Ryba nad morzem za 69 zł? To nie wina tubylców, którzy muszą przeżyć. Za problemem stoją władze

Wraz z początkiem wakacji media tradycyjnie zalała fala „paragonów grozy”. Słychać złorzeczenia na wysokie ceny i chciwych tubylców. Winą obarczamy siebie nawzajem, a nie prawdziwych sprawców społecznej udręki, czyli władze lokalne i centralne.
Tekst został pierwotnie opublikowany w obszerniejszej wersji na łamach Rzeczpospolitej. Dziękujemy redakcji za możliwość przedruku! Tytuły, śródtytuły oraz lead pochodzą od redakcji www.klubjagiellonski.pl
Spodziewałam się, że mój post na X o tym, dlaczego nad polskim morzem jest drogo, wywoła sporo reakcji. Zdziwiło mnie natomiast to, że część osób zgodziła się lub przynajmniej starała się zrozumieć przedstawiane przeze mnie racje. Bez zaskoczenia przyjęłam za to komentarze o „naciągaczach”, „złodziejach”i „karmieniu strudzoną turystyczną ręką tubylców”.
Zaczęło się lato, a zatem wszyscy się dziwą, dlaczego nad morzem jest tak drogo. Jako że pochodzę z Ustki postaram się odpowiedzieć na to pytanie.
Nad morzem sezon trwa praktycznie dwa miesiące w roku, a przez ten czas ludzie starają się zarobić na swoje całoroczne utrzymanie.…
— Daria (@DariaChibner) July 9, 2024
Nad morzem jest, było i będzie drogo, ponieważ władza lokalna oraz centralna uznała, że mieszkańcom do przeżycia wystarczy turystyka. I choć to mogło się sprawdzać jeszcze 20 czy 30 lat temu, to ta taktyka obecnie jest dawno przebrzmiałą pieśnią minionych czasów. Sama pochodzę z Ustki i wiem dobrze, jak to wszystko wygląda w praktyce.
Oczywiście wiele zależy od regionu, ale w mniejszych miejscowościach sezon trwa przez dwa miesiące (lipiec–sierpień) plus majówka oraz Boże Ciało. Dla wielu jest to główne źródło dochodu na cały rok, bo przez resztę czasu człowiek albo dorabia, gdzie się da, albo wegetuje w oczekiwaniu na sezon, starając się podreperować zdrowie. Bo innych miejsc pracy nie ma, a każdy dostępny etat, czy to w nowym supermarkecie, czy to w firmie nieopodal, jest od razu rozchwytywany.
Te dwa miesiące pracy, to największa sól w oku reszty Polski. Naprawdę, z niemałym uśmieszkiem czytałam komentarze o tym, jak to jest wspaniale robić tylko przez dwa miesiące w roku, a dalej luz, dwa miesiące wakacji. Po chwili jednak przyszły gorzkie wspomnienia, bo przeżyłam to na własnej skórze.
W sezonie pracuje się po 20 godzin dziennie – fizycznie. Nie ma dni wolnych, a przerwa na toaletę to luksus. Kto tak nie pracował, ten nie zrozumie, jak wielkie szkody wyrządza to w organizmie.
Ani tego, że po sezonie człowiek nie leży po prostu do góry brzuchem, lecz przez pół roku próbuje dojść do siebie. Długofalowe koszty widzę po moich dziadkach, którzy zapłacili zdrowiem za to wspaniałe „wolne”.
Dlatego ja obiecałam sobie, że zrobię wszystko, aby tak nie harować. Na szczęście udało mi się „przebranżowić” i mogę się cieszyć normalną, całoroczną pracą. Z pewnością trudno sobie wyobrazić, że może to być lżejsze od pracy „tylko” przez dwa miesiące w roku…
Egoizm narodowy
Drugą kwestią, która przyprawia o ból serca wczasowiczów, są ceny. Zgadzam się, są wysokie. I każdy ma prawo głosować swoim portfelem. Jednak warto się zastanowić nad tym, czy rzeczywiście wynikają one tylko z chciwości mieszkańców. Bo co istotne, nad morzem jest przede wszystkim morze.
W wielu miejscach gleby są marne i takiej jakości, że owoce nie nadają się nawet na soki. A jak już coś dobrego wyrośnie, to idzie na eksport, bo można więcej zarobić. Ryb już się praktycznie nie łowi, no a sam Bałtyk nie obfituje za bardzo w smaczne gatunki. Tak więc wszystko trzeba sprowadzać z centralnej i południowej Polski albo zza granicy. I tak towar przechodzi przez kilku pośredników, przez co np. takie truskawki kosztują w hurtowi (!) 19 zł za kilo. No, ale turyści narzekają, że nie kosztują 10 zł jak w Warszawie.
Ale nie chodzi tylko o cenę towaru. A nawet nie o to, że podanie mrożonych frytek w knajpie wymaga czegoś więcej niż wrzucenia ich do piekarnika jak w domu. Bo dochodzą jeszcze ogromne koszty dodatkowe. Pomijam to, co płacą wszyscy (podatki, ZUS, pensje itd.) Aby otworzyć jakiś biznes nad morzem, trzeba też przecież zapłacić za wynajem (tak, większość z miejsc jest wynajmowana ze smażalniami włącznie), za zajęcie pasa drogowego (jak chce się coś wystawić na chodniku), a i jest jeszcze opłata targowa, wynosząca np. 600 zł dziennie (!) za namiot średniej wielkości. Podsumowując: z 40-złotowej marży potrafi zostać w kieszeni 6 złotych.
Nic zatem dziwnego, że pojawia się coraz więcej przyjezdnych z kapitałem, którzy zajmują miejsca lokalnych mieszkańców, ograniczających się coraz bardziej do detalicznej sprzedaży lub pracy w usługach, u kogoś. Opcjonalnie wyjeżdżających i porzucających tę parszywą robotę.
Co ciekawe, nowi przedsiębiorcy z centralnej i południowej Polski wcale nie obniżyli cen, nie pokazali jakichś nowych, wyrafinowanych metod biznesowych. No, ale turysty to nie obchodzi, on chce mieć tanio i wszystko wysokiej jakości, a jak nie, to pojedzie do Grecji albo Chorwacji. Sprzedający i handlarze mają się dostosować i natychmiast coś z tym zrobić.
To jest właśnie ten nasz demon piekielny, spadek po czasach transformacji, o czym pisał choćby Michał Przeperski w „Dzikim Wschodzie”: w latach 90. uwierzyliśmy we własną przedsiębiorczość i sprawczość, że sukces zależy tylko od naszej pracowitości i wytrwałości. A jak komuś się nie udaje, to najwyraźniej za mało się starał. Wspólnotę porzuciliśmy na rzecz egoizmu, niewychodzenia poza czubek własnego nosa.
Rasowa pogarda turystów
Ale jest tego jeszcze jeden skutek. W większości komentarzy pod moim wpisem ciężar odpowiedzialności został przerzucony na lokalnych mieszkańców. Mało kto zdawał się wysnuć jakieś pretensje pod adresem władz. Bo „przecież sami ich sobie wybraliście!” (rządzili już chyba wszyscy od lewa do prawa i zawsze było tak samo).
Mimo że się teraz wyzłośliwiam, to jednak rozumiem turystów. To absurdalne, że na urlop nad morzem trzeba oszczędzać cały rok i wydać na to kilka pensji. Ale pomstowanie na lokalsów nic nie da, bo oni cen nie obniżą (tak jak nie robią tego przyjezdni przedsiębiorcy), gdyż chcą zarobić, a ich opcje są nader ograniczone. Podobnie marudzenie mieszkańców na skąpych turystów niczego nie załatwi.
Prawdziwy problem stanowi bowiem władza, która za priorytet uznała zarabianie na turystyce. To przecież najłatwiejsza i najpewniejsza droga. Nie trzeba się martwić o inwestycje czy podejmować jakiekolwiek ryzyko.
Turystyka zabija polskie miasta. Sprawia, że wymaga się od mieszkańców indywidualnej zaradności i sprawczości, choć właściwie zostawia im się dość małe pole manewru. Sami mają sobie ogarnąć miejsca pracy i jakoś to będzie. A miasto będzie pięknieć dzięki opłatom pobieranym od handlarzy. Niech ci turyści mają tylko ładnie i elegancko.
Tak jakby wszyscy zapomnieli, że miasto ma być przede wszystkim dla mieszkańców, gdzie turystyka powinna być dla nich tylko okazją do dorobienia, a nie głównym źródłem dochodu.
Do tego dochodzi też charakterystyczny dla naszego społeczeństwa brak szacunku dla ludzi pracujących w usługach, którzy przecież mają tym klientom „usługiwać”. Niemniej to nie jest po prostu bycie niemiłym przy zakupach – to rasowa pogarda i poczucie wyższości.
Raj utracony?
Nie może być inaczej, skoro sytuacja jest skrajna, a turystyka bogaci przede wszystkim władze. To nie one muszą się martwić o rozwój regionu, o próby przedefiniowania jego roli oraz miejsca we współczesnej Polsce. Nie musisz się martwić, że rybołówstwo padło, że stocznia jest zamknięta, że w okolicznych firmach skończyły się etaty, kiedy spragnionym roboty mieszkańcom możesz zaproponować otworzenie budy z hot-dogami albo watą cukrową.
Tylko że ta prosta droga do ratowana budżetu powoli się kończy. Młodzi, tak jak ja, wyjeżdżają, szukają innego życia. Na straganach już teraz widać ludzi głównie po pięćdziesiątce i sześćdziesiątce. No tak, ale są też nowi z wielkim kapitałem, z centralnej i południowej Polski. Tylko że oni są też sprytniejsi, mają prawników i innych speców, którzy łatwo pomogą im obejść absurdalne opłaty i podatki od podatków.
Turystyczny raj stopniowo chyli się ku upadkowi. I bardzo dobrze, bo inaczej nic się nie zmieni. Może władze w końcu przestaną po prostu stawiać na turystykę i zaczną myśleć o innych strategiach rozwoju.
Turystyka sama w sobie nie jest jedyną przyczyną wzrostu cen, lecz gdy zaczyna odgrywać coraz większą rolę, to inne drogi rozkwitu miasta i regionu zaczynają dogorywać. A my jako Polacy musimy w końcu zrozumieć, że nie wszystko możemy załatwić sami. Nie wystarczy, że „tamci” wezmą się do normalnej roboty i obniżą ceny albo wezmą kredyt i zmienią pracę. Tak samo, jak się nie sprawdzi marudzenie i liczenie, że turyści zaczną więcej kupować. Wymagajcie przede wszystkim od władz, bo mało który człowiek jest w stanie sam stworzyć nową gałąź przemysłu.
Szkoda, że zachwycamy się cenami w Chorwacji i Grecji, a nie zachwycamy się, jak państwo mądrze wspiera tam turystykę. Owszem, możemy pozwolić, żeby wszedł obcy kapitał i nie przejmować się, gdy ktoś popadnie w biedę albo nigdy nie zobaczy polskiego morza, bo go nie będzie na to stać. I czekać, licząc, że kubeł zimnej wody nie wyleje się akurat na naszą głowę.
Ciekawe, czy jeśli jednak to na nas padnie i coś nam się w życiu nie powiedzie, to pocieszymy się tym, że trzeba po prostu bardziej się starać i ciężej pracować? Bo na inne rozwiązania może być już za późno.