Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.

Między „Polską dla Polaków” a korporacyjnym multikulti

przeczytanie zajmie 7 min
Między „Polską dla Polaków” a korporacyjnym multikulti autor ilustracji: Julia Tworogowska

Który postulat dotyczący kwestii migracji: „Polska będzie albo wielokulturowa, albo będzie mieć 28 mln mieszkańców” liberałów (Marek Tatała) czy: „Polacy mają prawo do własnego kraju” konserwatystów (Kacper Kita) jest bliższy Polakom? Nie sposób rozstrzygnąć tego dylematu bez wzięcia pod uwagę naszej hierarchii wartości. Wszystko zależy od tego, czy bardziej cenimy ambicje rozwojowe i wzrost zamożności, czy bezpieczeństwo okolicy i spójność kulturową.

Marek Tatała z wolnorynkowej Fundacji Forum Obywatelskiego Rozwoju przypomniał niedawno na portalu X (d. Twitter) prognozę Ministerstwa Finansów opublikowaną przez ZUS, wedle której do 2080 r. Polska może mieć tylko ok. 28 mln mieszkańców. Zdaniem Tatały jedynym sposobem na zatrzymanie procesu wyludniania się kraju jest uczynienie Polski krajem wielokulturowym. W zgodzie z korporacyjnym liberalizmem postuluje więc wystartować z „[…] otwartą na osoby gotowe do podjęcia pracy polityką migracyjną”.

Prawą stronę portalu X oburzyły te słowa. Konserwatywni komentatorzy przyznają wprost, że wolą Polskę zamieszkaną przez 28 milionów Polaków niż tak liczną jak teraz, ale wielokulturową. Według Kacpra Kity, redaktora Nowego Ładu, mniejsza liczba mieszkańców Polski, a w rezultacie droższe usługi i nieco biedniejsze społeczeństwo to dobra cena, aby mieć własny kraj, w którym polscy obywatele będą czuli się bezpiecznie.

„Polacy mają prawo do własnego kraju” – jak sam stwierdza. Uzupełnia to refleksją, że masowa imigracja z krajów obcych kulturowo generuje etniczne konflikty, zamiast rozwiązywać problemy gospodarcze. Jego zdaniem imigracja na takim poziomie nie daje możliwości asymilacji przyjezdnych, a zatem „nie zwiększa liczby Polaków, tylko liczbę mieszkańców terytorium”.

Oczywiście dylemat „biednie, ale swojsko” vs. „bogato, ale niebezpiecznie” jest nazbyt uproszczony, ale nie zupełnie fałszywy. Najzgrabniej od niego uciec, wybierając coś pomiędzy tymi perspektywami. „Pomiędzy skrajnością prawicową, której na imię «zero imigracji» a postulowaną przez kompleks aktywistyczno-korporacyjny utopią «Polski wielokulturowej» jest rozsądny kompromis: imigracja, której tempo i rozmiar pozwalają na integrację i asymilację oraz ambitna polityka prorodzinna” – pisze Marcin Giełzak.

Wojciech Mucha wspomina jeszcze o mitycznym inwestowaniu w nowe technologie, automatyzację produkcji i setce innych rzeczy, a nawet o zbrojeniu się na potęgę, jakikolwiek miałoby to mieć związek z legalnymi imigrantami w Polsce, oraz równie mitycznym selekcjonowaniu profesjonalistów w procesie imigracyjnym (zabrakło tylko: „A wiecie, jak to robią w Australii?”).

Polska demografia od lat wygląda fatalnie, a z roku na rok jest coraz gorzej. Współczynnik dzietności (liczba dzieci, które kobieta urodziłaby przeciętnie w ciągu całego okresu rozrodczego) wynosi już tylko 1,13, a wynik pozwalający na utrzymanie wielkości populacji to 2,1. Czym powinna być „ambitna polityka prorodzinna”? Tego Giełzak nie wyjaśnia.

Nie pomagają bodźce ekonomiczne, jak program 800 plus. Nie pomagają kultura i religia, różne od liberalnych państw Zachodu (co nie oznacza, że mniej patriarchalnych – Niemcy czy Czechy są tego najlepszym przykładem). Nawet jeśli Polki i Polacy znajdą w sobie więcej witalności i wigoru po zgaszeniu nocnej lampki, to odwracanie procesu wymierania Polaków zajmie dekady.

Wszystkie powyższe opinie mają w sobie źdźbło prawdy, ale i fałszu. Prawdy, bo każda z tych ścieżek pozwala ograniczyć dalekosiężne problemy z alternatywnym wyborem. Fałszu, bo uciekają od zmierzenia się z faktycznymi kosztami tego wyboru i opierają się na wygodnych ogólnikach.

Mnie najbliżej jest do nieskończenie szerokiego, a przez to prawie pustego w treści „pomiędzy” Giełzaka. Wydaje się ona jednak najbardziej dojrzała, bo pozwala przekroczyć frazesy o Polsce multikulti i „Polsce dla Polaków” i skupić się na poszukiwaniu rozwiązań konkretnych dylematów przy szacunku dla naszych wartości. Na przykład ile zamożności i ambicji możemy poświęcić dla mniej ludnej, ale bezpieczniejszej Polski, a ile swojskości i spójności obyczajowej możemy oddać w imię wzrostu zasobności portfeli.

Struktura i trendy demograficzne niosą dla nas proste konsekwencje. Utrzymanie dobrego tempa rozwoju gospodarczego przekłada się bezpośrednio na wzrost naszej zamożności. Pozwala nam sfinansować niezbędne zbrojenia, ochronę zdrowia, emerytury i budowę infrastruktury, a w konsekwencji siłę polityczną Polski na arenie międzynarodowej.

Jeśli chcemy utrzymać to tempo, w krótkim i średnim okresie musimy importować wyspecjalizowanych pracowników. Oczywiście wspomniana automatyzacja i cyfryzacja może łagodzić deficyty kadrowe, ale tylko w ograniczonym stopniu.

Jednakże utrzymanie totalnej otwartości na pracowników z każdej części świata, jak miało to miejsce za poprzedniej władzy, jest prostą drogą do przyszłych konfliktów. Nie trzeba tego wyjaśniać nikomu, kto szedł po zmroku po przedmieściach zachodnioeuropejskich miast. Zresztą sami imigranci w Polsce najczęściej podkreślają, że to nie zarobki, a bezpieczna i czysta ulica jest dla nich największą zaletą pobytu nad Wisłą.

Wciąż mamy to szczęście, że grup narodowościowych jest w Polsce za mało, żeby przenosili konflikty ze swoich krajów na nasz grunt. Wyjątkiem były protesty Ukraińców przed ambasadą Rosji po inwazji na Ukrainę, ale przy stosunku Polaków do Rosjan było to dla nas zrozumiałe i raczej akceptowalne.

Zdanie Tatały o „wystartowaniu” z otwarciem na imigrację brzmi jak żart, skoro jesteśmy od kilku dobrych lat najbardziej otwartym na pracowników rynkiem UE. Niemniej nie zbudujemy elektrowni atomowej, CPK, kolei dużych prędkości, nowych terminali przeładunkowych w portach itd. bez wyspecjalizowanych rąk do pracy. Nie musimy więc celować w sprowadzanie imigracji do zera, ale możemy dość łatwo w liczbach bezwzględnych ograniczyć liczbę mniej znaczących dla gospodarki imigrantów.

Czy naprawdę warto ściągać dziesiątki tysięcy Gruzinów i Uzbeków, żeby przejazdy Uberem i Boltem kosztowały 20 zamiast 28 zł? Czy musimy sprowadzać rowerzystów z Indii i Nepalu, żeby zamówienie jedzenia w pudełku kosztowało 5 zł mniej? Zresztą ci sami imigranci w wielu przypadkach nie przyjeżdżają do pracy do Polski, a do Unii Europejskiej. Polska to tylko przystanek.

Nowy rząd zdał sobie z tego sprawę i podszedł do sprawy dość pragmatycznie, podnosząc znacznie ceny wiz krajowych z 80 do 135 euro, aż o 50% więcej niż w wielu zachodnich krajach. To może mieć bezpośrednie przełożenie na liczbę wniosków o wizy; jeśli emigrant w Azji lub Afryce chce się dostać do UE i ma zapłacić dodatkowe 45 euro bez pewności o pozytywnym rozpatrzeniu wizy (a i tu podobno polskie placówki stają się bardziej restrykcyjne, co widać w statystykach przyznanych wiz), to wybierze raczej tańszą procedurę wizową w konsulacie innego kraju.

Kalibrując politykę imigracyjną, nie sposób jednak pomijać pytania o naszą hierarchię wartości. Polacy są za ograniczeniem imigracji, a już zdecydowanie tej nielegalnej, odbywającej się przez białoruską granicę. Jednocześnie poparcie dla budowy CPK to historia rosnących ambicji społeczeństwa.

Informacje o zmianie harmonogramu budowy sieci kolei dużych prędkości (KDP) i odłożeniu w czasie niektórych linii spotkały się z krytyką mieszkańców wschodniej Polski. Wszak też chcą skoku cywilizacyjnego i dostępu do nowoczesnej kolei!

A jednak demografia jest nieubłagana. Wiele średnich i dużych miast, gdzie KDP miała się zatrzymywać, straci przez najbliższe 25 lat nawet 30% ludzi w wieku produkcyjnym. Podchodząc odpowiedzialnie do publicznych środków, nie ma sensu budować, a potem przez lata utrzymywać bardzo drogiej infrastruktury w miejscach, gdzie pasażerów dziś jest za mało, a jutro będzie jeszcze mniej.

Oczywiście nie może być mowy o wykluczaniu transportowym i ograniczaniu mobilności mieszkańców mniejszych ośrodków – powinny tam być utrzymywane połączenia kolejowe i dowozowe autobusowe. Ceną akceptacji depopulacji Polski są tu w prostej linii wolniejszy rozwój i szanse dla regionu, a zatem i dobrobytu mieszkańców, lub wyższy koszt utrzymywania infrastruktury i dostępności transportu.

***

Nie ma więc ucieczki od pytania, czy bardziej cenimy ambicje rozwojowe i wzrost zamożności, czy bezpieczeństwo okolicy i spójność kulturową. Być może jednak nie trzeba na nie odpowiadać. Mamy naturalną skłonność do szukania ostatecznego rozwiązania dylematów w polityce państwa. Jednocześnie naturalną ich składową jest pewnie nierozwiązywalne napięcie. W różnych momentach to napięcie utrzymuje inną równowagę.

Wydaje mi się, że choć zależy nam na bezpiecznej ulicy po zmroku, to jeszcze nie doszliśmy do punktu, kiedy będzie ona naprawdę zagrożona. Nadal motorami społeczeństwa są głód awansu społecznego i ambicje rozwojowe. Kalibrowanie imigracji jest jak najbardziej potrzebne, ale wciąż potrzebujemy wielu specjalistów (i białych, i niebieskich kołnierzyków). Nie znaczy to, że za 5 lat ta równowaga się nie zmieni – debata pozostaje otwarta i zależna od czasu wspomnianych naturalnych napięć.

Publikacja nie została sfinansowana ze środków grantu któregokolwiek ministerstwa w ramach jakiegokolwiek konkursu. Powstała dzięki Darczyńcom Klubu Jagiellońskiego, którym jesteśmy wdzięczni za możliwość działania.

Dlatego dzielimy się tym dziełem otwarcie. Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o podanie linku do naszej strony.