślenie, które prowadzi do antagonizowania potencjalnych koalicjantów z innych konserwatywnych ugrupowań, takich jak PSL czy Konfederacja. W konsekwencji nie tylko zmniejsza to prawdopodobieństwo powrotu do władzy, lecz także cementuje wizerunek PiS-u jako ugrupowania niezdolnego do współpracy na rzecz Polski.

Trudno jest podsumować działania sanacyjnego obozu lepiej, niż zrobił to Andrzej Nowak, dlatego przytoczę jego słowa z rozmowy z Konstantym Pilawą: „Zwracam uwagę na brak dyskusji wewnętrznej, brak możliwości wewnętrznego dialogu wśród obywateli, którzy chcą głosować na Prawo i Sprawiedliwość. Ich głos jest zablokowany przez strukturę dworską tej partii. To znaczy jest dwór i cesarz na dworze. Do ucha cesarza dostają się tylko ci, którzy mówią jak baśniowe lustereczko (w którym królowa sprawdzała swoją urodę co rano): «Jesteś najpiękniejszy na świecie»”.

Po przeczytaniu słów profesora wniosek może być tylko jeden – aby duch obywatelski mógł zaistnieć, a polska prawica skuteczniej przekonywała wyborców do swej wizji, świta „sanacyjnego cesarza” musi wraz z nim usunąć się w cień. Polityka jednakże nie znosi próżni, w związku z czym pustkę po sanacyjności powinno w PiS-ie wypełnić zjawisko dotychczas nieistniejące – frakcyjność.

Frakcje zamiast obozów

PiS podczas 8 lat rządów wielokrotnie przemycał autorytarne elementy do polskiej demokracji – od upolitycznienia sądów i Trybunału Konstytucyjnego przez instalację partyjnej propagandy w mediach publicznych po brudną walkę z opozycją. Moim zdaniem jednak najbardziej szkodliwą cechą sanacyjnego autorytaryzmu, bez której te działania nigdy nie byłyby możliwe, jest dyktatorski model przywództwa, nieznoszący partnerskich relacji.

Taki styl rządzenia nie tylko legitymizuje istnienie partii wodzowskich, lekceważących zdanie obywateli, ale także uniemożliwia funkcjonowanie wewnątrzpartyjnej opozycji w ramach różnych frakcji. Celowo używałem do tej pory pojęcia „obozy” zamiast „frakcje”, gdyż te drugie w polskiej polityce de facto nie występują.

To, co wyróżnia frakcje czy skrzydła na tle zwykłych obozów lub koterii, to przede wszystkim ich jawność i zorganizowanie. Członkowie frakcji świadomie identyfikują się z odmiennymi poglądami niż reszta partii i zrzeszają się, aby skuteczniej propagować swoje postulaty, jednocześnie koegzystują z innymi politykami w ramach tego samego ugrupowania.

Podręcznikowym przykładem frakcji jest amerykańska Tea Party, libertariańskie skrzydło republikanów opowiadające się przeciwko regulacjonizmowi. W Polsce zaś, a szczególnie w PiS-ie, występują klasyczne obozy, których członkowie nie jednoczą się w ramach wspólnoty spójnych interesów, lecz podążają za silną jednostką, np. Jarosławem Kaczyńskim, aby maksymalizować korzyści i zwiększać swoje wpływy w partii.

Istnienie zamkniętych obozów zamiast przejrzystych frakcji szkodzi polskim ugrupowaniom, gdyż prowadzi do brutalnej walki plemion o monopol ideowy. Nie sprzyja zdrowej rywalizacji różnych poglądów i wspólnemu wypracowywaniu optymalnej strategii politycznej.

Choć może to być przejaw życzeniowego myślenia, rozwiązanie tych problemów poprzez upodmiotowienie frakcji może wyjść z partii, która najbardziej przyczyniła się do rozkwitu politycznego trybalizmu.

PiS, bo o nim, rzecz jasna, mowa, oprócz świty Kaczyńskiego składa się z dwóch znaczących obozów: centrowego i konserwatywnego. Oba środowiska mają według mnie potencjał, by kooperować i już jako upodmiotowione frakcje zastąpić sanacyjny monizm ideowym pluralizmem. Przyjrzyjmy się więc temu, dlaczego gra dwoma skrzydłami może być opłacalna dla PiS-u.

Jak frakcyjność wzmocniłaby PiS?

Jeśli zarządzanie PiS-em będzie oparte na współpracy frakcji centrowej (utożsamianej umownie z Mateuszem Morawieckim) i konserwatywnej (reprezentowanej umownie przez Przemysława Czarnka), część ugrupowań na prawo od centrum przybierze bardziej pozytywne nastawienie wobec ekipy z Nowogrodzkiej. Politycy z obu frakcji najgłośniej bowiem podkreślali konieczność współpracy takimi z siłami, jak PSL czy Konfederacja.

Jako najbardziej konkretne przykłady można wymienić wypowiedzi potencjalnych liderów PiS-u: Mateusza Morawieckiego, który zapowiadał porozumienie prawicowych sił politycznych, oraz Przemysława Czarnka, który wyrażał się w bardzo ciepłych słowach o PSL-u. Nie sposób nie zauważyć kontrastu z antagonistyczną postawą obozu sanacyjnego, w pewnym uproszczeniu wyznającego hasło „albo jesteś z nami, albo przeciwko nam”. Znamienne, że bardziej koncyliacyjne podejście od prezesa Kaczyńskiego prezentuje minister Czarnek, człowiek kojarzony przez wielu raczej z pogardą wobec odmiennych prądów ideowych.

Kolejny aspekt to potencjalne korzyści ze światopoglądowej różnorodności. Rywalizacja frakcji umiarkowanie konserwatywnej z tą bardziej reakcyjną może przyciągnąć do siebie więcej wyborców, którzy dotychczas musieli ograniczać się do ugrupowania z bardziej jednomyślną linią poglądową.

Popularność Konfederacji, składającej się z trzech odmiennych w wielu kwestiach środowisk, dowodzi atrakcyjności hasła „zjednoczeni w różnorodności”. Bardzo możliwe, że na tym samym mechanizmie skorzystałby także PiS, gdyby poszerzył swoją bazę wyborców. Sami politycy również nie musieliby dokonywać niepotrzebnych schizm, lecz pozostaliby w partii i uczestniczyliby w zdrowej rywalizacji z innymi skrzydłami ideowymi.

Istnienie frakcji sprzyjałoby wreszcie pluralizmowi idei, zapobiegało traktowaniu jakiegokolwiek poglądu jako dogmatu, który często nie jest spójny z wcześniejszymi założeniami kierownictwa partii. Niebagatelnym efektem frakcyjności powinna być też zmiana kultury zarządzania formacją.

Nowe kierownictwo, składające się z różnych frakcji, musiałoby podejmować decyzje na zasadzie porozumienia, a nie odgórnego dekretu, co zapobiegłoby dominacji jednego prądu ideowego nad innymi. Dzięki temu centrowe skrzydło mogłoby zapobiec dryfowi PiS-u w stronę skrajnej prawicy, podczas gdy konserwatyści zapewniliby, że partia nie podąży ścieżką Platformy Obywatelskiej – od chrześcijańskiej demokracji przez bezobjawowy konserwatyzm po liberalną lewicę.

Koniec partii wodzowskich?

Ostatni punkt rozważań o frakcyjności PiS-u dotyczy również innych stronnictw politycznych. Jak wyżej wspomniałem, sanacyjne rządy Kaczyńskiego doprowadziły do zwiększenia autorytaryzmu wśród partii politycznych, a ich szefowie zaadaptowali model zarządzania „naczelnika”. Tak postąpili zarówno premier Donald Tusk z KO, jak i wicemarszałek Włodzimierz Czarzasty z Lewicy.

Pierwszy jest w stanie pominąć na listach wyborczych tych polityków, którzy ośmielili się zaprezentować podejście wobec aborcji zgodne z pierwotną (niezwiązaną z pro-choice, na ich nieszczęście) deklaracją ideową PO. Drugi – może skinieniem ręki zawiesić 8 członków zarządu Lewicy.

Nie sądzę, aby trzeba było tłumaczyć szkodliwość wodzowskiego charakteru partii, gdyż w istocie sprowadza się on do tego samego, co autorytarne rządy państwem – nieprzemyślanych decyzji, wulgaryzacji debaty publicznej, w najgorszym wypadku represji wobec innych polityków i wyborców.

Trzeba skończyć z autorytarnymi sposobami zarządzania w Polsce i zacząć od PiS-u, który wyraźnie zyskałby w mojej opinii na rozwiązaniu frakcyjnym. Byłoby to niezwykłe, gdyby takie rewolucyjne jak na polskie warunki rozwiązanie wypłynęło od bodajże najbardziej autorytarnej partii w Polsce, a później zostało afirmowane przez pozostałe ugrupowania. Nie sposób jednak w całości ten scenariusz wykluczyć.

Przykładowo, premier Tusk ma skłonność do powielania wydeptanych przez „pisowców” ścieżek, co tyczy się przecież nie tylko skopiowania wodzowskiej kultury politycznej, ale też choćby przejęciu całych obszarów programowych (bezpieczeństwa, granicy, 800+, CPK), o czym pisał w swoim tekście chociażby Paweł Musiałek. Miejmy nadzieję, że ewentualne odejście PiS-u od wodzowskiego modelu zarządzania również nie zostanie pominięte przez włodarza Koalicji Obywatelskiej.

***

Podczas jakichkolwiek rozważań poświęconych przyszłości Prawa i Sprawiedliwości trzeba wyraźnie podkreślić, że należy je rozpatrywać w kategorii political fiction. Prezes Jarosław Kaczyński, a wraz z nim cały obóz sanacyjny, nieprędko przestaną decydować o większości spraw poruszanych na forum partyjnym.

Na ten moment równoznaczne jest to z dalszym okresem marazmu polskiej prawicy. Członkowie innych frakcji PiS-u powinni planować przyszłość partii i szukać alternatyw dla obecnego modelu zarządzania, takich jak rozwiązanie frakcyjne. Głęboko wierzę, że taka decyzja byłaby korzystna nie tylko dla PiS-u, lecz także dla całej polskiej sceny politycznej.

Publikacja nie została sfinansowana ze środków grantu któregokolwiek ministerstwa w ramach jakiegokolwiek konkursu. Powstała dzięki Darczyńcom Klubu Jagiellońskiego, którym jesteśmy wdzięczni za możliwość działania.

Dlatego dzielimy się tym dziełem otwarcie. Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o podanie linku do naszej strony.