Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.

Wyśmiani, wyklęci… wygrani? Kilka słów o „Sadze rodu Le Penów”

przeczytanie zajmie 8 min
Wyśmiani, wyklęci… wygrani? Kilka słów o „Sadze rodu Le Penów” autor ilustracji: Marek Grąbczewski

Historia rodziny Le Penów jest przedziwnym amalgamatem powieści realizmu magicznego, pulpowego magazynu i politycznego thrillera. Kacper Kita w Sadze rodu Le Penów wyciąga z niej jednak jak najbardziej poważne i wartościowe wnioski. W obliczu rosnącego poparcia dla Zjednoczenia Narodowego pozwala lepiej zrozumieć historię ruchu i biografie ludzi go tworzących, a być może także udziela odpowiedzi na pytanie, czy partia Le Penów wywróci europejski porządek, czy też zaakceptuje republikański ład.

Jedne rodziny zawdzięczają swoją pozycję i majątek połaciom ziemi uprawnej, inne biznesowym imperiom przekazywanym z pokolenia na pokolenie, jeszcze inne wszystko to już dawno upłynniły i żyją z „dochodu od swojego dochodu”, jak mawiał pewien brytyjski polityk.

Dom Le Penów nie jest jednak ani z soli, ani z roli, ale z partii. Założony w 1972 r. z inicjatywy twórcy rodowej fortuny, Jeana-Marie, Front Narodowy dał rodowi pieniądze, koneksje i uwagę mediów. Stronnictwo stało się partią prywatną, rodzinnym interesem, udzielnym i dziedzicznym księstwem, z którego i dla którego żyła coraz liczniejsza świta krewnych oraz powinowatych. Być może już niebawem przyjdzie dzień, kiedy Le Penowie wyśmiani, wyklęci i wyrzuceni poza nawias cywilizowanej polityki i życia społecznego staną się pierwszą rodziną Francji.

Kiedy trzeba opisać polityczne i prywatne dzieje francuskiej rodziny, trudno oprzeć się pokusie zapożyczenia metafor od wielkich XIX-wiecznych powieści realistycznych. Widzimy parweniusza, który przybywa z dalekiej prowincji na podbój Paryża i już myślimy o Rastignaku, którego mistrzowsko sportretował Honoriusz Balzac. Zapoznajemy się z burzliwymi dziejami rodu na tle wielkiej polityki i natychmiast mamy przed oczyma Rougon-Macquartów Emila Zoli.

W przypadku Le Penów stosowniejszym gatunkiem wydawałby jednak się realizm magiczny. Lepsze byłoby pióro Gabriela Garcii-Marqueza albo Salmana Rushdiego. Wiele spośród elementów intrygi, zwrotów akcji, niejedna pojawiająca się w tej narracji postać wydadzą się czytelnikowi tak dziwaczne, przerysowane i nieprawdopodobne, że trzeba byłoby doprawdy wielkiego talentu, aby opowieść o nich była jakkolwiek przekonująca.

Tak oto poznajemy karierę wojskową Le Pena (Indochiny, Suez, Algieria) i nagle jak gdyby ręką nadgorliwego erudyty dopisany został wątek znajomości założyciela rodu z legendarnym oficerem francuskich wojsk spadochronowych, Helie de Saint-Markiem.

Dalej ta sama chęć popisania się i słabszy gust każą zaprzyjaźnić głównego bohatera z SS-Standartenführerem Léonem Degrellem, osobowością wręcz kultową wśród środowisk skrajnej prawicy, o którym sam Adolf Hitler mówił: „Gdybym miał syna, chciałbym, aby był taki jak ty”. Skoro SS-man, to czemu nie Saddam Hussein? Z nim też, rzecz jasna, protagonista nawiązał znajomość. Miał też okazję podać rękę Ronaldowi Reaganowi i Władimirowi Żyrinowskiemu.

Do tej galerii niebanalnych znajomości dorzućmy jeszcze szefa rosyjskiej Partii Narodowo-Bolszewickiej, Eduarda Limonowa, który nazwał Le Pena „trochę bandytą, trochę łowcą przygód” i natychmiast dodał, że „to właśnie czyni go interesującym facetem”. Za takowego uważała go publikująca w bliskim partii periodyku córka „białego” generała Denikina, żyjąca na emigracji we Francji Marina.

Zafascynowany Le Penem malarz sowiecki – Ilja Głazunow – namalował portret francuskiego polityka w mundurze Legii Cudzoziemskiej, trzeba przyznać, twarzowym. Głowa rodu, jeśli nie pozowała sowieckim artystom, to korespondowała z prezydentem republiki, w dodatku socjalistą. Od wymiany listów między Le Penem a Mitterrandem zaczęła się medialna kariera tego pierwszego. Głowie państwa zależało na tym, aby wzmacniać Front Narodowy kosztem tradycyjnej prawicy, stąd też naciski na dziennikarzy, aby pozwolić wiecowemu krzykaczowi błyszczeć w telewizji.

Wystarczy jednak przerzucić kilka stron książki Kity, aby zupełnie zmienić rejestr. Styl poprowadzi nas w stronę pulpowych powieścideł, które można znaleźć na każdym większym dworcu. Oto żona znanego polityka, aby się na nim zemścić i go upokorzyć, zdecydowała się na rozbieraną sesję dla „Playboya” w stroju pokojówki.

Ten sam polityk nagle odziedziczył wielką fortunę, którą przepisał mu wbrew ostrym protestom swojej rodziny ekscentryczny milioner, co uruchomiło serię gangsterskich wręcz wydarzeń. A nasz polityk, gdy już założył biznes, to oczywiście taki, który zajmował się sprzedażą płyt gramofonowych z przemówieniami Hitlera oraz… izraelskimi pieśniami wojskowymi.

Mamy wreszcie parodię Króla Leara albo Ojca Goriot, gdzie córki spiskowały przeciw ojcu, aby zagarnąć dla siebie jego pozycję w partii. Marny scenarzysta nie odmówił sobie sceny, w której ojcowski doberman pożarł ukochanego kotka najmłodszej, a zarazem najbardziej ambitnej pociechy.

Inna córka miała nieślubne dziecko spłodzone z dziennikarzem, awanturnikiem i, jak się okazało, szpiegiem francuskiego wywiadu, a później najemnikiem na służbie amerykańskiej i izraelskiej. Wychowaniem dziecka zajmował się inny mężczyzna, swoją drogą też działacz partii, a przynajmniej do momentu, gdy nie zostawił jej matki dla wnuczki wieloletniego dyktatora Wybrzeża Kości Słoniowej. Takie historie w prawdziwym życiu po prostu się nie zdarzają.

Latorośl stała się najmłodszą w dziejach, bo ledwie 22-letnią, posłanką do Zgromadzenia Narodowego. Jej nazwisko: Marion Maréchal-Le Pen. Być może przejawem jej buntu wobec stylu życia rodziców był fakt, że została żarliwą konserwatystką i katoliczką wołającą: „Chcemy zasad, chcemy autorytetu, chcemy Boga!”. Gdyby tych rodzinno-politycznych przepychanek było mało, oprócz buntu córki była też rebelia wnuczki, wreszcie „wojna zięciów”, czyli pełna intryg rywalizacja o wpływy między dwoma mężczyznami, którzy wżenili się w familię.

Zresztą, jak u Hitchcocka, najpierw było trzęsienie ziemi. Marine Le Pen zaczęła książkową opowieść o swoim życiu od wybuchy bomby w rodzinnym mieszkaniu, z którego cudem wraz z rodzicami i rodzeństwem wyszła żywo. W istocie, gdyby rodzina Le Penów nie istniała, nikt nie powinien jej wymyślać.

Portret rodzinny: gorszący, ale uczciwy

Wszystko to wydarzyło się jednak naprawdę i każde z tych barwnych zdarzeń zostało solidnie zrelacjonowane w książce Saga rodu Le Penów autorstwa Kacpra Kity, która niebawem ukaże się nakładem Wydawnictwa Dębogóra.

Nie mamy tu jednak do czynienia z książką plotkarską ani sensacyjną, jej ton jest na ogół chłodny, analityczny, wyważony. Czytelnik musi być uważny, aby zdołał odtworzyć poglądy polityczne autora. Przekonania Kity da się wychwycić na krawędzi zdania. Nie kryje on własnych opinii, ale i nie afiszuje się z nimi, najchętniej oddaje głos świadkom zdarzeń albo komentatorom z prawa i z lewa. Owszem, możemy odczuć, że chce swoich bohaterów raczej zrozumieć, a nie ich osądzić. Bywa, że wyraźnie z nimi empatyzuje.

Jednak kilka stron dalej autor, jak gdyby obawiając się posądzenia o to, że staje się przyjacielem rodziny, oddaje głos jej najostrzejszym krytykom. Kacper Kita nie napisał więc ani aktu oskarżenia, ani apologii. Nie jest to ani książka-manifest dalekiej prawicy ani ostrzeżenie przed nią nakreślone z palącą troską. Jest to książka napisania przez konserwatystę, ale nie jest to książka konserwatywna.

Kacper Kita przypomina najbardziej haniebne i krępujące zachowania oraz wypowiedzi Jean-Marie Le Pena, o których Marine tak bardzo chciałaby, abyśmy zapomnieli. Cytuje epitety, jakimi obrzucał przeciwników politycznych („pedał”, „rudzielec”), wypomina mu pisanie elegijnych, jeśli nie bałwochwalczych, wspomnień spotkań z Saddamem Hussejnem, wraca po wielokroć do antysemickich wybryków i rasistowskich komentarzy Le Pena.

Uczciwość nakazuje Kicie oddać Jeanowi-Marie honor za to, że bronił prawa harkisów, czyli profrancuskich Algierczyków z okresu wojny 1954-1962 do osiedlenia się na terenie Heksagonu, a także za to, że w czasie konfliktu sueskiego własnymi rękami chował poległych nieprzyjacielskich żołnierzy godnie i po muzułmańsku. W dalszych rozdziałach Kita uczciwie punktuje też błędy i słabości Marine Le Pen, np. jej brak oczytania, polityczny oportunizm i ideowy koniunkturalizm.

Wczoraj Vichy, dziś Moskwa?

Budzącej szczególne niepokoje po stronie polskiej kwestii związków szefowej Zjednoczenia Narodowego z Kremlem poświęcony jest cały rozdział. Wiele się z niego dowiedziałem, choć nie kryję, że względem tej części książki miałbym najwięcej uwag polemicznych. Autor zdaje się bowiem zacierać, a przynajmniej pomniejszać, różnice w stanowisku Le Pen i Macrona względem rosyjskiej agresji przeciw Ukrainie.

Jest prawdą, że w 2017 r. nowo wybrany prezydent z ogromnym zapałem wziął się za „reset” w relacjach z Moskwą, i to pomimo silnego oporu własnych elit urzędniczych, które zdążyły już przejść na pozycje krytyczne wobec Kremla w ostatnich kilkunastu miesiącach urzędowania Francois Hollande’a.

Z punktu widzenia Kijowa kluczowe jest jednak to, co wydarzyło się później: dostawy nieodzownych dla przełamania frontu armatohaubic CAESAR, bezcennych pocisków manewrujących SCALP i zgoda na rażenie nimi celów na terenie Rosji, przekazanie pierwszego czołgu zachodniej konstrukcji, zapewnienie zwiadu satelitarnego, a teraz wysłanie na Ukrainę żołnierzy-instruktorów oraz myśliwców Mirage-2000.

Nie jest przypadkiem, że Francję Macrona komplementują wszyscy kluczowi ukraińscy politycy. Co więcej, zawsze przychodzą mu z pomocą w przededniu wyborów. Jego Francja zapewniła sobie miejsce przy stole, przy którym decydują się losy powojennych granic (razem z USA, ChRL i Turcją; znamienny jest tu brak Niemiec) oraz przy stole, gdzie Ukraińcy rozdają najbardziej lukratywne kontrakty zbrojeniowe i związane z odbudową kraju.

Le Pen w samym środku kampanii wyborczej we Francji dostała zaś zakaz wjazdu na Ukrainę. Nie ukrywam, że w kwestii wsparcia dla Kijowa i stosunku do Moskwy nikt nie jest dla mnie tak wiarygodny, jak strona ukraińska.

Przywódczyni ZN zrazu potępiała wszelkie dostawy broni, sankcje nazywała „przeciwskutecznymi” i stale wzywała do organizacji „konferencji pokojowej”. Powtarzała argumenty polityków, takich jak Viktor Orban i Robert Fico. Można więc zakładać, że gdyby prezydentem była Le Pen, Ukraina nie dostałaby od Francji pary dziurawych butów wojskowych, a Rosja zyskałaby partnera nieskończenie silniejszego niż malutkie Węgry i Słowacja.

Nie traćmy też z oczu zobowiązania Le Pen, że wyprowadzi Francję ze zintegrowanych struktur dowodzenia NATO, co brzmi szczególnie problematycznie w chwili największego wysilenia sojuszu od zakończenia zimnej wojny i najwyższej aktywności wojsk francuskich na wschodniej flance NATO w dziejach.

W najlepszym razie Le Pen zapewniłaby Francji pozycję Hiszpanii czy Portugalii, czyli państwa, które się w tym rozdaniu zupełnie nie liczy. W najgorszym wypadku zabrałaby ją do obozu prorosyjskiego i zafundowała jej najgorszy kryzys wizerunkowy i największe osłabienie jej międzynarodowego prestiżu w żywej pamięci.

Z powyższego nie wynika jednak – i tutaj już należy się zgodzić z Kacprem Kitą – że Le Pen nie przeszła żadnej ewolucji w przyjmowaniu stanowiska względem Rosji. Dziś wiemy, bo unaocznił nam to przykład Giorgii Meloni, że droga do wielkiej polityki i na unijne salony prowadzi przez bramę ukraińską. Ścieżka do dediabolizacji wiedzie zaś przez deputinizację. Przykład włoskich postfaszystów i choćby pobieżna lektura badań opinii publicznej (dobrze o Rosji myśli ledwie 18% Francuzów) zachęcają do zwrotu w Ostpolitik dalekiej prawicy.

Mało tego, Zjednoczenie Narodowe ma krótką ławkę, zatem gdy będzie obsadzało kluczowe stanowiska, najwygodniej będzie mu sięgnąć po dyplomatów, urzędników i wojskowych cenionych przez establishment. Zapewni im to zarazem sprawność, wiarygodność i poklask klasy dyskutującej.

Oznacza to, że Marine Le Pen, jeśli kiedykolwiek dojdzie do władzy, będzie miała każdą możliwą zachętę, aby pójść drogą raczej Meloni niż Orbana. Z drugiej jednak strony trzeba wziąć pod uwagę zmęczenie wojną, zniecierpliwienie wobec niedogodności, jakie niosą ze sobą sankcje, możliwą wygraną Trumpa za oceanem – wszystko to może spychać Le Pen na z góry upatrzone pozycje moskalofilskie.

Poza tym oklaskiwanie Zełeńskiego w izbie niższej niewiele kosztuje. Rakiety, myśliwce, haubice są drogie dla Francji, a bezcenne dla Ukrainy. Uwierzę w odmianę przywódczyni dalekiej prawicy, gdy zobaczę, ze wysyła Kijowowi broń i żołnierzy. Pierwszy przyboczny Le Pen, Jordan Bardella, sugeruje, że tak będzie. Czas pokaże.

Bretoński chłop królem

Nie ulega wątpliwości, że na dalszych losach nie tylko Francji, ale i Europy zaważy to, czy klasa medialno-polityczna potraktuje postfaszystów tak, jak dawniej traktowała postkomunistów, czyli uzna, że przesunęli się oni na tyle do środka, że wolno ich dopuścić do normalnej rywalizacji politycznej. Historia rodziny Le Pen, tak jak opowiada ją Kacper Kita, jest w dużym stopniu zapisem tej ewolucji.

Jean-Marie to nacjonalizm nostalgii, który grał na emocjach tych, których historia zostawiła na poboczu: kolaboracjonistów z epoki Vichy, sierot po imperium kolonialnym, stronników Algierii Francuskiej, zdziesiątkowanych i zdemoralizowanych grup katolickich tradycjonalistów czy neopogańskich faszystów. Niczym w Ziemi obiecanej ludzie ci mogli sobie powiedzieć: „Ja nie mam nic, ty nie masz nic, ale razem mamy akurat tyle, aby zbudować partię!”.

Córka proponuje zaś nacjonalizm otwarty, patrzący w przyszłość, chciałoby się powiedzieć z przekąsem: uśmiechnięty. Nie ma w nim miejsca ani na sentymenty, ani na resentyment. Jest za to sprawny marketing polityczny i profesjonalna polityka w stylu partii establishmentowych.

Jej pragmatyzm idzie tak daleko, że niejeden powiedziałby, że partia pod jej wodzą nie tylko przestała być prawicą skrajną, ale być może w ogóle już nie jest prawicą! Dość przypomnieć (autor robi to skrupulatnie, odwołuje się do liczniejszych przykładów), że Marine Le Pen zdążyła już poprzeć aborcję na żądanie kobiety, prawne uznanie związków jednopłciowych, a w kwestiach gospodarczych, socjalnych i fiskalnych jej poglądy cechuje solidaryzm i wyraźna niechęć do wolnorynkowych odruchów ojca, który obiecywał być „francuskim Reaganem”.

W istocie w wielu kluczowych i tożsamościowych prawach Zjednoczenie Narodowe jest daleko na lewo od  polskiej rzekomo „centrolewicowej” koalicji.

Dziwne i tragiczne były losy francuskiej prawicy. Rojaliści starej daty znaleźli się w sytuacji, w której ich króla ścięto, dziedziców wygnano, konie zastrzelono pod nimi, a ich lud przestał się z nimi liczyć. Przegrali politycznie, choć zachowali więcej niż znaczącą pozycję metapolityczną.

Nawet republikanie i lewicowcy snobowali się na czytanie Akcji Francuskiej. Redagujący ją Charles Maurras wyniósł pisarstwo polityczne do poziomu sztuki. Stworzył przy tym środowisko ideowe, którego wpływy sięgały daleko poza Heksagon: zadeklarowanymi „maurrasistami” byli Roman Dmowski, Francisco Franco czy Antonio Salazar. Autor Przyszłości inteligencji był papieżem narodowej prawicy, ale podobnie jak biskup Rzymu władzę miał jedynie symboliczną i moralną.

Czas pokazał jednak, że nie tędy droga. Nacjonalizmowi francuskiemu potrzeba było nie intelektualnej wzniosłości, ale ludowej witalności. Jego kształt nie wyszedł spod dłoni paryskiego profesora ani nawet autorytarnego generała czy rozmodlonego biskupa, ale spod łapy grubo ciosanego bretońskiego chłopa.

Le Pen dał prawicy witalizm, którego potrzebowali otoczeni książkami i bibelotami konserwatyści. Partia, którą założył, przetrwała dekady, niełatwe sukcesje, ciągłe spory i liczne rozłamy. Już wygrała wybory do Parlamentu Europejskiego, za chwilę może być największym stronnictwem w Zgromadzeniu Narodowym.

Od postfaszyzmu do republikanizmu?

Jako że najlepszy obiektywizm to jawny i uświadomiony subiektywizm, nie będę uchylał się przed przyznaniem, że od zawsze uważałem umacnianie się partii Le Penów za zagrożenie dla Francji, Europy, a przede wszystkim dla Polski. W obecnej sytuacji geopolitycznej znam tylko dwie partie: prorosyjską i antyrosyjską.

Jak pisałem powyżej, mam obawy, czy Marine faktycznie zmieniła barwy, względnie czy nie wybierze ona wygodnej roli przywódczyni bezpartyjnej. Bliski jest mi stary, francuski etos republikański. Tutaj również musiałbym zobaczyć wypłatę w walucie konkretu, który potwierdziłby, że republika pod jej rządami dalej będzie „jedna i niepodzielna, laicka, demokratyczna i społeczna”.

Będę bronił tezy, że dynastia Le Penów może przywłaszczyć sobie republikański sztafaż, ale zawsze będzie jej obcy republikański etos. Śpiewanie Marsylianki czy Pieśni partyzantów nie czyni republikaninem, tak jak wąchanie kadzidła nie robi z człowieka katolika. Marine Le Pen nie jest krwią z krwi i kością z kości republikańskich patriotów 1792, 1848 czy 1914 r., to raczej uczestniczka „międzynarodówki nacjonalistów”.

Może być jednak tak, że się mylę, a rację ma Kacper Kita, który opisuje swoisty „drugi Ralliment” prawicowców en masse przyłączających się do republiki. Kita nawiązuje tu oczywiście do postawy francuskich katolików, którzy w końcu XIX w. uznali państwo republikańskie za własne i ruszyli za poruczeniem papieża Leona XIII.

Oznaczało to kres starego konserwatyzmu i narodziny czegoś nowego: chadecji. Sam Le Pen senior drwił przecież, że pod rządami jego córki partia zamienia się w „lewicę gaullistowską”, czyli w jego oczach najgorszą możliwą, bo czysto establishmentową, politycznie poprawną i po republikańsku szacowną konfigurację polityczną.

Dla coraz liczniejszych rzesz Francuzów nie jest to jednak ani żart, ani powód do wstydu. Wyborcom podoba się połącznie suwerenizmu, solidaryzmu i obyczajowego liberalizmu. Opór względem masowej migracji czy wszechwładzy rynku przemawia lepiej do przeciętnego człowieka aniżeli spory o historię, a i tutaj raczej nie ma problemu, bo Marine nie neguje ani chwały rewolucji, ani horroru zagłady.

Jeśli okaże się, że kolejny „front republikański” jest zbędny, bo samo Zjednoczenie Narodowe stało się partią republikańską, to Kacper będzie miał rację, a ja satysfakcję, bo raz jeszcze okaże się, że została po Wielkiej Rewolucji ta siła fatalna, która nawet swoich najgorszych wrogów jest w stanie połączyć w zaledwie jedno pokolenie wszystkich wiernych obywateli uznających za własne zasady i wartości 1789 r.

Publikacja nie została sfinansowana ze środków grantu któregokolwiek ministerstwa w ramach jakiegokolwiek konkursu. Powstała dzięki Darczyńcom Klubu Jagiellońskiego, którym jesteśmy wdzięczni za możliwość działania.

Dlatego dzielimy się tym dziełem otwarcie. Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o podanie linku do naszej strony.