Bosak, PiS, Sikorski i Trzaskowski. Kto zrobi prawybory, ten może wygrać prezydenturę
Odpowiedź Krzysztofa Bosaka na apel prawicowych intelektualistów i dziennikarzy sprawia, że w centrum debaty staje mało prawdopodobny dotąd scenariusz prawyborów prezydenckich. Jakkolwiek trudno uwierzyć, by PiS zdecydował się na tak odważny ruch, to argumentów na rzecz tego scenariusza jest sporo. Dynamika polityczna sprawia, że ten kto zdecyduje się na prawybory – może wygrać prezydenturę. Tyczy się to zarówno prawicy, jak i Koalicji Obywatelskiej. Donald Tusk może wykazać się tu jednak większym sprytem niż Jarosław Kaczyński.
Bosak myśli o przywództwie na całej prawicy
Zacznijmy od kwestii bieżącej. Krzysztof Bosak przedstawił w poranku Radia Zet swoje plany związane z wyborami prezydenckimi. Zadeklarował, że jeżeli Konfederacja wystawi samodzielnego kandydata, to będzie rekomendował Radzie Liderów tego ugrupowania poparcie Sławomira Mentzena. To zaskakująca decyzja, bo dotąd zakładano, że pomiędzy liderami Ruchu Narodowego i Nowej Nadziei odbędą się prawybory.
Bosak jednak idei prawyborów nie skreśla. Deklaruje, że jest gotów wziąć w nich udział, jeżeli … zostaną zorganizowane na całej prawicowej opozycji, a więc również z udziałem Prawa i Sprawiedliwości. Odpowiada tym samym na apel opublikowany przez portal „Do Rzeczy”, w którym pod wezwaniem do takich szerokich prawyborów „obozu patriotycznego” podpisali się prawicowi intelektualiści i dziennikarze tacy jak m.in. prof. Andrzej Nowak, Grzegorz Górny czy Jan Pospieszalski.
Oczywiście idea prawyborów nie jest nowa. Proponował ją już dawno Patryk Jaki, a na tych łamach po wyborach do Parlamentu Europejskiego pisaliśmy wprost, że ich wynik zwiększa racjonalność takiego rozwiązania. Znając jednak kulturę polityczną PiS i metody działania samego Jarosława Kaczyńskiego, trudno było dotąd traktować ją poważnie.
Apel oraz deklaracja Bosaka zmieniają nieco dynamikę w tej sprawie i tworzą dodatkowy kontekst szerszej współpracy prawicowej opozycji. Nie zwiększa to radykalnie szans na przeprowadzenie prawyborów na prawicy, ale każe poważnie rozważyć argument na rzecz takiego scenariusza. Zresztą, jak wyjątkowo celnie ujął to w porannym wywiadzie wicemarszałek Sejmu, „jest taka zasada, że politycy wybierają to co rozsądne, gdy nie mają żadnego innego wyboru”.
Nim do tego dojdziemy – spróbujmy zrozumieć sens deklaracji Bosaka. W krótkiej perspektywie najpewniej znalazł jakiegoś rodzaju porozumienie z wolnorynkowym skrzydłem Konfederacji, któremu na kandydaturze Mentzena wyraźnie zależało. W dłuższej i istotniejszej – Bosak ujawnił swoje, niepozbawione podstaw, aspiracje.
Deklaracja gotowości do stanięcia w szranki nie z samym Mentzenem, ale z całym gronem kandydatów partyjnej oraz pozapartyjnej prawicy, jest jasnym sygnałem, że docelową ambicją Bosaka jest walka o pełną stawkę – przywództwo całej polskiej prawicy.
Biorąc pod uwagę owoce, jakie przynosi liderowi Ruchu Narodowego dotychczasowa polityczna cierpliwość, jego sukcesywnie rosnącą popularność (w badaniach zaufania CBOS wyniki Bosaka istotnie przerastają wszystkich innych liderów prawicy poza Andrzejem Dudą, a z miesiąca na miesiąc są coraz lepsze) i czas niepokojów, w jaki w najbliższych latach wejdzie PiS – nie są to ambicje pozbawione podstaw.
Co zdeterminuje wybory prezydenckie? Geopolityka, głupcze!
Wróćmy tymczasem do dwóch wielkich partii: PiS i PO. Dynamika ostatnich tygodni zmienia „algorytm”, wedle którego obie formacje powinny podejmować decyzję w sprawie swojego kandydata. Paradoksalnie wszystkie te czynniki mają charakter globalny i daleko wykraczają poza nasze polskie, swojskie podwórko.
Zacznijmy od Stanów Zjednoczonych. Najpierw zamach na Donalda Trumpa, a potem podmiana kandydata po stronie Demokratów, istotnie zwiększyły już dziś polskie zainteresowanie polityczną sytuacją w USA. Kampania Trump-Harris jest dużo ciekawsza niż konfrontacja z udziałem Bidena, więc efekt ten tylko będzie rósł wraz z upływem czasu.
Jest jasne, że obie wielkie polskie partie dążą do tego, by swoją nominację ogłosić dopiero po 5 listopada, gdy znany będzie wynik amerykańskiego wyścigu. Po pierwsze, będą dostosowywać swoje kandydata do potrzeby stworzenia wrażenia, że to on będzie sprawniejszym partnerem w relacjach bądź to z Donaldem Trumpem, bądź z Kamalą Harris.
Po drugie, zwycięstwo Demokraty da w teorii łatwiejsze wejście w wyścig kandydatowi polskiej opcji globalistycznej, zwycięstwo Republikanina – opcji lokalistycznej. Zadziała po prostu efekt „nasi są w uderzeniu”. Po trzecie, ewentualne zwycięstwo Trumpa tworzyć będzie poczucie zagrożenia globalnym chaosem i będzie domagało się bardzo poważnego, twardego i doświadczonego kandydata.
Globalne wyczekiwanie na „czas chaosu” związane z możliwym kolejnym sukcesem 45. Prezydenta USA jednocześnie przyspieszyć może raczej niekorzystne dla naszej części świata wydarzenia na globalnej szachownicy, które i tak zdają się coraz bardziej nieuniknione. W najbliższym czasie wydarzyć się może bowiem bardzo dużo.
Z jednej strony mamy wyczekiwanie na eskalację na Bliskim Wschodzie, która ostatecznie już zwróci uwagę Amerykanów i świata gdzie indziej niż na nasz region. Z drugiej strony, ale i po części w konsekwencji – coraz powszechniejsze są prognozy jakiegoś rodzaju przesilenia w wojnie ukraińsko-rosyjskiej. Rozmowy pokojowe czy zamrożenie konfliktu, ale także i ewentualna dalsza eskalacja – to wszystko może wydarzyć się jeszcze tej jesieni, ale i mieć dalekosiężne skutki dla globalnej polityki w kolejnym roku.
A jakie to wszystko ma znaczenie dla wyborów prezydenckich? Kluczowe. Wiele wskazuje na to, że kandydat w wyborach prezydenckich może toczyć ostateczny bój w zupełnie innych okolicznościach geopolitycznych i wśród radykalnie odmiennych nastrojów społecznych w kraju, niż te, w których dziś prowadzone są badania szans potencjalnych kandydatów.
Dziś, gdy decydują wciąż głównie lokalne konteksty, z badań wynikać mogą po stronie PiS największe szanse młodego kandydata samorządowego niekojarzonego z dziedzictwem ośmiu lat rządów oraz równie dobre rokowania dla Rafała Trzaskowskiego po stronie KO.
Wynik wyborów w Stanach, pierwsze decyzje nowo wybranego prezydenta USA i rozwój wydarzeń na Bliskim Wschodzie oraz w wojnie rosyjsko-ukraińskiej mogą jednak sprawić, że gdy faktycznie przyjdzie do kampanii i wyborów, to dużo bardziej „na czasie” wydawać się będą kandydatury mogące zagwarantować dyplomatyczne obycie i dobre relacje transatlantyckie, choćby Radosława Sikorskiego w Platformie i Marcina Przydacza w PiS.
Taki sposób myślenia ma uzasadnienie zarówno państwowe, jak i stricte wyborcze. Trudno dziś jednoznacznie ocenić, jakie tony będą dominować w nastrojach społecznych w maju 2025 roku. Niestety coraz więcej wskazuje, że będą to emocje globalnego niepokoju i poczucia dalszego, po pandemii i agresji Rosji na Ukrainę, rozregulowywania się światowego porządku.
Prawybory to narzędzie, które pozwala ukraść czas
Jestem od zawsze wielkim zwolennikiem radykalnej demokratyzacji życia polskich partii politycznych i po prostu uważam, że prawybory mogą tchnąć w nie choć minimum tak potrzebnego ducha obywatelskiej podmiotowości. Nie będę więc przedstawiał licznych argumentów za tym rozwiązaniem, które dotyczą właściwie każdej formacji. Skupię się na tych, nieco przygodnych, zaletach, które obecnie mogą trafić do świadomości wodzowsko zarządzanych głównych ugrupowań.
Jak już wspomniałem, w interesie obu partii jest możliwie opóźnić ogłoszenie kandydata. Jednocześnie obie deklarowały, że przedstawią swoich nominatów jesienią i wszyscy spodziewają się, że poznamy dwa główne nazwiska najpóźniej 11 listopada. To oczekiwanie nie wygaśnie i może utrudniać formacjom funkcjonowanie.
Ogłoszenie wówczas, że decyzja jednak nie zapadła, ale zaczynają się prawybory – to szansa, by przeciągnąć decyzję co najmniej do początku 2025 roku, a jednocześnie przyciągnąć uwagę opinii publicznej atrakcyjnym, demokratycznym spektaklem.
Dla obu formacji to także szansa, by ustawić się na wygodnej pozycji „tego drugiego”. Mówiąc obrazowo: PiS pewnie wskazałoby innego kandydata, gdyby jego głównym konkurentem był Rafał Trzaskowski, a innego – gdyby był nim Donald Tusk lub Radosław Sikorski.
Co prawybory dałyby Platformie?
Dotąd omówiliśmy wspólne uwarunkowania, które do organizacji prezydenckich prawyborów mogą zachęcić obie partie. Teraz zajmijmy się obiema formacjami osobno.
Po stronie Platformy prawybory to okazja, by ewentualnie porzucić kandydaturę Trzaskowskiego „w dobrym stylu”. Dotychczas wydawała się ona „ustawieniem fabrycznym”, które zmienić mogłaby jedynie decyzja Tuska o kandydowaniu – a tej przecież premier zaprzeczał.
Jeżeli z jakichś powodów – ambicjonalnych, lokalnych czy omówionych powyżej globalnych – intuicje kierownictwa Platformy się zmieniły, to prawybory mogą być drogą do tego, by zmiana decyzji odbyła się „z twarzą”, a nie poczuciem skrzywdzenia dotychczasowego kandydata na pretendenta i wrażeniem niedotrzymania słowa danego wyborcom.
Co więcej, kluczowym problemem wizerunkowym PO w dłuższej perspektywie wydaje się rosnące poczucie „samotności” Tuska w procesie rządzenia oraz słabości partyjnych kadr, które go otaczają. Prawybory z udziałem samego premiera, szefa MSZ i prezydenta stolicy – to nie tylko wielki spektakl, ale też okazja by pokazać, że to jednak główna partia rządząca dysponuje dziś nazwiskami największego państwowego formatu.
Co prawybory dałyby PiS?
Dla partii Kaczyńskiego decyzja o prawyborach niesie zaś inne, równie istotne szanse. Kluczowa tyczy się budowy rozpoznawalności kandydatów. Wśród potencjalnych opcji Platformy każdy potencjalny pretendent do Pałacu Prezydenckiego jest mocno doświadczony i szeroko rozpoznawalny.
Tymczasem kandydat PiS, jeżeli ma mieć szanse powalczyć w wyborach o zwycięstwo, musi być nieobciążony bagażem rządowych kontrowersji ośmiu lat rządów. Tylko taki kandydat ma bowiem szanse przekonać do siebie wyborców Konfederacji i niezdecydowanych. To sprawia zaś, że w stawce są nazwiska radykalnie mniej rozpoznawalne niż Tusk, Sikorski i Trzaskowski.
To paradoks, przed którym stoi dziś Kaczyński. Jeśli chce, by jego partia wygrała prezydenturę w 2025 roku, musi postawić na kandydata mało znanego. Jednocześnie ten brak rozpoznawalności może być równolegle dużo większym problemem, niż miało to miejsce w roku 2015, gdy młodość, świeżość i dynamizm były wystarczającymi atutami Andrzeja Dudy w konfrontacji ze zgranym, nudnym i robiącym wrażenie nieporadnego Bronisławem Komorowskim. Prawybory mogą być więc świetną okazją, by po prostu rozpoznawalność tego nowego kandydata zbudować.
Co więcej, to także szansa, by sprawdzić ich w boju. Jeżeli przykładowo wybór Kaczyńskiego przebiega dziś pomiędzy gronem kandydatów w rodzaju: Zbigniew Bogucki – Karol Nawrocki – Marcin Przydacz – Lucjusz Nadbereżny – Tobiasz Bocheński, to choćby i najlepsze badania społeczne mogą okazać się niewystarczające, by podjąć ostateczną decyzję. Po prostu większość z tych kandydatów na kandydatów nie miała dotąd okazji występować w debatach, ćwiczyć się w wiecowych przemowach i konfrontować z ostrym medialnym ostrzałem.
Wreszcie, prawybory to także możliwość, by prowadzone dziś badania zracjonalizować. Najważniejszą zmienną, którą powinny one ujawnić, jest poziom akceptacji każdego z kandydatów przez elektorat niezbędny w drugiej turze wyborów, tj. wyborców Konfederacji, Polskiego Stronnictwa Ludowego i szerzej tych niezdecydowanych, którzy w październiku 2023 roku zagłosowali na Trzecią Drogę.
Problem w tym, że przy obecnej rozpoznawalności pretendentów badania tego kluczowego potencjału mogą dawać fałszywe wyniki. Po prostu głosujący na Konfederację i Trzecią Drogą większości z tych osób dziś nie znają.
Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze kwestia „szerokich prawyborów na prawicy”. Skwitujmy ją krótko. W scenariuszu, w którym Jarosław Kaczyński dopuszcza możliwość zwycięstwa w prawyborach Krzysztofa Bosaka czy Patryka Jakiego uwierzyć jeszcze trudniej, niż w ten, że zgadza się na demokratyczną procedurę w szeregach własnej partii.
Z pewnością jednak zbudowałoby to wrażenie, że po miesiącach smuty prawica odzyskuje witalność. Wróćmy zatem raz jeszcze do zgrabnego bon motu lidera Ruchu Narodowego – politycy podejmują rozsądne decyzje, gdy nie mają innego wyjścia.
***
Podsumujmy. Dwa „czarne łabędzie” zmieniły wagę wyborów w USA dla decyzji PiS i PO o tym, kto będzie reprezentował te partie w przyszłorocznym wyścigu prezydenckim. Z dnia na dzień coraz więcej wskazuje na to, że pozostałe globalne okoliczności będą przemawiać na rzecz kandydatur osób bardziej doświadczonych, twardych oraz obytych na dyplomatycznych i transatlantyckich salonach. W interesie obu ugrupowań jest gra na czas i możliwość zgrabnego przeciągnięcia w czasie ogłoszenia finalnej decyzji.
Scenariusz prawyborów może być dziś zatem atrakcyjny tak dla Donalda Tuska, jak i Jarosława Kaczyńskiego. Kto się na nie zdecyduje i sprawniej je przeprowadzi – może zyskać premię, która przesądzi o zwycięstwie na przełomie maja i czerwca 2025 roku.
Doświadczenie wskazuje jednak, że to ten rodzaj sprytu, którym przez dekady częściej wykazywał się Tusk. Ale przecież i Kaczyńskiemu zdarzały się decyzje, o których nikt na poważnie, poza nim samym, nie miał odwagi mówić w jego obecności. Problem w tym, że obaj protagoniści nie wydają się być aktualnie w swojej szczytowej formie, gdy chodzi o społeczny słuch i polityczny instynkt.
Publikacja nie została sfinansowana ze środków grantu któregokolwiek ministerstwa w ramach jakiegokolwiek konkursu. Powstała dzięki Darczyńcom Klubu Jagiellońskiego, którym jesteśmy wdzięczni za możliwość działania.
Dlatego dzielimy się tym dziełem otwarcie. Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o podanie linku do naszej strony.