Pomiędzy pseudorealizmem a naiwnością. Jaka polityka wobec wschodnich sąsiadów?
Wiele osób nad Wisłą w kontekście wojny zaczęło snuć wizje federacji czy też konfederacji Międzymorza/Trójmorza/Polski Jagiellońskiej* (niepotrzebne skreślić). Cieniem na te piękne marzenia położyło się ochłodzenie we wzajemnych relacjach z Kijowem. Uruchomiło to zastępy tzw. realistów głoszących peany na temat polityki opartej na twardych interesach. Jak więc ostatecznie kreować polską politykę na Wschodzie?
Tekst jest częścią projektu „Rzeczpospolita nie tylko Polska” w ramach którego organizujemy debaty i piszemy teksty mające przybliżyć ideę I Rzeczpospolitej jako wspólnego dziedzictwa Białorusinów, Ukraińców i Polaków.
Polsko-wschodniej love story nie będzie
Na początku chciałbym przypomnieć pewien podstawowy fakt, o którym ludzie wydają się zapominać. W polityce międzynarodowej nie istnieją związki oparte na przyjaźni, a tym bardziej na miłości.
Nie sposób wobec jej aktorów oczekiwać bezinteresownego poświęcenia. Mamy co najwyżej do czynienia z realizacją interesów lub agendy (ideologicznej, dynastycznej, kleptokratycznej itd.) Coś, co może dla niewprawnego obserwatora wydawać się gestem przyjaźni, ma w sobie ukryty, ale wyraźny cel.
Dlatego tak ważne jest posiadanie przez podmioty polityki międzynarodowej czegoś konkretnego do zaoferowania. Posługując się już nieco wyświechtanym sloganem: wdzięczność nie jest walutą w relacjach pomiędzy państwami.
Nie można mieć Kijowowi za złe, że broni swoich interesów, również tych natury gospodarczej. Tym bardziej my, Polacy, nie możemy się zrzekać dbania o własne korzyści w imię wyidealizowanej wizji przyszłości. Nikt nam się nie odwdzięczy za coś, co dostanie od nas za darmo.
Czymś, o czym zapomina się równie często, co o „grze interesów”, jest potrzeba autonomii ze strony każdego z graczy polityki międzynarodowej. Społeczeństwa, a w szczególności ich elity, cenią sobie niezależność i możliwość samostanowienia.
Wszak czym innym jest bycie ministrem, premierem czy prezydentem państwa, nawet małego, a czym innym gubernatorem prowincji, choćby i w mocarstwie. Widoczne jest to szczególnie w naszej części Europy, która tak bardzo została dotknięta piętnem imperializmu.
Nie sposób oczekiwać od państw walczących o swój byt, że ot tak zrzekną się swej niezależności i zaczną prowadzić uległą politykę wobec innych krajów. Tyczy się to szczególnie elit i społeczeństwa ukraińskiego, które daje ogromną daninę krwi, stawiając się mocarstwu atomowemu z „drugą armią świata”.
Oni nie będą przed nikim klękać. Kijów będzie asertywny, momentami nawet ostentacyjnie, jak to mieliśmy okazję już widzieć kilkukrotnie w stosunku do partnerów z NATO.
Dla Ukrainy i Białorusi wzorem są Niemcy i Francja, a nie my
To wszystko nie oznacza bynajmniej, że mamy wobec naszych wschodnich sąsiadów przyjąć postawę brutalną czy wyniosłą. Nie deprecjonując ogromu polskiego wsparcia oraz naszego kluczowego położenia geograficznego w kontekście wsparcia tak Ukrainy, jak i innych państw regionu, nie jesteśmy w stanie konkurować z Niemcami, USA czy Francją. Potencjał kapitału i know-how „ichniejszych” instytucji, korporacji czy NGO jest znacznie większy niż nasz.
Możliwości inwestowania i przejmowania lokalnych przedsiębiorstw na Wschodzie czy też promocji swojej agendy również. To samo tyczy się bieżącego wsparcia wojskowego. O ile jesteśmy liczącym się państwem, gdy chodzi o remonty oraz zaopatrywanie w amunicję i części ukraińskiego sprzętu postsowieckiego, to biorąc pod uwagę, że jego udział będzie sukcesywnie maleć na rzecz sprzętu zachodniego, ten stan nie utrzyma się długo.
Podobnie rzecz ma się, jeżeli chodzi o prestiż i soft-power. Jesteśmy tylko jednym z wielu państw Zachodu – nie stanowimy dla nikogo benchmarku ani punktu odniesienia. Z punktu widzenia np. państw bałtyckich jesteśmy takimi samymi konsumentami idei płynących z Zachodu, jak i one. Podobnie rzecz ma się z Ukrainą, czy też potencjalnie Białorusią.
Jesteśmy jedynie pewnym wzorem pośrednim – etapem transformacji, który Wschód chciałby osiągnąć, ale jego ostatecznym wzorem są Francja i Niemcy. Trudno się temu dziwić. Powodem tego stanu rzeczy jest nasz rozwój zależny i „modernizacja z kserokopiarki”. Po co kserować z odbitki, kiedy można sięgnąć po oryginał?
Nie czyń bliźniemu, co tobie niemiłe
Mając za sobą doświadczenia ostatnich 35 lat, wiemy bardzo dobrze, że „chemia z Niemiec” nie jest za darmo. Rozumiemy również, co się kryje za poklepywaniem po ramieniu i dawaniem dobrych rad przez państwa Zachodu. Zresztą i sama Ukraina przechodzi obecnie przyspieszony kurs z prawdy, że swobodny wybór celów jest dla mocarstw; peryferie muszą się słuchać większych. Mam tutaj na myśli tak nieznośny także dla nas, Polaków, protekcjonalizm oraz poczucie wyższości partnerów zachodnich.
Musimy bardzo uważać, żeby w ramach odreagowywania własnych kompleksów oraz resentymentów nie popaść w naśladowanie Berlina czy Paryża. Kijów z pewnością jeszcze usłyszy, że „miał okazję, żeby siedzieć cicho”. Ważne, aby nie usłyszał tego od nas. Czym innym bowiem jest twarde stawianie swoich interesów w negocjacjach, a czym innym próba ustawiania partnera z pozycji siły.
Nie chodzi tutaj nawet o jakieś wysokie standardy etyczne czy sprzeczność z naszym doświadczeniem historycznym, a o prostą konstatację, że do wymuszania uległości nie mamy ani środków, ani doświadczenia. A nie ma wątpliwości, że Berlin będzie chciał nas skusić do udziału w brudnej wspólnocie wykorzystującej trudne położenie Ukrainy. Pytanie, czy będzie to warte utraty pozytywnego kapitału symbolicznego. Nie przy wszystkich stołach warto siedzieć.
Może się bowiem okazać, że słuchając twardych realistów wzywających do naśladowania Niemiec czy Waszyngtonu, możemy stracić cnotę, a rubelka nie zarobić. Co więcej, oburzamy się, że np. Czechy i ich przemysł zbrojeniowy jest w stanie ugrać więcej na Ukrainie niż my. Dzieje się tak dlatego, że Czesi nie mają wygórowanych oczekiwań i nie próbują nic wymusić. Robią biznes, przychodzą z ofertą bez wymagań, bez katalogu „spraw do załatwienia”. Jedni mają siłę, a drudzy nie mają złudzeń, my zdajemy się działać odwrotnie.
Jeżeli już uczyć się od Zachodu, to mądrze
Państwa „starej” Europy inaczej zachowują się wobec państw uważanych za peryferyjne, a inaczej pośród „równych sobie”. Poza konkurencją możliwa jednak jest współpraca, szczególnie istotna, jeżeli wszyscy partnerzy znajdują się pod naciskiem sił zewnętrznych.
To, jak dzisiaj wygląda Unia Europejska, oraz to, jaką rolę na kontynencie odgrywają Berlin i Paryż, jest wynikiem polityki sięgającej lat 50. i 60. XX wieku. Wtedy to zdruzgotana II wojną światową Europa stanęła w obliczu absolutnej dominacji Stanów Zjednoczonych z jednej strony oraz zagrożenia komunistycznego z drugiej. Związek Radziecki ze swoimi satelitami, jak i będące pod jego wpływem działające na Zachodzie partie komunistyczne stanowiły realne zagrożenie.
Z kolei USA ze swoją potężną gospodarką, która praktycznie odpowiada za wygranie wojny, rozdawały karty. Zarówno pod względem ekonomii, jak i obronności. Francja i Niemcy obudziły się w świecie, w którym ich wielowiekowa walka o dominację nad Europą w swojej dotychczasowej formie traciła rację bytu. O hegemonię nad Starym Kontynentem rywalizowały teraz Moskwa i Waszyngton.
Paryż nie mógł wykorzystać sytuacji pokonanych i upokorzonych Niemiec do stworzenia czegoś na kształt Związku Reńskiego 2.0, ponieważ miał nad sobą Stany Zjednoczone. Te mogły przelicytować Francję we wszystkim i miały swoje własne środki nacisku na Paryż. Bonn z kolei musiało zrobić coś, żeby nie popaść w całkowitą zależność od Wielkiego Brata zza Atlantyku.
W tej sytuacji jedyną szansą na wzmocnienie swojej pozycji była współpraca. Nie taka cukierkowa i polegająca na przyjaźni, a realna i twarda, wykuwana w dyplomatycznych gabinetach i momentami szorstka. Żadne z państw nie zapomniało o swoich interesach oraz własnej tożsamości.
Jednocześnie współpraca ta nie stanowiła bynajmniej wypowiedzenia relacji transatlantyckich. Wręcz przeciwnie, miała na celu wzajemne umacnianie się państw w ramach tego układu, co do zasady korzystnego dla jego uczestników.
Nie Mitteleuropa, a Rzeczpospolita
Jak opisywałem w artykule napisanym z okazji rocznicy zawiązania unii lubelskiej, trwałą współpracę należy budować nie na hegemonicznej dominacji, lecz na kooperacji wobec wspólnego zagrożenia. W obecnej sytuacji można dostrzec liczne analogie do sytuacji z przełomu XIV i XV wieku.
Polska po raz kolejny ma szansę stać się dla innych pomostem do Europy, jednocześnie broniąc się przed zwasalizowaniem przez Zachód. Jedyne co musimy zrobić, to wyzbyć się naszej swoistej choroby dwubiegunowej, na którą cierpi polska polityka zagraniczna. Idealizując, a następnie deprecjonując naszych partnerów, wiele nie ugramy.
Niczego na Ukrainie nie wymusimy. Zapomnijmy o tym. Zawsze znajdzie się ktoś, kto naszym sąsiadom zaoferuje tyle samo lub więcej bez stawiania takich wymagań, jakie my stawiamy. To, co możemy zrobić, to postarać się, aby nasza oferta była korzystna. Zamiast próbować gry, na którą nie mamy zasobów, skupmy się na naszych mocnych stronach. A tych wbrew pozorom mamy wiele.
Po pierwsze, naszym atutem jest położenie, duża i bezpieczna wspólna granica oraz stosunkowo niewielka odległość. Czym innym jest dostarczanie materiałów i sprzętu spod Stalowej Woli, a czymś zupełnie innym znad Renu, o Potomaku nawet nie wspominając.
Po drugie, wiarygodność. Nasze zaangażowanie w pomoc Ukrainie jest szczere, ponieważ jest zgodne z naszą racją stanu. Dziś może się w Kijowie wydawać, że jest ono darmowe, ale sytuacja się zmieni, kiedy partnerzy zachodni się rozmyślą. Wtedy koszty przekonywania Berlina, Paryża czy Waszyngtonu poszybują w górę.
Po trzecie, nieocenionym zasobem jest soft-power zbudowany i utrwalany przez skalę pomocy państwa oraz społeczeństwa. Nie mówię nawet o początkach agresji, lecz o codziennej mrówczej pracy setek wolontariuszy, sanitariuszy pola walki czy ochotników wspierających Ukrainę. W tym kontekście nie można zapominać o setkach tysięcy Ukraińców w Polsce, poznających nasz kraj oraz integrujących się z nim. Jest to potężny czynnik mogący wzmocnić nasz pozytywny PR.
Jak widać, na dwa z tych trzech atutów mamy wpływ. Możemy jednak je dość łatwo roztrwonić przez nieumiejętne i nieodpowiedzialne próby prowadzenia „realpolitik”. Nagłe stawanie okoniem, blokowanie granicy i próba warunkowego wysyłania sprzętu, kiedy Francja i Niemcy przesunęły wajchę w drugą stronę, są niepoważne. Nagle ze spiżowego partnera i pewnej ostoi stajemy się równie chwiejni, co Berlin… Tyle że biedniejsi i słabsi.
Jaki jest efekt pokazowej polityki obecnej ekipy? Umowy polsko-ukraińskiej nie ma, ekshumacji nie ma, postępu w polityce historycznej również nie ma. Za to zmalało wsparcie z naszej strony i Kijów bardziej orientuje się na Zachód, bo nie dostaje od nas „żelaza”.
Co gorsza, brak spójnych polityk informacyjnych, migracyjnych i społecznych prowadzi do pogarszania się wzajemnych relacji polsko-ukraińskich na poziomie społeczeństw. Zamykanie oczu na realne problemy stanowi idealną pożywkę dla rodzących się nieufności i wzajemnych oskarżeń, w które jak w masło wchodzi rosyjska dezinformacja chętnie dystrybuowana przez tzw. patriotów i realistów.
Zachowajmy spokój.
Nie będziemy Niemcami, nie zbudujemy polskiej Mitteleuropy ani nie będziemy rozgrywać mniejszych partnerów niczym Francja. Nie jesteśmy również w stanie jak np. Czesi jedynie robić interesów, korzystając radośnie z bycia częścią zasobnego Zachodu, porzucając jednocześnie pragnienia wpływania na otoczenie.
Na pierwsze jesteśmy za słabi, a na drugie zbyt ambitni i za duzi. Musimy po prostu cierpliwie robić swoje i czekać, aż nasza mrówcza praca wyda owoce. Prędzej czy później Zachód zacznie wystawiać rachunki. Wtedy to Polska powinna się okazać pewnym partnerem i wartościową alternatywą.
Nie chodzi oczywiście o oddawanie wszystkiego za darmo, licząc na wdzięczność. Artykułujmy swoją perspektywę i oczekiwania, utrzymujmy relacje i pomagajmy, zostawiając sobie przestrzeń na pogłębienie współpracy, kiedy nasi partnerzy do tego dojrzeją. Pojednanie wymuszone pałką w sytuacji egzystencjalnego zagrożenia nie będzie warte funta kłaków. Niezbędne jest budowanie instytucji, forów dialogu, miejsc dostępu do uszu ważnych ludzi, powiązań gospodarczych czy militarnych.
Niemniej istotne, choć zdecydowanie trudniejsze, jest wypracowanie oferty ideologicznej czy społeczno-kulturowej dla Europy Środkowej. System demoliberalny trzeszczy w szwach, a jedyną alternatywą dla niego wydają się tani populizm lub wschodnie despotie. Żeby odgrywać rolę w swoim otoczeniu, musimy przestać bezmyślnie kopiować z zewnątrz modele polityki i kultury. Bez wypracowania własnej, bazującej na polskich doświadczeniach wizji życia w zachodniej kulturze opartej na wolności będziemy jedynie, znowu, tańszą podróbką Niemiec czy Francji.
***
Na pierwszy rzut oka może się wydawać, że w powyższym tekście mieszam perspektywę całego regionu i relacji z samą Ukrainą. Robię to jak najbardziej celowo, ponieważ mniejsze państwa regionu – jak Mołdawia czy Litwa, Łotwa i Estonia – obserwują dokładnie nasze poczynania.
Relacje Warszawy z Kijowem są swoistego rodzaju wyznacznikiem tego, jak możemy się zachowywać wobec pozostałych partnerów. Dlatego najgorsze, co możemy zrobić, to próbować stać się uboższą kopią Niemiec. Parafrazując hasło pochodzące z pewnej reklamy: skoro nie ma różnicy, to po co przepłacać?
Projekt finansowany przez Narodowy Instytut Wolności – Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego (zwany dalej NIW-CRSO) ze środków Korpusu Solidarności – Program Wspierania i Rozwoju Wolontariatu Długoterminowego na lata 2018-2023.