Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.

„Synowie wolnej ziemi”. Budujmy społeczeństwo na fundamentach I RP

„Synowie wolnej ziemi”. Budujmy społeczeństwo na fundamentach I RP Antoni Piotrowski „Scena z powstania styczniowego 1863 roku"

W Polsce przybywa Ukraińców i Białorusinów. Nasz kraj przestaje być etnicznym monolitem rodem z endeckich marzeń. By zbudować spoiste społeczeństwo zdolne przekroczyć podziały etniczno-kulturowe, musimy twórczo czerpać z tradycji starszej aniżeli nacjonalizm: z dewaluowanego dziś przez niektórych dziedzictwa Rzeczpospolitej Obojga Narodów. Republiki „synów wolnej ziemi”, w której katolicy bronili swobód swoich prawosławnych współobywateli, zaś wolność i prawa były czymś ważniejszym od konfliktów etnicznych i religijnych.

Tekst jest częścią projektu „Rzeczpospolita nie tylko Polska” w ramach którego organizujemy debaty i piszemy teksty mające przybliżyć ideę I Rzeczpospolitej jako wspólnego dziedzictwa Białorusinów, Ukraińców i Polaków.

Nie było epoki, która wczorajszym wojownikom wypominałaby więcej niż współczesna. Jej dogmaty, każące patrzeć w przeszłość przez pryzmat ponowoczesnej filozofii, każą nam burzyć kulturowe pomniki ojców założycieli, noblesse d’épée, japońskich samurajów czy szlachty Rzeczypospolitej. Dziś jednak coraz to nowe zagrożenia, z wojną ukraińską na czele, wytrącają nas z wczorajszego poczucia bezpieczeństwa.

U kogo szukać inspiracji, jeśli nie u tych, których głównym zadaniem od urodzenia było dbać o dobro wspólne i bronić go? Bo chociaż Rzeczpospolita Obojga Narodów upadła, przez niemal wiek była przykładem tego, jak skutecznie dbać o siłę i status tak wieloetnicznego, wieloreligijnego organizmu, jak nasza część Europy.

Wzory z przeszłości przechowują uniwersalne idee. W innym wypadku żadna ciągłość kulturowa nie byłaby możliwa. Nie bez przyczyny T.S. Eliot pisał w eseju Tradycja i talent indywidualny, że aby móc należycie zrozumieć i ocenić artystę, należy „umiejscowić go w długim szeregu umarłych”.

Rzecz jasna, poszukiwanie idei w żaden sposób nie oznacza „rekonstrukcji historycznej”. Nie chodzi o przybieranie postawy-mimikry naszych przodków ani idealizację minionych wieków. Chodzi o dotarcie do duchowych fundamentów tych ludzi – do tej formacji kulturowej, którą uznajemy za najlepszą reprezentację danych wartości.

Obywatele-bracia ponad religią i etnosem

W świetle dzisiejszych wydarzeń, zwłaszcza wojny na Ukrainie, wraca pytanie o współpracę w regionie. Spójrzmy więc na polityczną mentalność tych, którzy w XVI wieku stanęli przed wielkim wyzwaniem – zorganizować przestrzeń dla wielu kultur, scementować ich współpracę i sojusz. Tak udało się stworzyć projekt państwowy, który przetrwał przez ponad dwieście lat.

Jako przykład weźmy szesnastowieczne wydarzenia wokół unii brzeskiej. Zygmunt III Waza, wielki zwolennik kontrreformacji, podsyca idee części prawosławnego duchowieństwa, pragnącej połączenia Kościoła prawosławnego z Rzymem. Zostaje utworzony Kościół unicki. Cerkiew prawosławna de iure traci swoją reprezentację.

Trudno się dziwić, że wśród szlachty wzbudziło to niepokój. Dlaczego? Wpływ czynnika zewnętrznego, jego ingerencja w szlacheckie wolności zaburzały równowagę państwa. Nieuchronnie prowadziło to do napięć religijnych, co zauważał Krzysztof Mikołaj Radziwiłł „Piorun”, alarmując w liście do kanclerza Zamoyskiego, że takie działania grożą ojczyźnie wojną domową.

Porządek w państwie Obojga Narodów opierał się na swobodach. Nie jest to żadna „idealizacja dawnej Rzeczypospolitej”, a tylko stwierdzenie faktu – bez praw i swobód to państwo nie mogłoby istnieć.

Pamiętajmy, że mówimy o zbiorze Polaków, Rusinów i Litwinów; luteran, prawosławnych i katolików. Jakiekolwiek scentralizowane narzucanie dominacji przez jedną z tych grup sprawiłoby, że wewnętrzne napięcia pogrzebałyby ten wspólny projekt.

Fakt, że w dobie wojen religijnych szlachta dotarła do takiej formy wspólnoty, która przekraczała czynnik religii czy etnosu, wydaje się nierealnym osiągnięciem. A jednak, przy wszystkich wadach państwa Obojga Narodów, przy sprzeczkach, konfliktach i polemikach, tak właśnie było. Rzeczpospolita odnalazła właściwą formułę współpracy w różnorodności.

Różnorodność regionu nadal się nie zmieniła. Z tą różnicą, że dziś jesteśmy znacznie słabsi, rozbici na mniejsze państwa narodowe. Jesteśmy świadkami chwili, gdy kryzys Unii Europejskiej i wojna na Ukrainie znów zwracają nas – państwa dawnej Rzeczypospolitej – w stronę naszego regionu. Mając to na uwadze, spójrzmy, jak współpracowano na jego polu przed nami.

Przyjrzyjmy się przykładom tej ponadetnicznej i ponadreligijnej jedności zaczerpniętym z pracy prof. Natalii Starczenko Ukraińskie światy Rzeczypospolitej. Jednym z najlepszych przykładów „jedności w różnorodności” jest pewne wydarzenie z końca XVI wieku.

Jan Swoszowski, polski szlachcic, katolik z ziemi lwowskiej, dowodził delegacją prawosławnych Rusinów udającą się bronić swoich postulatów przed senatorami. Jak opisuje to wydarzenie prof. Starczenko:

„Delegacją kierował Jan Swoszowski, który podobnie jak większość deputatów był katolikiem. Unicki arcybiskup połocki Herman Zahorski nazwał reprezentantów izby «wyrodkami»; w odpowiedzi na to Swoszowski tym samym słowem określił Zahorskiego, przypominając duchownemu – zupełnie w klimacie szlacheckiej retoryki politycznej – że ten «z wolnej ziemi wziął życie»”.

Co ukazuje nam ta replika poza ciętym językiem autora? Szczere przywiązanie do „wolnej ziemi”, stojące ponad autorytetem Kościoła katolickiego. Co więcej, wyrażone przez gorliwego katolika, broniącego swych prawosławnych braci ze Wschodu. Zahorski potępia prawosławnych jako zdrajców Rzymu – Swoszowski potępia Zahorskiego jako zdrajcę wolności. Wspólnota polityczna i jej wolności prezentują się jako wartość nadrzędna.

Swoszowski nie był jedyny; możemy do niego dołączyć Lwa Sapiehę, Radziwiłła „Pioruna”, Jana Zamoyskiego (szczególnego wroga ostentacyjnej pobożności) czy choćby Mikołaja Zebrzydowskiego, przywódcę słynnego rokoszu. Katolicy z tego grona murem opowiadali się za swoimi braćmi innowiercami, kierując się przede wszystkim instynktem państwowym.

Jak pisał Lew Sapieha: „Jam katolik, ale nie życzę tego ojczyźnie, aby tu u nas miało być jak we Francji, a mniemam, że wiele tych jest katolików, co tego nie tylko nie życzą, ale gdyby do czego przyjść miało, i oponować się temu będą, bo by to już ostatnia zguba była ojczyzny naszej”.

Taka postawa sprowadza nas na szlak przekonania, że „jedność różnych” jest głównym warunkiem podmiotowości krajów byłej Rzeczypospolitej. Chcąc silnej pozycji w regionie, musimy patrzeć ponad wąskimi kategoriami nacjonalizmów.

Dziś znaczenie Kościoła i Cerkwi nie jest tak wielkie, jak niegdyś. W zapomnienie odeszły konflikty w łonie chrześcijaństwa. Tarcia tamtej epoki ukazują nam inny patriotyzm niż ten, do którego nawykliśmy przez ostatnie dwa wieki – patriotyzm raczej obywatelsko-kulturowy niż narodowy.

Nasi przodkowie, którym zawdzięczamy najwyższy w historii status Rzeczypospolitej, myśleli nie tyle „ponadpartyjnie” (wedle współczesnego ideału), ile ponad swoją religią, także ponad własnym etnosem. Fanatyzm religijny i współczesny nacjonalizm mogłyby w nich budzić co najwyżej odrazę.

Rzeczpospolita Obojga Narodów upadła. O jej upadku powiedziano już wiele, w równie wielu aspektach doszukując się jego przyczyn. Tym razem chciałbym zwrócić uwagę na zasadniczy czynnik: fiasko naszej państwowości wiąże się z fiaskiem polityki balansu. Czy jednak szlachecka mentalność polityczna zginęła? Czy nie znalazł się „gen”, który przechowałby ten sposób myślenia o państwie przez dziejowe burze?

Błędny rycerz patrzy na demonstracje

W swoich tekstach parokrotnie opisywałem ten proces – „straciliśmy” Rzeczpospolitą z oczu, gdy na przełomie XIX i XX wieku wyobraziliśmy ją sobie jako nasze wyłączne dziedzictwo. Mimo iż potomkowie dawnej szlachty w ogniu sporów dzielili się na Narutowiczów i Narutavičiusów, Lipińskich i Łypynśkych, masowy patriotyzm rodzący się nad Wisłą zwiódł te niuanse do prostego równania: Rzeczpospolita to tylko my.

Gdzieś z boku, poza ferworem masowych ruchów, byli jednak i ci, którzy do dzisiaj czekają na należne im miejsce w historii. Samotni, nierozumiani, przez swoich przeciwników oskarżani to o zdradę narodową, rozmaite polono-, ukraino- lub rutenofilie, to znów o archaiczne fantazje szlacheckich niedobitków. Na niewiele zdały się ich znakomite pióra, płomienne mowy i próby przekonywań, że podzielone ziemie Rzeczypospolitej „nie ostaną się przed losem satelitów”. Nie chciano ich słuchać.

Znaczący jest tu przypadek Konstancji Skirmuntt – duchowej obywatelki Wielkiego Księstwa Litewskiego, uważanej za zdrajczynię tak przez nacjonalistów polskich, jak i litewskich. Tak Skirmuntt pisała o nacjonalizmie polskim:

„Gdziekolwiek zatem Polacy, […] niszczą litewską indywidualność, świadomie i celowo polonizują na litewskiej ziemi lud, który jeszcze po litewsku mówi i tym sposobem odbierają go jego własnemu, odradzającemu się narodowi, gdziekolwiek w Litwie nie dopuszczają języka litewskiego do kościoła, zowiąc ten język niższym w jego istocie – a narodowość gorszą – tam spełniają haniebną robotę hakatystów, robotę nie polską i nie chrześcijańską, sieją waśń w łonie samego ludu litewskiego, i z takimi nauczycielami i działaczami walczyć mamy niezaprzeczone prawo i obowiązek”.

Tak z kolei krytykowała nacjonalizm litewski: „Nietaktowne i rażące apostrofy, ongi, ludowych inteligentów litewskich do szlachty swojej, potem niekapłański nacjonalizm zbyt wielu przedstawicieli litewskiego kleru, niejedne błędne kroki młodej Litwy, pożałowania godne, popchnęły od niedawna mnóstwo ze szlachty, wczoraj jeszcze uważających się za Litwinów, w szeregi polskie”.

Oto właśnie echo owej odrazy względem nacjonalizmu, wspomnianej w poprzednim rozdziale, przykład mentalności politycznej Zamoyskich, Sapiehów i Radziwiłłów. Podobny schemat można zastosować w odniesieniu do ziem ukraińskich i białoruskich.

Rażące strofy „ludowych inteligentów” z jednej strony, haniebna robota „hakatystów” z drugiej, to zjawiska symboliczne dla tamtej doby. Symbole upadku idei wspólnej Rzeczypospolitej, upadku jej późnych dzieci, które we wzajemnych waśniach zapomniały, że – parafrazując Swoszowskiego – wszystkie „z wolnej ziemi wzięły życie”.

Gdy wczytamy się w teksty Skirmunttówny, Łobodowskiego czy innych „jagiellończyków”, prócz echa mentalności dawnych posłów i hetmanów usłyszymy też zaskakująco trafne prognozy na przyszłość. Oto, jak Józef Łobodowski tuż przed drugą wojną widział naszą przyszłość na Wschodzie:

„Jeśli Polacy (nie rząd, cały naród!) nie zrozumieją tej prostej prawdy, że losy Polski i Ukrainy historia splotła w nierozerwalny sposób […] i pójdą na lep naiwnego pseudorealizmu endeków, przegramy po raz drugi nasze szanse na wschodzie Europy, jak już raz przegraliśmy w walce z rosnącym imperializmem moskiewskim i nie utrzymamy się nie tylko w Dubnie czy Ostrogu, ale i w Tarnopolu i Lwowie”.

Pomijając kwestię wymagania od „całego narodu” przyjęcia tych czy innych prawd, trudno nie zgodzić się z trafnością tej diagnozy. „Cały naród” nie wysłuchał Łobodowskiego – zresztą, czy nie była to tylko retoryczna sztuczka? – a polskich lwowian i tarnopolan wysiedlono na zachód.

Ze słów zarówno Łobodowskiego, jak i wspomnianej już Skirmunttówny, bije pozycja ponadnarodowa. Wprawne oko dostrzeże tu także coś, co nazwać można naszym zbiorowym, wyższym „ja”. Perspektywa każąca patrzeć na narodowe konflikty terytorium Rzeczypospolitej z góry, dająca widzieć je w całej ich małości i zaślepieniu.

Epoka masowych ruchów nie była łaskawa dla żadnego z tych „szermierzy porozumienia”. Łobodowski do dziś pozostaje poza panteonem polskich działaczy kultury XX wieku. Jeśli chcemy poczytać o Konstancji Skirmuntt na Wikipedii, musimy zadowolić się wersją… anglojęzyczną.

Nie wszyscy „jagiellończycy” skończyli jednak na peryferiach historii. Tym, kto spośród nich najmocniej zapisał się w polskiej – nomen omen – kulturze, jest Jerzy Giedroyć. Jego słynna doktryna opierała się na dwóch filarach. Pierwszym było uznanie przez Polskę granic pojałtańskich i wsparcie niepodległości Ukrainy, Litwy i Białorusi. Drugi głosił dążenie do ich integracji z zachodnią cywilizacją polityczną. To także jest wariacja na temat jagielloński, w tej wizji jest też obecny duch balansu i równowagi w regionie.

Niestety, trafiła ona na mentalnie skolonizowany grunt – polscy politycy uznali, że „integracja z zachodnią cywilizacją” ma polegać na byciu mediatorem Unii. Nie stworzyli żadnego ponadnarodowego projektu. Żadnego choćby zalążka struktur, które jakkolwiek związywałyby Polskę, Ukrainę, Białoruś i Litwę. Nie tylko nie wzmocniło to naszej pozycji, ale sprawiło, że w rozmowach kluczowych dla porozumienia w regionie – jak choćby tych w Mińsku – byliśmy pomijani. Oto, co się dzieje, gdy produkt wolnego umysłu trafia do umysłów zniewolonych.

Dlatego nam, żywym dowodom na to, że idea jagiellońska nadal rozpala serca i umysły, przypadła w udziale naprawa tych błędów. Oficjalne władze cierpią na indolencję? Sami twórzmy platformy porozumienia, miejsca integracji z coraz liczniejszą diasporą ukraińską i białoruską w duchu obywatelskiego zaangażowania.

Twórzmy przestrzenie dla mentalności, która rozumie, że ponadnarodowe spojrzenie na nasz region jest jedynym gwarantem jego podmiotowości. Sfery, które przywrócą idee wspólnej Rzeczypospolitej, nie jako naiwne „popkulturowe” marzenie – samym marzeniom nie odbierając wagi i znaczenia – a jako realistyczny kierunek rozwoju.

Taki plan chcemy realizować w ramach projektu Rzeczpospolita nie tylko polska, organizując spotkania, pisząc artykuły, zbliżając do siebie ideowych potomków tych, którzy 450 lat temu w Lublinie złożyli swoje podpisy.

***

Wszyscy stoimy w Elliotowskim „szeregu umarłych”. Problem w tym, że przestaliśmy oglądać się w ich stronę. Umarli służą nam jedynie w doraźnych wojnach politycznych, a i to pod warunkiem, że nie daliśmy się złapać w pułapkę ciągłej konsumpcji. Tymczasem Rosja już dekadę temu rozpoczęła wędrówkę na Zachód.

W Polsce przybywa Ukraińców i Białorusinów. Wszystkim, którzy stawiają pytanie: „Jaką wartość na narodowe dziedzictwo?”, te same okoliczności zdają się odpowiadać. Nasze dziedzictwo, odpowiednio podjęte, jest zdolne budować mosty między wolnymi ludźmi.

Projekt finansowany przez Narodowy Instytut Wolności – Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego (zwany dalej NIW-CRSO) ze środków Korpusu Solidarności – Program Wspierania i Rozwoju Wolontariatu Długoterminowego na lata 2018-2023.