Pomalować Górny Śląsk na czerwono. Walka klasowa alternatywą dla etnonacjonalizmów?
Chachary. Ludowa historia Górnego Śląska Dariusza Zalegi to książka, która swoim ambitnym tytułem obiecuje więcej niż autor chce nam faktycznie dostarczyć. Niemniej dobrze, że się pojawiła – nawrót do dyskursu klasowego stanowi ożywczą odmianę we współczesnej debacie tożsamościowej regionu, zdominowanej przez toksyczny konflikt etnonacjonalizmów.
Zacznę od ostudzenia emocji i powiem, czym Chachary nie są. Nie są tym, co obiecuje rogata image autora i wywrotowa retoryka, jaką promuje się jego książkę. Jeżeli też ktoś miał nadzieję, że dostaliśmy nowe Kajś, tyle że zogniskowane na górnośląskim robotnikach, to raczej się zawiedzie.
Nie nastąpi po niej wstrząs, który przesunąłby wektor dyskusji o regionie. Także zapaleni konsumenci „historii ludowej” mogą poczuć niedosyt. Inni producenci tworzący pod tą marką, z Adamem Leszczyńskim na czele, potrafią swoje tezy ubrać w język zdecydowanie bardziej perswazyjny i atrakcyjny literacko.
Choć momentami Chachary suchym tonem swojej narracji przypominają nieomal podręcznik do historii społeczno-gospodarczej, to nie jest to jednak praca, która spełniałaby akademickie kryteria. Wydaje się, że podobnie uznał sam autor. Choć w zeszłym roku opromieniony został tytułem doktorskim, nigdzie się tym w swoim najnowszym dziele nie chwali. Wiem też skądinąd, że są zawodowi historycy, którzy rwą sobie nad Chacharami włosy z głowy i piszą odpowiednie polemiki.
Nie będzie im łatwo się z nimi przebić, bo w istocie rzeczy dostaliśmy do ręki historyczny esej, czyli gatunek, który przed każdym zarzutem może chować się za pancerz subiektywizmu. Co w tej sytuacji pozostaje? Chyba tylko samemu uchwycić za pałkę subiektywizmu i zacząć nią wymachiwać ku uciesze czytelnika.
„Chachar” to nie „cham”
Zacznijmy od niecodziennego tytułu książki. „Chachar” to śląskie słowo, które oznacza chuligana albo, oględnie mówiąc, przedstawiciela dołów społecznych. Krótko mówiąc – nic dobrego. Zalega romantyzuje to określenie.
W jego wizji chachar urasta do rangi plebejskiego kontestatora zastanych stosunków własnościowych i hierarchii społecznych, a w szerszym znaczeniu staje się synonimem całej klasy ludowej i zostaje przeciwstawiony warstwie uprzywilejowanej. Zalega tłumaczy to tak – „Kto będzie bohaterem opowieści, która wychodzi poza grzeczne, ugładzone i krzepiące obrazki? Ino chachar. Motłoch, plebs, tłuszcza, dziady… Wsioki i robole. A naprzeciw byli ci panowie, po których zostały piękne pałace albo chociaż ich ruiny”.
Pozwolę sobie zachować sceptycyzm wobec tego manichejskiego podziału, choćby z tego błahego powodu, że owi panowie z pałaców byli z reguły niemieckojęzyczni. „Chacharami” jedni słowiańscy autochtoni – w swojej masie chłopi, drobni mieszczanie i robotnicy – nazywali drugich, niżej od nich stojących.
„Chachar” to nie to samo co staropolski „cham”. Warto podkreślić, że historia stosunków społeczno-gospodarczych na Górnym Śląsku nie jest prostym powtórzeniem w prowincjonalnej skali tego, co znamy z dawnej Rzeczypospolitej. Tak samo książka Zalegi to nie jest jeszcze jedna opowieść o tym, jak to zła polska szlachta gnębiła polskich chłopów. Nie jest tak tylko dlatego, że nie było tu (prawie) polskiej szlachty, a i w klasie ludowej polskość jest implantem, który nie przyjął się w 100%.
Dużo ważniejsze jest to, że mówimy o jednym regionie obecnej Polski, który już od XVIII w. został tak głęboko przeorany przez rewolucję przemysłową. Zalega w swojej publicystyce niejednokrotnie dawał do zrozumienia, że jest to dla niego właściwy moment założycielski Górnego Śląska, przedtem zapadłej prowincji na rubieżach imperiów i ubogiej siostry Śląska Dolnego. Nie jest przypadkiem, że w swojej poprzedniej książce, Bez pana i plebana. 111 gawęd z ludowej historii Śląska, tylko cztery z owych „gawęd” poświęcił wydarzeniom sprzed drugiej połowy XVIII w.
Podobne proporcje zachowane zostały w Chacharach. Cała przedprzemysłowa historia regionu zostaje wtłoczona w 30 stron pierwszego rozdziału (wobec 270 całości). Tak skompresowane 800 lat historii to siłą rzeczy kalejdoskop przeróżnych postaci, wydarzeń i procesów, wszystkiego co tylko się da podpiąć pod „ludową historię”, włącznie z husytami, paleniem czarownic i Ondraszkiem (takim śląskim Janosikiem).
W kolejnych rozdziałach tematyka agrarna potraktowana jest jeszcze bardziej powierzchownie i, im bliżej współczesności, tym bardziej kłują w oczy pominięcia. Wiele można wytłumaczyć niewielką objętością książki i prawem autora do selekcji, ale ma to swoje granice – np. jak można omawiając okres PRL nie zauważać prób przymusowej kolektywizacji? Przecież to w opowieści o opresyjnej władzy i ludowym oporze powinno narzucać się samo.
Chłopski opór wobec feudałów stanowi zaledwie prefiguracją dla właściwego rdzenia Chacharów, a jest nim historia ucisku i walki o swoje prawa proletariatu wielkoprzemysłowego. Autor tłumaczy, że ten nierówny bój przybierał początkowo postać doraźnych aktów buntu, z czasem jednak zinstytucjonalizował się w formie organizacji robotniczych i partii politycznych, przy czym Zalega – nie ma tu zaskoczenia – stosuje wyraźną ideologiczną preferencję dla tych o lewicowym zabarwieniu (od socjaldemokratów do komunistów). Ruchy masowe o chadeckim czy narodowym profilu traktuje jako lud drugiej świeżości, wspominając je tylko jako tło lub kontrapunkt dla swoich ulubieńców.
Walka o godny byt przedstawiona zostaje jako kontinuum, niezależne od barw narodowych i państwowych. Toczona była ona z kolejnymi władcami i klasami posiadającymi tej ziemi przez ostatnie 250 lat: od Prus i kajzerowskich Niemiec poprzez II RP i III Rzeszę, aż po PRL. O tym, że istnieje coś takiego jak III RP, niestety zaledwie zostaje przez autora napomknięte.
Górnoślązacy – bardziej dupowaci, czy czerwoni?
Nakreślony przez Zalegę bohater zbiorowy pozostaje w ostrej sprzeczności z obiegową opinią na temat Górnoślązaków. Przedstawia się ich jako społeczność posłuszną prawu i państwu, ponadprzeciętnie konserwatywną i zakorzenioną w ludowym katolicyzmie, czy też, przywołując zużyty cytat z Kazimierza Kutza – po prostu dupowatą.
Toposem historycznym jest przeciwstawienie leżącego tuż obok, ale już w zaborze rosyjskim „czerwonego” Zagłębia Dąbrowskiego, w którym prężnie rozwijała się PPS, Górnemu Śląskowi. Na tym drugim agitacja socjalistyczna, a tym bardziej komunistyczna, przegrywała walkę o rząd dusz z nurtem chadeckim, a ten idei walki klas przeciwstawiał hasła solidaryzmu społecznego.
Oczywiście wizja Górnego Śląska jako obszaru impregnowanego na radykalizm społeczny, jak każda jednostronna interpretacja historii, staje się mistyfikacją. I ma się ona dobrze, co pokazuje otwarty w 2022 r. Panteon Górnośląski, w zamierzeniu honorujący osoby zasłużone dla regionu w ostatnich stu latach. Krytyka, z jaką spotkała się ta instytucja, czasami zasadna, częściej histeryczna, zafiksowana była na jej polonocentrycznym charakterze. Mniej osób zwróciło uwagę, że także odfiltrowuje z historii regionu jej czerwone odcienie.
Można zrozumieć, że na damnatio memoriae skazani zostali komuniści, jednak podobne potraktowanie socjalistów powinno budzić sprzeciw.Pominięci zostali tacy koryfeusze tego środowiska jak Tadeusz Reger i Józef Biniszkiewicz, choć obaj byli zasłużeni w przyłączaniu części Śląska do Polski.
Jedynym wyrazistym socjalistą na wystawie jest Henryk Sławik – ale nie za poglądy, tylko za ratowanie Żydów w czasie wojny – a świat związków zawodowych reprezentują głównie działacze „Solidarności”, czyli kombatanci walki z komunizmem.
Nieuniknionym było, że prędzej lub później ktoś z pozycji lewicowych podejmie próbę rekonkwisty pamięci regionalnej. Najbardziej oczywistym kandydatem do tej zbożnej misji wydaje się właśnie Zalega, który od lat działa bardzo ekspansywnie w domenie górnośląskiej public history i jest za pan brat z lewicującą inteligencją w kraju i regionie. Z tego powodu nie ja jeden z dużym zaciekawieniem obserwowałem, w jaki sposób weźmie się za odmalowanie Górnego Śląska na intensywnie czerwony kolor.
Zalega koloryzuje. Ze szkodą dla swoich bohaterów
Niestety Chachary trzeba nazwać przekoloryzowanymi. Kompleksową polemikę z kolejnymi tezami i interpretacjami autora zostawiam osobom kompetentnym, spróbuję jednak choć przybliżyć czytelnikowi kontrowersyjną metodę, jaką się on posługuje. Uczynię to na przykładzie tego, w jaki sposób odmalował on temat terroryzmu anarchistycznego.
Był on na przełomie XIX i XX wieku bardzo „modny” w Europie i drżeli przed nim burżuje od Madrytu po Sankt Petersburg. Na Górnym Śląsku było to jednak zjawisko mieszczące się w zakresie od marginalnego do nieistniejącego. Nie przeszkadza to Zaledze poświęcić mu sążnisty akapit. Pisze, że jakoby „istnieją ślady”, że w regonie dochodziło do aktów terroru indywidualnego, rozumianego w duchu anarchistycznym jako „najlepsza odpowiedź na wyzysk”.
Jako takie „zamachy” interpretuje trzy incydenty zaistniałe w przeciągu ćwierćwiecza, z których tylko jeden zakończył się śmiertelnie. W żadnym z trzech przypadków nie ujęto sprawców i nie ustalono ich motywów. Jedynym przedstawionym przez Zalegę „świadectwem” na motywację ideologiczną jest to, że w jednym z przypadków redaktor miejscowej gazety w przypływie egzaltacji nazwał niedoszłych zabójców „anarchistami”. Sam autor Chacharów asekuracyjnie przyznaje, że „część zamachów, do których dochodziło, należy jednak pewnie tłumaczyć nie tyle ideologią, ale osobistymi porachunkami”.
Do tego dorzuceni zostają dwaj realni, sądowo skazani we Wiedniu terroryści, choć z Górnym Śląskiem mieli oni tyle wspólnego, że z niego pochodzili. Ponadto w Ostrawie działał ośrodek anarchistyczny, tyle tylko, że skupieni w nim robotnicy nie uprawiali terroryzmu, a działalność związkową. Słowem, rzekomy anarcho-terroryzm na Górnym Śląsku to humbug, ale mało krytyczny czytelnik tego nie zauważy i pozostanie z wrażeniem, że „coś było na rzeczy”.
Takie bicie piany niestety nie jest w „Chacharach” pojedynczym ekscesem. Wśród innych przykładów, na tyle jaskrawych, że dostrzec je mogło nawet moje niewprawne oko, można wymienić rzekomą wojnę chłopską lat 1794–1799, zlepioną przez autora z kilku niepowiązanych ze sobą ruchawek. Ochrzczenie tego epizodu mianem „Bauernkrieg” ma sprawić wrażenie, że mamy tu do czynienia ze zjawiskiem analogicznym do osławionego i krwawego konfliktu w XVI-wiecznych Niemczech.
Być może Zalega sądził, że w ten sposób wyświadcza swoim „chacharom” przysługę, że musi przesadzić w drugą stronę, aby przywrócić im należne miejsce w pamięci. W moim przypadku taka strategia przyniosła skutek odwrotny od zamierzonego. Trudno się czyta książkę, kiedy nie ma się poczucia, że można zaufać jej autorowi i prezentowanym przez niego interpretacjom.
Z lektury wyszedłem wzbogacony o wielką liczbę jednostkowych faktów, nie dowiedziałem się jednak, jak „to było naprawdę” z tym czerwonym Śląskiem, czyli jakie są między tymi faktami rzeczywiste relacje i proporcje. Jest to za mało, jak na książkę, która obiecuje być „historią”, a nie tylko historyczną gawędą.
Historia Górnego Śląska został ukradziona przez nacjonalistów?
Chyba sam autor nie był przekonany co do skuteczności zastosowanej przez siebie amplifikacji, bo raz za razem wydaje się objawiać zażenowanie tym, że Górny Śląsk nie był tak społecznie zrewoltowany, jakby tego chciała teoria walki klasowej. Dlaczego tak się nie działo, na to Zalega udziela kilku wyjaśnień, a to, które powtarza najczęściej, nie jest bynajmniej czymś nieznanym w dyskursie o historii regionu. Znalazło to swoją reprezentacją nawet w literaturze pięknej.
W Drachu, najbardziej śląskiej powieści Szczepana Twardocha, ojciec głównego bohatera pyta go, dlaczego przystąpił do polskiej konspiracji powstańczej – „Coś ty taki wielgi Polok sia zrobiył?”. Syn mu odpowiada – „Jo mom w rzici Polska, fater, Mie yno o to idzie, aże my fedrujemy, a Niymec z tego je bogoczom. A my dycki ino biydoki”. Ojciec skwitował to – „Toć tyś nie ma wielgi Polok, yno komunista”.
To, co Twardoch ujął beletrystyką, Zalega mówi językiem historycznego eseju. Propaguje tezę, iż walka klasowa na Górnym Śląsku została przykryta i wypaczona przez konflikt narodowościowy.
Wynikać to miało z tego, że obszarnikami i fabrykantami byli Niemcy, z kolei wśród ludu pracującego rozwijała się polska świadomość narodowa. W tej sytuacji walka z kapitalistycznym wyzyskiem utożsamiona została z walką z niemczyzną.
Apogeum tego zjawisko miało mieć miejsce po I wojnie światowej – rewolucyjne wrzenie, które ogarnęło wtedy całe Niemcy, na wschodzie Śląska znalazło ujście w walce narodowowyzwoleńczej, czyli polskich powstaniach lat 1919–1921. Ze zmieniającą się intensywnością problem ciągnął się do 1945 r., kiedy to z całego regionu wywłaszczono zbiegłych lub wysiedlonych niemieckich właścicieli.
W tej historiozoficznej wizji właściwy sens dziejów Górnego Śląska został więc ukradziony, a następnie owa kradzież została podniesiona do rangi kanonu przez nacjonalistyczną historiografię. Ta właśnie z walki o obronę lub powiększania narodowego stanu posiadania uczyniono główną oś dziejów regionu. I tą właśnie opowieść Chachary mają za zadanie nadkruszyć.
Socjalistyczna arkadia
Wobec niesprzyjających okoliczności Zalega w poszukiwaniu socjalistycznego raju utraconego kieruje wzrok w miejsce, które dla wielu może być zaskakujące. Otóż jednym z istotnych wyróżników Ludowej historii Górnego Śląska jest to, że do tytułowego obszaru zaliczony został także Śląsk Cieszyński i Opawski, czyli niewielkie skrawki, które pozostały austriackim Habsburgom ze Śląska zagrabionego przez Prusy w połowie XVIII w.
Od tego momentu historia dwóch, nierównych części regionu rozwijała się w innych realiach politycznych, prawno-administracyjnych i gospodarczych, ale także wyznaniowych i narodowościowych. Z czasem za Górny Śląsk zaczęto uważać tylko większą, (po)pruską część tego obszaru. Również współcześni mieszkańcy polskiej części Śląska Cieszyńskiego, choć znajdują się w tym samym województwie co Katowice, w większości nie uważają się za Górnoślązaków.
Nie brakuje jednak osób, które pomimo 300 lat separacji chcą ze sobą sklejać oba obszary, w imię integrystycznej wizji pamięci i tożsamości Górnego Śląska. Czyni tak także Zalega, który właśnie w Śląsku nad Olzą dopatruje się socjalistycznej arkadii, gdzie śląscy proletariusze mniej by słuchali księdza proboszcza, a ruch robotniczy rozwijałaby się dynamiczniej i (przynajmniej do czasu) wolny od trucizny nacjonalizmu.
Oczywiście uwaga autora skupia się prawie wyłącznie na Zagłębiu Ostrawsko-Karwińskim, górniczo-hutniczym okręgu ulokowanym obecnie w Republice Czeskiej. To, dlaczego tam powstał podatny grunt dla rozwoju socjaldemokracji, i to w duchu internacjonalistycznym, Zalega tłumaczy przytaczając cytat ze starszego o pokolenie historyka ruchu robotniczego Jana Walczaka:
„We względnie liberalnych warunkach monarchii habsburskiej kwestia narodowa nie jawiła się z taką ostrością jak na niemieckim Górnym Śląsku […] Dopóki na czoło wysuwały się sprawy elementarne, to jest organizowanie i oświecenie klasy robotniczej w duchu socjalistycznym, socjaliści wszystkich narodowości szli ręka w rękę”.
Oczywiście wiemy z historii, że ów internacjonalistyczny raj nie trwał wiecznie. Śląsk Cieszyński i jego społeczność zostały po I wojnie światowej rozdarte między państwa narodowe i ich nacjonalizmy, polski oraz czeski. Wtedy też wyraźnie słabnie zainteresowanie Zalegi tym obszarem, a po 1945 r. w ogóle znika on z narracji i nie dowiadujemy się, jak toczyły się losy Zagłębia Ostrawsko-Karwińskiego w socjalistycznej Czechosłowacji. Autorowi zabrakło więc konsekwencji, ale nie ona jest tu największym problemem.
Należy postawić pytanie, czy sklejanie Śląska Cieszyńskiego z (pruskim) Górnym Śląskim jest w ogóle uzasadnione? Jakkolwiek bliska jest mi taka wizja trwania jedności regionu (promuję ją w m.in. w podcaście „Szyb Kultury”), to ekwilibrystyka, do której przymusza się Zalega w swoim opisie, obnaża jej słabość. Tak naprawdę przez większość książki prowadzi on na przemian dwie, równoległe narracje – jedną górnośląską sensu stricto, drugą cieszyńską – i mają one ze sobą niewiele punktów stycznych. Mniej wyrobiony czytelnik może się w tym pogubić.
Czy Górny Śląsk w ogóle istnieje?
Wątpliwości tego rodzaju można mnożyć. Najpóźniej po II wojnie światowej Górny Śląsk jako taki staje się pojęciem anachronicznym. Żadna jednostka podziału terytorialnego ani nie nosi takiej nazwy, ani nie respektuje historycznych granic regionu. Górnośląski Okręg Przemysłowy został zintegrowany z Zagłębiem Dąbrowskim (dawny zabór rosyjski). Z zachodniej, bardziej rolniczej części regionu wykreowano „Opolszczyznę”. To rozbicie i rozmycie tożsamości regionu zostało spotęgowane powojenną emigracją i napływem siły roboczej z głębi Polski.
Pomimo tego Zalega, wierny przyjętej koncepcji, pisząc o PRL próbuje dalej opowiadać o Górnym Śląsku, jakby istniał on jako wyodrębniony region. Doprowadza to do kuriozalnych sytuacji. Np. kiedy pisze o porozumieniach sierpniowych z 1980 r., wspomina o tym podpisanym w Jastrzębiu-Zdroju, ale ignoruje to z Huty „Katowice” w Dąbrowie Górniczej. Powód? Oba ośrodki robotniczej kontestacji znajdowały się w tym samym województwie katowickim, ale tylko ten pierwsze historycznie na Górnym Śląsku.
Ma się to jednak nijak do realiów epoki. Dla lokalnych działaczy NSZZ „Solidarności” takie podziały nie miały znaczenia i stworzyli wspólny region śląsko-dąbrowski, a samemu Jastrzębiu etnicznie jest do śląskości tylko minimalnie bliżej niż Dąbrowie, bo jest to młode górnicze miasto, zasiedlone w większości przez ludność napływową.
Autor nie jest na te przemiany ślepy. Pisze mianowicie, że „przyjezdni i ci, których rodziny mieszkały tutaj od pokoleń przez ponad cztery dekady istnienia Polski zwanej «Ludową» utworzyli zupełnie nowe społeczeństwo”. Trudno nie zgodzić się z taką obserwacją, a można dorzucić do niej jeszcze jedną wątpliwość.
Skoro w optyce Zalegi momentem konstytutywnym Górnego Śląska było powstanie przemysłu górniczo-hutniczego, to może trzeba przyjąć, że obecnie, wraz z każdym zwalonym kominem i zasypanym szybem zanika racja istnienia regionu? Zapytam więc już zgoła obrazoburczo – czy w ogóle ma sens pisać współczesną historię Górnego Śląska, skoro ani jego zastygłe w pamięci granice, ani cechy dystynktywne nie znajdują odzwierciedlenia w rzeczywistości?
Może i obiektywnie Górnego Śląska nie ma, istnieje jednak subiektywnie, ponieważ wcale pokaźna grupa osób chce o nim mówić, a jeszcze bardziej – kłócić się o niego. Być może największym plusem Chacharów jest to, że książka ta może choćby na krótko przewietrzyć tę debatę tożsamościową.
Jest ona obecnie w dużej mierze zdominowana przez kolejny nierozwiązalny konflikt nacjonalizmów, tym razem etnośląskiego i polskiego. Ogólnopolski obserwator życia publicznego mógł go przez chwilę podejrzeć podczas niedawnej debaty nad nadaniem śląszczyźnie statusu języka regionalnego. Konflikt ten jest toksyczny i na dłuższą metę nudny, dlatego wyciągnięcie z lamusa historiografii dyskursu klasowego stanowi – o paradoksie – ożywczą odmianę.
Nad trumną lewicy społecznej
Być może pogłoski o śmierci Górnego Śląska są przedwczesne, pochylmy się więc na koniec nad innym, niewątpliwym trupem, którego okadza Zalega. Chachary mogą być odczytane jako epitafium dla tradycyjnej lewicy socjalnej wyrosłej na wielkoprzemysłowym proletariacie.
Z jednej strony odniosła ona epokowy sukces – dziś wszyscy (poza postkorwinistami) powinniśmy przyznać się do tego, że jesteśmy socjalistami. Mało który z postulatów socjalnych, które 100 lat temu uchodziły za radykalizm, nie jest obecnie oczywistością. Jaka w tym była zasługa „chacharów” upamiętnionych przez Zalegę, to już inne pytanie.
Z drugiej strony – lewica jako formacja polityczna jest w Polsce na ostatnich nogach. Odkleiła się od potrzeb i emocji klasy ludowej, za co ta odpłaca się jej śladowym poparcie w wyborach. Wystarczy przypomnieć, że robotnicy częściej głosują na Konfederację niż na nominalnych lewicowców.
Zalega rozpisuje się w nostalgicznym tonie, jak to kiedyś ruch socjalistyczny był zakorzeniony w społeczności i obudowany szeregiem oddolnych inicjatyw (oczywiście i tu prym wiedzie Zagłębie Ostrawsko-Karwińskie). Czyta się to wszystko obecnie jak baśń.
Współczesne partie polityczne są to wydmuszki, nieobecne w codziennym życiu zwykłych ludzi. Związki zawodowe są cieniem samych siebie. Co do NGO-sów, to można odnieść wrażenie, że istnieją głównie po to, aby absorbować granty „na budowę społeczeństwa obywatelskiego”. I nie dotyczy to bynajmniej tylko lewicy.
Czy Chachary rzeczywiście opowiadają historię podwójnie zamkniętą: i Górnego Śląska, i lewicy społecznej? We obydwu przypadkach znajdą się tacy, którzy zakrzykną pełną piersią w proteście, przekonani, że ta historia dalej trwa i zdeterminowani są ją współtworzyć. Także sama ta książka jest aktem woli trwania, a jeśli trzeba – kreowania pamięci. Pozostaje wpisać Darkowi do sztambucha cytat z poety, z którym zapewne nie do końca jest mu po drodze:
Cmentarze rosną maleje liczba obrońców
ale obrona trwa i będzie trwała do końca
i jeśli Miasto padnie a ocaleje jeden
on będzie niósł Miasto w sobie po drogach wygnania
on będzie Miasto
Publikacja nie została sfinansowana ze środków grantu któregokolwiek ministerstwa w ramach jakiegokolwiek konkursu. Powstała dzięki Darczyńcom Klubu Jagiellońskiego, którym jesteśmy wdzięczni za możliwość działania.
Dlatego dzielimy się tym dziełem otwarcie. Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o podanie linku do naszej strony.