„Tatuażysta z Auschwitz” pokazuje holokaust jako igraszkę. Historyczna bzdura
Kiedy obrazy Zagłady stają się elementem popkultury, kicz wypłukuje z nich śmierć, zastępując ją tanim pocieszeniem. Mierność i tandeta jednak świetnie się sprzedają, dlatego w kontrze potrzebujemy wybitnej fikcji.
Tekst został pierwotnie opublikowany w obszerniejszej wersji na łamach magazynu weekendowego Rzeczpospolitej „Plus Minus”. Dziękujemy redakcji za możliwość przedruku! Tytuły, śródtytuły oraz lead pochodzą od redakcji www.klubjagiellonski.pl
W „Tatuażyście z Auschwitz” pasiaki więźniów są czyste, podobnie jak rany, które rzadko zagrażają życiu. Aktorzy grają kompetentnie, ale nie potrafią zagrać stresu pourazowego; nie wyglądają też na wygłodzonych, raczej na smutnych przebierańców
Sześć odcinków „Tatuażysty z Auschwitz” przekonało mnie, że pobyt w obozie był do wytrzymania. Gdybym był odważny, ostrożny i sprytny, we właściwej chwili wyszeptał prośbę i poparł ją łapówką, przeszedłbym – jak Lale (Ludwig), tytułowy bohater, i jego ukochana Gita – przez „piekło” najsłynniejszego z obozów hitlerowskich, jedynie z dala obserwując kominy krematoriów.
W nowym serialu – jak zwykle w produkcjach o wojnie – pasiaki więźniów są czyste, podobnie jak rany, które rzadko zagrażają życiu. Aktorzy grają kompetentnie, ale nie potrafią zagrać stresu pourazowego; nie wyglądają też na wygłodzonych, raczej na smutnych przebierańców.
Niemiec potrafi zastrzelić więźnia choćby z kaprysu, jednak kapo da się udobruchać, więc kochankowie przeżywają obóz, by spotkać się w ojczyźnie i żyć potem długo i szczęśliwie. Kątem kamery widzimy umieranie w wagonie bydlęcym, pobyt w karcerze, śledztwo (niezbyt brutalne) i poród w baraku; omijamy jednak zbyt krwawe epizody.
Stary Lale ze śmiechem opowiada niektóre etapy obozowego romansu, jak najpiękniejsze chwile młodości. Tatuażysta jedynie nawiązuje do komór gazowych, ale o nich nie mówi, pokazując tylko obóz koncentracyjny jako miasto więźniów, miejsce potworne, lecz wyobrażalne – i znośne.
Twórcy nie chcą tak naprawdę widzieć Zagłady; komora gazowa to tylko słowa, zresztą niewypowiedziane. Popularny mit o Auschwitz cechuje higiena i bezpieczeństwo; nadaje się dla osób, które chcą się wzruszyć, przestraszyć, popłakać – i wrócić do codzienności.
Większość dzisiejszej kultury to łatwy kicz, obniżona do poziomu mas imitacja sztuki. To jednak permanentny stan rzeczy. Dlatego kulturę, z małymi wyjątkami, warto pozostawić samej sobie. Artysta poradzi sobie bez pomocy państwa.
Jak Heather Morris pisała „Tatuażystę z Auschwitz”. „Nawet nie odwiedziła byłego obozu”
Tatuażysta z Auschwitz” to adaptacja wydanej w 2018 r. książki Heather Morris, nowozelandzkiej pracownicy społecznej, która spisała wspomnienia słowackiego Żyda Lalego Sokołowa (1916–2006). Zajmował się on w obozie tatuowaniem numerów na przedramionach nowo przybyłych mężczyzn i kobiet.
Zakochał się w Gicie Furman, jednej z więźniarek, udało im się przeżyć obóz, spotkać się po wojnie i założyć rodzinę. Książka Morris sprzedała się w 13 mln egzemplarzy na całym świecie, w Polsce sprzedano podobno co najmniej 250 tys. egzemplarzy. Na portalu Lubimy Czytać ma rating 7,2/10 na bazie 17,5 tys. ocen.
Muzeum Auschwitz-Birkenau, piórem Wandy Witek-Malickiej, wypunktowało dziesiątki przeinaczeń i nieścisłości historycznych zarówno książki Morris, jak i serialu. Więźniowie poruszają się po terenie obozu niemal z pełną swobodą, romans Lalego i Gity – „miłość od pierwszego wejrzenia” – rozgrywa się jawnie i esesman Baretzki staje się posłańcem wymieniającym wiadomości i ułatwiającym schadzki między kochankami.
Było to niemożliwe, choćby dlatego, że tylko kilku wyższej rangi esesmanów miało prawo wstępu do części obozu przeznaczonej dla kobiet, a więźniowie-mężczyźni mogli tam wejść jedynie w bardzo rzadkich sytuacjach. W książce i serialu Niemcy często spontanicznie zabijają więźniów, co jest stereotypem – akty takie nie zdarzały się wcale tak często, a każdy zgon więźnia należało odnotować zgodnie z nazistowską biurokracją.
Według Witek-Malickiej Morris czerpała informacje z internetu, nie zajrzała do archiwów, nawet nie odwiedziła byłego obozu przed napisaniem książki. Przedstawiła Auschwitz jako miejsce bardziej „swojskie”, niż było w rzeczywistości. Zagłada po raz kolejny staje się tylko jednym z wielu scenariuszy popkultury – inaczej, niż chcieliby Żydzi, a także naukowcy, którzy często uważają ją za wydarzenie wyjątkowe w historii ludzkości.
Obraz Auschwitz sprowadzony do ckliwej opowiastki
„Pasiaste” powieści i filmy, tworzone z dobrodusznym cynizmem, niosą „optymistyczne przesłanie”: „miłość zwycięża nawet najstraszniejsze próby i przeszkody, nie można nigdy tracić nadziei, dobro jest potężniejsze niż zło, nawet jeśli początkowo może się to wydawać trudne do uwierzenia, na przykład w takich strasznych miejscach jak obozy koncentracyjne czy getta” – piszą o „kiczu holokaustowym” Marta Tomczok i Jacek Leociak.
Dla milionów ofiar nazizmu dobro wcale nie zwyciężyło, jednak filmy o Zagładzie zwykle kończą się happy endem. Zagłada według Hollywood – pisze Tim Cole, autor „Selling the Holocaust” – przestaje być Zagładą; ma być ucharakteryzowana, zakryta ładną melodią, oblana łzami, jak w „Liście Schindlera”.
I tak autorzy „pasiastych powieści” chętnie czynią z esesmanów postaci demoniczne, przypisują im „metafizyczne zło” i nigdy nie próbują analizować kulturowych czy politycznych przyczyn ludobójstwa. „Tatuażysta z Auschwitz” jest właśnie taką odizolowaną od szerszego kontekstu opowieścią, która ma ekscytować odbiorców. Trywializuje prawdę o Auschwitz i sprowadza obraz obozu do sensacji, ckliwej opowiastki o „miłości w piekle”.
Wspomnienia Ocalałego z Zagłady może i są kiczowate. Ale nie powiedziałbym tego Lalemu Sokołowowi, gdyby jeszcze żył
Sądzę jednak, że problem jest bardziej zawiły. Mimo licznych błędów faktograficznych trudno byłoby udowodnić Sokołowowi czy Morris, że nie mieli prawa opowiedzieć tej historii w taki sposób. Możemy uznać, że spisywane po kilkudziesięciu latach bez żadnego wsparcia merytorycznego wspomnienia Ocalałego z Zagłady są kiczowate. Przyznam jednak, że nie odważyłbym się powiedzieć tego Sokołowowi, gdyby jeszcze żył.
Co więcej, serial, podobnie jak książka, znajduje miejsce na to, by pokazać prześladowanie homoseksualistów, ludobójstwo Romów, marsze śmierci, gwałty Armii Czerwonej. Po wojnie Lalego dręczą wyrzuty sumienia, czy pracując jako tatuażysta, nie dopuścił się kolaboracji. Wszystkie te sprawy przedstawione są oczywiście w sposób schematyczny i powierzchowny, jednak zarazem dość oszczędnie, więc mogą się wydawać niekiczowate.
Nie chcę usprawiedliwiać twórców miernego serialu, jedynie rekonstruuję linię obrony, którą mogliby zbudować. Kiedy pracowałem w Żydowskim Instytucie Historycznym, przekonałem się, że praktyka upamiętnienia potrzebuje teorii – i inspiracji. Przygotowując, na bazie opracowań naukowych, rocznicowe artykuły popularnonaukowe czy materiały na media społecznościowe, nieraz doświadczałem problemów związanych z reprezentacją Zagłady.
Ile możemy pokazać, na przykład fotografii z Umschlagplatz, by nie epatować przemocą, a zarazem – by nie ukrywać tego, co się wydarzyło, i pozwolić odbiorcom wyobrazić sobie przeszłość? Większość fotografii na terenach okupowanych wykonali Niemcy, z ochotą zapisujący na kliszy wizerunki osób, które wkrótce potem zamordowali.
Często więc oglądamy te wydarzenia oczami sprawców; pojawia się niebezpieczeństwo, że znów będziemy patrzeć na ofiary tak, jak patrzyli kaci, widząc w nich tylko zdehumanizowany tłum. Uważałem, że lepiej pokazać więcej zdjęć niż mniej, chociaż nie ma tu jednej reguły i zawsze należy zachować wrażliwość.
Bez elementu fascynacji, bez czegoś, co zaciekawia, pociąga, nie sposób tworzyć opowieści. Ciekawość nie musi się rozmijać z precyzją, wręcz przeciwnie. Twórcy kiczu nieustannie demonstrują, jak bardzo brakuje im wiedzy. Jak zatem tworzyć kulturę, by uniknąć kiczu i zarazem nie zbliżyć się – choćby mimowolnie – do pornografii przemocy?
„Syn Szawła”. Być może nie da się nakręcić wspanialszego filmu o Auschwitz
W 2016 r. na ekranach kin pojawił się wyjątkowy film o Auschwitz, pozbawiony cienia rzewności, bardzo precyzyjny w oddaniu historycznych realiów. Reżyser uczynił dokładnie to, co trzeba zrobić, mówiąc o tym miejscu – zmienił całkowicie perspektywę typową dla przeciętnego kina. „Syn Szawła” László Nemesa – dzięki jedynemu w swoim rodzaju sposobowi prowadzenia kamery, która nieustannie podążała za głównym bohaterem – zachwycił krytyków, zebrał pochwały naukowców, dostał Oscara i liczne inne nagrody.
Nemes pozwala wczuć się w Auschwitz, wyobrazić sobie obóz, a zarazem nie estetyzuje ludobójstwa. „Syn Szawła” szarpał wyobraźnię; był filmem, do którego nie sposób się przyzwyczaić; nie cofał się przed zbliżeniem do komory gazowej.
Dokonywał tego, co jest fundamentem prawdziwej sztuki i co jest tak potrzebne w pamięci zbrodni i oporu nieustannie zniekształcanej przez konwencję: odświeżał widzenie. Oglądałem go z fascynacją i poczuciem spełnienia jako jedno z niewielu znanych mi współczesnych dzieł sztuki filmowej.