Polskie elity nie przeszły transformacji. Tusk i Kaczyński ciągle walczą z „komuną”

Polskie elity polityczne wciąż mentalnie nie przeszły transformacji. Żyją w swoistym postkomunistycznym stanie wyjątkowym, który stanowi przedłużenie wzorców zachowań z tamtej epoki. Ich przedstawiciele są zajęci szukaniem konfidentów, tropieniem obcych agentów i traktowaniem politycznych konkurentów niczym wroga. „Ten drugi” zawsze stoi tam, gdzie ZOMO, a „my” jesteśmy tymi pałowanymi. Najśmieszniejsze, a zarazem najtragiczniejsze, że oba zwalczające się dziś obozy stały po jednej stronie – tej bitej.
Personalne sądy zamiast programowych dylematów
Jedną z najlepszych scen robiącego ostatnio karierę musicalu „1989” jest bardzo żywa więzienna dyskusja pomiędzy Jackiem Kuroniem a Władysławem Frasyniukiem. Weterani opozycji demokratycznej spierają się o to, jaki ustrój społeczno-gospodarczy powinni zaprowadzić jako budowniczowie nowej, wolnej Polski.
Kuroń, jak to Kuroń, opowiadał się za socjalizmem jako tym modelem państwa, który troszczy się o najsłabszych oraz ludzi pracy. W końcu to oni zbudowali „Solidarność”. Władysław Frasyniuk postulował zaś, zachłysnąwszy się Zachodem, jak najszybsze wprowadzenie nad Wisłą kapitalizmu.
Mimo że w spektaklu ta scena miała raczej negatywny wydźwięk – pokazywała w końcu, że ówczesna opozycja była wewnętrznie podzielona co do spraw fundamentalnych – to z dzisiejszej perspektywy przykro, że takie dysputy mało kto w mainstreamowej polityce toczy. Problem ten dotyczy szczególniej samej góry, czyli liderów największych polskich partii, którzy, jak się zdaje, posiadają klucze do wyobraźni przeważającej części społeczeństwa, przynajmniej w wymiarze wyborczym.
Dziś spór najważniejszych graczy politycznych jest bowiem w dużej mierze personalny. Często opiera się na moralnych osądach mających na celu wykazać, kto wisi u czyjej klamki, kto realizuje obcy interes (i czyj) lub kto stał po której stronie, gdy ZOMO pałowało niepokornych obywateli. Rzadko sprawia się choćby pozory, że krytyka dotyczy tej lub innej polityki danego gabinetu.
Najważniejsze sprawy, takie jak strategiczne sojusze czy obronność, są bowiem – na szczęście – objęte pewnym ponadpartyjnym konsensem. Na tym jednak koniec merytorycznej zgody, a i on jest pieczołowicie skrywany za oskarżeniami przeciwników o fałszywe nuty i jedynie pozorowane deklaracje.
Zarówno Tusk, jak i Kaczyński usilnie uwiarygadniają popularną anegdotkę – nie pomnę jej autora – że źródłem kłótni wewnątrz demokratycznej opozycji w czasach PRL-u było to, kto kogo podsiadł na zebraniu Komitetu Obrony Robotników w latach głębokiej opozycji.
Styropian trzyma się świetnie
Wtedy zapewne nie było czasu na dzielenie włosa na czworo. Wróg był wrogiem. Zresztą warunki, również te materialne, w jakich musieli przetrwać ludzie przekreśleni przez system, były naprawdę nie do pozazdroszczenia. Nie dziwię się, że wówczas niuans nie był tym, czego potrzebowano jak tlenu. Nie było – modne dziś sformułowanie – wolnego rynku idei, trzeba było się naparzać.
Ale dziś? Czy 35 lat po odzyskaniu suwerennego państwa nadal musimy być zakładnikami ludzi, których uformowało leżenie na styropianie w areszcie na Białołęce i pisanie natchnionych listów?
Mimo że transformacja gospodarcza zakończyła się już dawno, a symbolicznie domknął ją Jarosław Kaczyński wprowadzając po 2015 roku program 500+, polskie elity nadal mentalnie jej nie przeszły. Pomimo upływu trzech i pół dekady liderzy opinii i starsi stażem politycy żyją w swoistym postkomunistycznym stanie wyjątkowym, który stanowi niejako przedłużenie wzorców zachowań z tamtej epoki.
Nadal wszyscy zajęci są szukaniem konfidentów (także we własnych obozach, o czym najlepiej zaświadcza usilne zwalczanie z „symetrystów” po obu stronach), tropieniem obcych agentów (jak „gra w ruską onucę”) i traktowaniem politycznych konkurentów niczym wroga, któremu jednocześnie odbieramy jakąkolwiek legitymację jako sile reprezentującej Polaków tak samo, jak my.
Słowem, ten drugi zawsze stoi tam, gdzie ZOMO, a my jesteśmy tymi pałowanymi. Najśmieszniejsze, a zarazem najtragiczniejsze, że oba zwalczające się dziś obozy stały po jednej stronie – tej bitej.
Nieśmiertelna retoryka postkomunizmu
Przykłady takich zachowań? Premier Tusk, zachęcając do wzięcia udziału w marszu 4 czerwca, mówi, że tego dnia już dwukrotnie pokonaliśmy zło. Poza wyborami kontraktowymi ma na myśli oczywiście zeszłoroczną mobilizację przedwyborczą, która – wedle rozumowania lidera Koalicji Obywatelskiej – pomogła odsunąć PiS od władzy.
Nie dodaje jednak, że pierwszy z tych sukcesów dokonał się przy wydatnym udziale tych, których na jednym tchu zestawił jako równorzędne wobec komuny zło. Taka wizja polityki to manichejska bajeczka o walce dobra ze złem. W polityce rzadko kiedy mamy do czynienia z sytuacjami, które nie domagałyby się niuansu.
Po drugiej stronie podobne zachowania także można by mnożyć. Pałka „postkomunizmu” przez polityków prawicy używana jest względem polityków liberalno-lewicowych bez większego zastanowienia częstokroć wobec nielubianych osób i zjawisk, które z faktycznymi konsekwencjami wychodzenia z totalitarnego ustroju nie mają wiele wspólnego. Było tak choćby w odniesieniu do patologii w wymiarze sprawiedliwości, na które obóz Kaczyńskiego i Ziobry odpowiadał swoimi nieskutecznymi i szkodliwymi reformami.
A jak celnie argumentował na tych łamach przed laty Piotr Kaszczyszyn – była to diagnoza o dekady spóźniona. „Prezes PiS na bazie faktycznych patologii z przeszłości stworzył fantom, którego kształt dobrowolnie modyfikuje. Tak nie da się poważnie reformować państwa” – przestrzegał naczelny portalu przed siedmioma laty.
Dla wielu politycznych liderów obu wielkich partii, a także ich młodszych uczniów, historia skończyła się w 1989 roku. Wszystko, co wydarzyło i dzieje się potem, to jedynie pewna replika tamtej rzeczywistości. Emblematycznym w tym kontekście przykładem jest przesadnie niekiedy demonizowany Adam Michnik.
Dla naczelnego „Gazety Wyborczej” niemal każde zjawisko, które uznaje za niesprawiedliwe lub zwyczajnie mu się nie podoba, uznaje za nawiązanie, choćby jedynie klimatem, do atmosfery z antysemickiej nagonki z Marca 1968 roku. Porównanie to zastosował nawet wobec swoich przełożonych, gdy kilka lat temu doszło do sporu wewnątrz Agory pomiędzy zarządem spółki a redakcją „Wyborczej”.
Nawet nie chodzi o to, że – jak w tym przypadku – ta metafora jest grubo przesadzona. Dlaczego w ogóle nawiązywać aż do ‘68 roku albo innych represji organizowanych w stosunku do antykomunistycznej opozycji?
Czy nie ma współczesnych odniesień, które w nieprzerysowany sposób pomogłyby uargumentować tę czy inną tezę? Dla mojego pokolenia – osób urodzonych po 2000 roku, które wychowało się na zupełnie innych wydarzeniach i autorytetach – te kody kulturowe budzą albo niezrozumienie, albo pusty śmiech.
Warto się nad tym zastanowić, gdy z piedestału poucza się o tym, jak to młodzi nie interesują się życiem publicznym lub wybierają tych, którzy nie wpisują się w tę logikę.
***
Doprawdy trudno jest w takich warunkach apelować o to, by przywrócić pamięć o wydarzeniach z czerwca 1989 roku w taki sposób, by budować niewykluczającą wspólnotę. Byłby jednak po temu powód, który rzadko w debacie publicznej wybrzmiewa. Dla obu zwalczających się stron jest on bowiem wyjątkowo niewygodny.
Okrągły Stół, przy wszystkich swoich wadach wielokrotnie na prawicy punktowanych, pokazuje, że kompromis, nawet zgniły ma swoją niemożliwą do przecenienia wartość. Układ prześladowanych demokratów z notablami reprezentującymi państwo autorytarne faktycznie, a nie tylko w sposób wyimaginowany, stał się fundamentem budowy bez rozlewu krwi wolnego państwa, na którego elity i systemowe niedostatki możemy sobie dziś swobodnie narzekać.
Dlaczego zatem nikt na poważnie nie odwołuje się dziś do tego mitu, a z 4 czerwca próbuje się zrobić symbol bądź to „zwycięstwa postkomunizmu” (prawica w micie obalenia rządu Olszewskiego) bądź skutecznego pokonania „pis-owskiego neokomunizmu” (Tusk w micie ubiegłorocznego marszu)?
Bo potraktowanie dziedzictwa okrągłego stołu i wyborów czerwcowych na poważnie kazałoby zadać pytanie, którego obie strony się boją. Skoro można było w imię wyższych celów usiąść do stołu z „czerwonymi”, to dlaczego nie jest to możliwe między PO-wcami i PiS-owcami?