Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.

„Niemcy Wschodu”, „Wandea” pierestrojki. Jaka naprawdę jest Białoruś?

„Niemcy Wschodu”, „Wandea” pierestrojki. Jaka naprawdę jest Białoruś? Mińsk; Plac zwycięstwa; autorka zdjęcia: Barbara Nałęcz-Nieniewska

Białoruś często wydaje się nam postsowieckim skansenem, którego gospodarka kojarzy się w polskim internecie głównie z produkcją ziemniaków, jednak przez ostatnie lata w tym kraju prężnie rozwijała się branża IT. Sami Białorusini bywają nazywani „Niemcami Wschodu”. O nieznanym obliczu Białorusi, a także o wyzwaniach związanych z polską polityką wobec tego kraju Barbara Nałęcz-Nieniewska rozmawia z Maciejem Radziwiłłem.

Rozmowa jest częścią projektu „Rzeczpospolita nie tylko Polska” w ramach którego organizujemy debaty i piszemy teksty mające przybliżyć ideę I Rzeczpospolitej jako wspólnego dziedzictwa Białorusinów, Ukraińców i Polaków.

I Rzeczpospolita oraz Wielkie Księstwo Litewskie. Jaką tożsamościową rolę wśród białoruskich elit odgrywa dzisiaj to historyczne dziedzictwo?

Ta tradycja jest dosyć silna, cieszy się zainteresowaniem ludzi, szczególnie elit intelektualnych. Zaczęto o niej mówić na początku lat 90., jeszcze zanim Łukaszenka doszedł do władzy. Ruchy narodowe chciały udowodnić, że Białoruś ma inną historię niż tylko sowiecką. Wydawano na ten temat dużo książek. W tamtych czasach oficjalnymi symbolami Białorusi były Pogoń litewska i flaga biało-czerwono-biała.

Po 1995 r. Łukaszenka zmienił symbolikę narodową na wywodzącą się z tradycji sowieckiej oraz zaczął zbliżać gospodarczo i politycznie Białoruś do Rosji. Mimo to nawet w kręgach władzy byli ludzie odwołujący się do dziedzictwa Wielkiego Księstwa Litewskiego (WKL). Z państwowych pieniędzy przeprowadzano rekonstrukcje zabytków z okresu Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Białorusini zaczęli odczuwać swoją odrębność od Rosji. Zrozumieli, że mają własną, białoruską (czy też litewską), czyli również europejską, historię i tożsamość.

Elity polityczno-kulturalne to jedno. Czy to dziedzictwo jest obecne w białoruskim społeczeństwie?

Znam pewną parę rosyjskich historyków z Niżnego Nowogrodu. Napisali serię reportaży o krajach postsowieckich, w tym również o Białorusi. Ich teza głosi, że to państwo to „Wandea” pierestrojki, sowiecki kraj, który się nie zmienił. Gdy historycy spędzili na Białorusi kilka tygodni, zaskoczyły ich dwie kwestie.

Raz, że dużo mówi się o historii, podobnie jak w Polsce. Dwa, że wielu ludzi uważa się za potomków szlachty, wręcz za szlachtę. Białorusini są z tego bardzo dumni! W tym kraju można zaobserwować zupełnie inny stosunek do rodzin dawnej arystokracji niż w Rosji. Białorusini mówią: „Nasi Sapiehowie, nasi Radziwiłłowie, nasi Ogińscy”. W Rosji tego nie ma, bo tam istniała tylko arystokracja dworska. Nawet jeśli przez parę pokoleń posiadali jakiś majątek, to i tak cały czas przebywali w stolicy.

Czyli nie znali się z ludem po prostu.

Tymczasem Rzeczpospolita była zdecentralizowana, a królewięta na Wschodzie związani z ziemią i z chłopstwem. W niektórych miejscach przetrwali nawet do II wojny światowej w jakiejś patriarchalnej, niedzisiejszej, ale jednak harmonii.

Szczególnie ciekawi mnie temat budowania przez Białorusinów tożsamości narodowej na dziedzictwie Wielkiego Księstwa Litewskiego i Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Czy faktycznie Białorusini „mają prawo” nazywać siebie Litwinami? Słyszałam, żuważają swój kraj za prawidłową Litwę, bo według nich dzisiejsza Litwa to Żmudź.

To trochę przesada. Żmudź się zaczyna od Kiejdan, więc znajduje się daleko od dzisiejszej granicy. Bardzo często jeżdżę na Litwę i prowadzę taką samą działalność jak na Białorusi, tylko na większą skalę, bo tam jest łatwiej (realizacja wystaw, finansowanie publikacji, przekazywanie do zbiorów muzealnych „radzivilianów” – przyp. red.). Rzeczywiście Litwini z pewnym niepokojem patrzyli na przypisywanie sobie dziedzictwa WKL przez Białoruś, mimo że sami dopiero od niedawna doceniają historię Wielkiego Księstwa.

Wcześniej odbierali okres po Unii Lubelskiej podobnie jak my czas zaborów, co oczywiście było nieporozumieniem. Nawet w Polsce pojawiają się podobne głosy, np. Olga Tokarczuk uważa, że Polacy skolonizowali te tereny. Oczywiście dochodziło do wyzysku ludności, bo taki wtedy był świat. Trzeba jednak pamiętać, że dokonywali tego ludzie miejscowi. Przecież to litewskie rody, takie jak Radziwiłłowie czy wiele innych, trzęsły tym krajem. Ich przedstawiciele zostawali też królami, najważniejszymi urzędnikami czy biskupami na terenie Korony.

Do niedawna Litwini nawiązywali raczej do okresu wcześniejszego – Litwy etnicznej, czyli czasów Giedymina i Mendoga. Teraz już się to zmieniło, m.in. dzięki takim „kropelkom”, jak podejmowane przeze mnie, np. zorganizowanie wystawy o Radziwiłłach. Wilno de facto zbudowano w tym niby-okresie „niewoli”, bo z czasów Mendoga czy Giedymina niewiele zostało.

Kiedy Białorusini chcą udowodnić, że to oni są dziedzicami historycznego Wielkiego Księstwa Litewskiego, podają za przykład statuty litewskie, które zostały napisane w języku białoruskim. Czy wiadomo, w jakim języku mówiła szlachta litewska, np. w czasach Mikołaja Czarnego Radziwiłła (XVI w.)?

Mikołaj Czarny mówił po polsku. Nie jest prawdą to, co twierdzili litewscy nacjonaliści, że język polski został wprowadzony zamiast litewskiego. On zastąpił język ruski (z którego wywodzą się białoruski i ukraiński – przyp. red.), który stanowił oficjalny język Wielkiego Księstwa aż do Unii Lubelskiej. Zachowały się potwierdzające to dokumenty. Przecież Litwini byli ostatnimi poganami Europy, dlatego nie zostały po nich żadne pisane źródła poza źródłami zewnętrznymi. Później, gdy Litwini zaczęli rozszerzać swoją władzę na tereny dzisiejszej Białorusi i Ukrainy, przyciągnęli prawosławnych mnichów – jedynych, którzy umieli czytać i pisać.

Dlatego język mnichów stał się oficjalnym językiem WKL i pozostał nim do połowy XVI w. Potem pojawił się język polski. Mikołaj Krzysztof „Sierotka”, który pojechał na studia do Strasburga, chwalił się w liście swojemu ojcu Mikołajowi Czarnemu, że ma dobre oceny z łaciny i niemieckiego. Ojciec odpisał: „Tylko żebyś mowy naszej przyrodzonej nie zapomniał”, a pisał to po polsku. Oczywiście historycy zwracają uwagę, że to nie był taki sam język polski jak w Koronie, zawierał więcej „rusicizmów”. Ten język jeszcze do XVIII w. był nieco inny.

Wspomniał pan wcześniej o „Wandei” pierestrojki. To określenie wydaje mi się symptomatyczne także dla polskiego postrzegania Białorusi. W powszechnym odbiorze nasz wschodni sąsiad to najczęściej nic więcej niż postkomunistyczny skansen. Tymczasem rzeczywistość społeczno-gospodarcza jest zdecydowanie odmienna od tych stereotypów.

Białoruś na początku lat 90. miała podobne problemy do innych krajów byłego ZSRR, czyli anarchię, korupcję, dziką prywatyzację, rozkradanie kraju, bezrobocie, biedę i bandytyzm. Łukaszenka doszedł do władzy na hasłach antykorupcyjnych i udało mu się nad tym chaosem zapanować.

Zatem ten okres względnej wolności politycznej lub demokracji kojarzy się na Białorusi bardzo źle. W kraju nie było żadnych struktur lub elit, które mogłyby transformację przeprowadzić. Gospodarka się rozpadała, a wolność niewiele ludziom dawała. Wobec tego, podobnie jak w innych byłych republikach związkowych, kiedy tylko pojawił się autokrata, był witany z pewną ulgą.

Na Białorusi najważniejsze aktywa znajdują się wciąż w rękach państwa. To kraj bezpieczny, policja nie jest tak skorumpowana, tak jak w innych krajach dawnego ZSRR. Oczywiście częściowo jest to wynik ogromnych transferów, które przychodziły z Moskwy. Białoruś otrzymała w ciągu dwudziestu paru lat ponad 100 miliardów dolarów ukrytych mniej lub bardziej w dotacjach z Rosji, która sprzedawała jej gaz i ropę po preferencyjnych cenach. Z kolei Mińsk eksportował produkty ropopochodne z dobrym zyskiem.

To, czy dobra sytuacja była wynikiem efektywnego zarządzania gospodarką, czy dotacji, jakie Łukaszenka potrafił wynegocjować w Moskwie, z punktu widzenia zwykłego Białorusina nie miało wielkiego znaczenia. Znaczenie miało natomiast to, że nie było bezrobocia, że państwo w miarę dbało o obywateli.

Infrastruktura drogowa jest całkiem dobra. Mińsk to nowoczesne miasto, w którym (przynajmniej do niedawna) sporo ludzi żyło na przyzwoitym poziomie. Dodatkowo istniała stabilizacja, która była szczególnie widoczna w momencie, gdy rozpoczęły się konflikty, np. atak Rosji na Gruzję czy Majdan na Ukrainie. Nawet ci ludzie, którzy nie byli prorosyjscy, doceniali pokój.

W Mińsku później bardzo dynamicznie rozwinął się sektor IT, bo poziom uczelni technicznych i nauk ścisłych w Związku Sowieckim był stosunkowo wysoki, zresztą tak jak i w Polsce. Branże wykorzystujące matematykę, informatykę czy fizykę bardzo się rozwinęły, natomiast dziedziny, które wymagałyby dużych nakładów, np. skomplikowanych inżynierii, już mniej.

Słyszałam od znajomego Białorusina, który w 2020 r. przez jakiś czas mieszkał w Kijowie, że to miasto wywarło na nim niezbyt dobre wrażenie. Miał poczucie, że standard życia w Mińsku był wyższy niż w Kijowie.

Mińsk jest miastem bardzo zadbanym, zresztą jak cały kraj. Tam przy szosach nie  nie znajdzie się śmiecia.

Ludzie też są inni, bardziej zdyscyplinowani. Niektórzy nazywają ich „Niemcami Wschodu”. Wiele osób, które zatrudniają w Polsce Białorusinów i Ukraińców lub importują coś z tych dwóch krajów, dostrzega różnice. Białorusini częściej dotrzymują umów.

Ukraińcy (oczywiście mówię o pewnej statystyce) są bardziej podobni do Polaków. Zatrudnią się, ale już następnego dnia się rozglądają, czy gdzieś na sąsiedniej budowie nie dostaną 50 groszy więcej za godzinę. I znikają. Tę odmienną postawę Białorusinów obserwowaliśmy chociażby podczas manifestacji w 2020 r. Słynne zdjęcia pokazywały, gdy Białorusini zdejmowali buty, żeby wejść na ławkę.

A jak jest skonstruowana białoruska gospodarka?

Białoruś to kraj, w którym ponad połowa ludzi zatrudniona jest w strukturach państwowych – szkolnictwie, milicji, wojsku. Wciąż obowiązuje tam model gospodarki, który na dłuższą metę jest nie do utrzymania. Na to mogą sobie pozwolić Emiraty Arabskie, ale nie państwo, które nie ma bogactw naturalnych, takich jak ropa naftowa. To wszystko działa, ale dzięki kroplówce ze Wschodu. Bielkali, jako firma państwowa, była przez dłuższy czas bardzo dochodowa. Ma 20% udziału w rynku nawozów potasowych na świecie. To liczący się gracz. Oprócz niej istnieje jeszcze kilka poważnych zakładów.

Firma BiełAZ produkuje największe na świecie ciężarówki czy właściwie  wozidła do prac w kopalniach odkrywkowych.

Istnieją też rafinerie.

Mimo tego kraj nie bogaci się tak bardzo.

Nie zgodziłbym się ze stwierdzeniem, że się nie bogacił. Na Białorusi byłem ostatni raz tuż przed pandemią. W Mińsku z łatwością dostrzegłem oznaki bogacenia, np. rozwinęło się budownictwo mieszkaniowe i sektor IT, który odpowiadał za kilka procent PKB.

Pamiętam, jak kiedyś leciałem do Nowego Jorku klasą biznes. Obok mnie usiadł skromnie wyglądający młody człowiek. Zauważyłem, że ma paszport białoruski. Okazało się, że to prezes firmy informatycznej, który jechał na spotkanie z Google czy Apple. Pokazał mi w telefonie, jakie aplikacje robią.

Zapytałem, czy wielu pracowników ucieka na Zachód. Odpowiedział, że nie, bo my płacimy tyle samo, a koszty życia na Białorusi są niższe, więc wielu ludzi zaczęło się bogacić. Powstawały osiedla domów jednorodzinnych, całkiem sporych, na ulicach widać było dobre samochody, pojawiały się drogie restauracje. Nie odbiegało to od mniej zamożnych miast w Polsce.

Podejrzewam, że teraz sytuacja gospodarcza uległa pogorszeniu ze względu na sankcje i ucieczkę pewnej grupy obywateli. Sektor IT przeniósł się do Polski, na Litwę lub do Kijowa.

Jak na Białorusi prowadzi się własny biznes? Chyba nie jest to łatwe.

Prywatnego biznesu raczej na Białorusi nie ma, poza firmami IT, które są nisko kapitałochłonne i zabezpieczały się na różne sposoby. Te najpoważniejsze zadbały o to, by prawa autorskie i klucze projektowanych programów znajdowały się poza Białorusią.

Prywatnych firm produkcyjnych istnieje niezbyt wiele. Jak nazywał to Marks, potrzebna jest tzw. akumulacja pierwotna, czyli początkowy kapitał. W wielu krajach ten kapitał powstał dzięki prywatyzacji. U nas spora liczba osób, powiedzmy, 20 lat temu wzbogaciła się właśnie na prywatyzacji. Później już ci ludzie zajmowali się innymi biznesami.

Na Białorusi do prywatyzacji nie doszło. Duże firmy prywatne nie powstały. Pojawiło się kilka biznesów oligarchów, ale są to raczej przedsiębiorstwa handlowe, które w jakiś sposób współpracują czy, mówiąc brzydziej, żerują na firmach państwowych. Zatem bardziej spektakularnych przedsiębiorstw produkcyjnych raczej nie ma, są zbyt kapitałochłonne.

Przejdźmy teraz do historii ostatnich dekad. Jak była polityka Polski wobec Białorusi po rozpadzie ZSRR?

Polityka polska wobec Białorusi zawsze stawiała sobie cele maksymalistyczne, co uważam za błąd. Upatrywano nadziei w tym, że przeciągnie się reżim na stronę Zachodu bądź się go usunie i powstanie tam demokratyczne państwo.

Czy polskie władze podejmowały próby dogadania się z Łukaszenką na przestrzeni lat?

Łukaszenka był nawet w jakiś sposób wspierany przez Polskę w pierwszych wyborach. Polska dyplomacja lat 90. wiązała z nim pewne nadzieje, bo wydawał się osobą pozasystemową, a nie typowo sowiecką, niezwiązaną z nomenklaturą, z którą poniekąd walczył. Ta diagnoza nie sprawdziła się. Łukaszenka bardzo szybko na podstawie aparatu, który został po ZSRR, zbudował swój własny autorytaryzm.

Nie wykorzystano szansy, by utrzymać z nim relacje. Zarzucono cele cząstkowe. Na różnych polach można było budować pewne porozumienia i inspirować działania, chociażby te związane z biznesem czy kulturą. Gdy uznano, że polityki zagranicznej Łukaszenki nie da się zmienić, czyli przeciągnąć go na stronę Zachodu, to odpuszczono wszystko.

Budowano relacje z opozycją, która jest słaba, a była jeszcze słabsza. Poważniejsza opozycja pojawiła się dopiero w 2020 r. W tych kontaktach trzeba uważać, bo wielu opozycjonistów ma też relacje z Rosją. Nie do końca wiadomo, kim oni są, więc bezwarunkowe popieranie tych ludzi jest ryzykowne.

Czy wierzy pan, że na Białorusi dokonają się jakiekolwiek zmiany?

Bez zmian w Moskwie nie można liczyć na zbyt wiele, tak też było w czasach PRL-u. Podejrzewam, że będzie następowało coraz większe zbliżanie się Białorusi do Rosji. Bardzo wielu ludzi wyjechało z Białorusi i nadal będzie to robić.

Szczególnie ludzie wykształceni zdecydują się na opuszczenie kraju.

Albo tacy jak Paweł Łatuszka, który był dyrektorem teatru w Mińsku, gdzie wystawiano sztuki tylko po białorusku.

Czy słyszał pan o alternatywnym rządzie na uchodźstwie, zwanym Gabinetem Przejściowym, który stworzyła Swiatłana Cichanouska i w którym Paweł Łatuszka odgrywa ważną rolę?

Tak. Oczywiście rozumiem tę działalność i wiem, że ci ludzie nie mogą się poddawać, ale ich znaczenie będzie takie, jak polskiego rządu londyńskiego.

Być może, ale przynajmniej tworzy się alternatywna klasa polityczna.

Jeśli pojawiają się jakieś struktury, będzie to korzystne, ale skoro powstają na emigracji, to ich siła oddziaływania jest zawsze słabsza. Sądzę, że tylko ludzie mieszkający w kraju mogą coś zmienić. Bez kryzysu wewnętrznego w Rosji trudno sobie wyobrazić, by na Białorusi nastąpiły poważniejsze zmiany.

W jednym z wywiadów Paweł Łatuszka powiedział, że domaga się, by rządy zachodnich krajów przestały w ogóle uznawać władze na Białorusi. Przecież wszystkie te państwa mają tam ambasady i utrzymują relacje z Białorusią. Sytuacja jest podobna do tej, gdy poszczególne kraje przestawały uznawać rząd londyński. Stwierdziły, że władzę ma ten, kto posiada wojsko, policję i jest na miejscu. Obawiam się, że jeśli obecna sytuacja potrwa dłużej, to gabinet Cichanouskiej będzie tracił na znaczeniu.

Następny ferment powstanie w kraju. Zawsze tak jest. Ludzie starej emigracji polskiej w Londynie nie mieli żadnego udziału w 1980 r. Mogli wspierać kraj, ale wszystko, co się w nim działo, było poza nimi. Bunty w demoludach, Budapeszcie, Gdańsku czy w Pradze zawsze wywoływali ludzie będący na miejscu.

Mimo wszystko moje podejście jest optymistyczne. Wiem, że teraz sytuacja na froncie nie rysuje się w jasnych barwach, ale gdyby jednak Ukraińcy wojnę wygrali i gdyby Rosja stała się upadłym państwem, to wtedy Białoruś…

Polityka polega na czekaniu. Trzeba być cierpliwym. Nie wzniecać buntów wtedy, kiedy nie ma szans na powodzenie. Czekać nie znaczy nic nie robić. Można działać na polu kultury czy biznesu, tam gdzie da się coś osiągnąć. Wiem, że obecna sytuacja na Białorusi wydaje się beznadziejna, ale w latach 70. i 80. mówienie o upadku komunizmu też było mrzonką.

Z punktu widzenia Polski, zawsze to powtarzam, wystarczy spojrzeć na mapę – wschodnia granica Białorusi jest granicą Rzeczpospolitej sprzed pierwszego rozbioru. W naszym interesie leży utrzymanie tej granicy jak najdłużej, żeby ten kraj, nawet daleki od naszych ideałów, się utrzymał. Im dłużej istnieje, tym większą odrębność wykształca.

Tym dla nas bezpieczniej.

Przecież całe pokolenia modliły się o to, by Rosjanie się cofnęli. W Braciach Karamazow jest taka scena, w której Dymitr morduje ojca, zabiera pieniądze i wyprawia wielkie przyjęcie dla swojej kochanki. Pojawia się na nim dwóch oficerów carskich, Polaków. Wszyscy się bawią, piją, leją się duże ilości szampana.

W pewnym momencie biesiadnicy wznoszą toast za Rosję. W czasie tego toastu Polacy ostentacyjnie nie piją. Karamazow pyta: „Dlaczego nie pijecie za Rosję?”. A oni na to: „Za Rosję możemy wypić, ale tylko w granicach z 1772 r.”. Bardzo znacząca scena. A nasza dzisiejsza granica z Białorusią to prawie granica trzeciego rozbioru.

Projekt finansowany przez Narodowy Instytut Wolności – Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego (zwany dalej NIW-CRSO) ze środków Korpusu Solidarności – Program Wspierania i Rozwoju Wolontariatu Długoterminowego na lata 2018-2023.