Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.

Biden może umrzeć przed końcem kadencji, Trump trafić do więzienia. Wojna staruszków w USA

Biden może umrzeć przed końcem kadencji, Trump trafić do więzienia. Wojna staruszków w USA źródło: https://www.youtube.com/watch?v=vU0fx8d2FiY

Na kilka miesięcy przed wyborami w Stanach Zjednoczonych niemal połowa ankietowanych deklaruje, że chciałaby wymienić obydwu kandydatów na prezydenta. Nigdy w amerykańskiej historii walka o najwyższe stanowisko w państwie nie toczyła się pomiędzy politykiem, który może nie dożyć końca kadencji, a takim, który może dokończyć ją w więzieniu. Co przydarzyło się amerykańskiej demokracji, że zaproponowała swoim wyborcom tak mało atrakcyjne możliwości?

Z jednej strony kandydat po osiemdziesiątce, któremu coraz trudniej jest ukrywać zaawansowany wiek (choć jego sztab robi w tej sprawie, co może). Z drugiej niewiele młodszy rywal, który kolejne kampanijne tygodnie spędza nie na wyborczych wiecach, a na nowojorskiej sali sądowej, mierząc się z jedną z czterech prowadzonych przeciwko niemu spraw karnych.

Mimo pozornej symetrii trudnej sytuacji w obydwu partiach – zarówno demokraci, jak i republikanie mają blisko osiemdziesięcioletnich kandydatów z istotnymi problemami wizerunkowymi – powody wystawienia tak mało popularnych kandydatów są różne.

Kryzys nasilający się na długo przed Trumpem

Obecne kłopoty amerykańskiej demokracji nie zaczęły się wraz z Donaldem Trumpem, ale znacznie wcześniej. Po raz pierwszy stały się wyraźnie widoczne pod koniec rządów George’a W. Busha.

Amerykańskie społeczeństwo stopniowo traciło wiarę w sprawczość i moralną wyższość własnego państwa, obserwując, jak jego wojsko grzęźnie na irackiej pustyni. Waszyngton rozpętał dwie wojny, które mimo ogłoszenia przez prezydenta wykonania zadania wcale się nie skończyły.

Jasne stało się, że rząd oszukał swoich obywateli, tłumacząc rozpoczęcie wojny irackiej arsenałem broni masowego rażenia, którym miał dysponować Saddam. Doniesienia o torturach w irackim więzieniu i fakt istnienia Guantanamo przeczyły wprost amerykańskiej misji niesienia demokracji i lepszych standardów cywilizacyjnych.

Liczne badania (prowadzone chociażby przez Gallupa i Pew Research) pokazują jasno, że era Busha charakteryzowała się powolnym spadkiem zaufania Amerykanów do własnego rządu, wiary we własne państwo oraz demokrację. Wkrótce osłabła również wiara społeczeństwa w kolejny fundament amerykańskiego systemu – kapitalizm.

Problemy amerykańskiej gospodarki narastały przez lata. Deregulacyjne ambicje Reagana i Clintona spowodowały, że choć PKB dalej rosło w zawrotnym tempie, giełda notowała rekordowe zwyżki, a Stany Zjednoczone wciąż stały w centrum zglobalizowanej gospodarki, przeciętny Amerykanin wcale nie odczuwał poprawy.

Ogromne wzrosty wynagrodzeń dotyczyły najzamożniejszych, 1%, a nawet 0,1% najlepiej zarabiających. Dla 90% społeczeństwa od lat 70. zarobki pozostały na niemal niezmienionym poziomie.

Jednocześnie sytuacja na rynku pracy stała się mniej stabilna. Rosły ceny nieruchomości. Opowieść o tym, że wznosząca się fala podniesie wszystkie łodzie coraz wyraźniej, okazywała się nieprawdziwa.

Media społecznościowe napędzane przez gniew

Jednak prawdziwie przełomowym momentem stał się dopiero kryzys 2008 roku, a bardziej precyzyjnie: reakcja polityków na kryzys. Kryzysy zdarzały się już wcześniej, na początku lat 80. i 90., za każdym razem powodując spadek zaufania do rządu. Jednak później mijały, a obywatele znów lepiej myśleli o rządzących. Po 2008 roku tak się nie stało.

Amerykańskie społeczeństwo przez wiele miesięcy zmuszone było obserwować, jak rząd pomaga kolejnym bankom i korporacjom. Jak miliardy dolarów z budżetu ratują przed konsekwencjami chciwych menadżerów, których decyzje ten kryzys spowodowały.

Jak odchodzą oni z wielomilionowymi „złotymi parasolami”, pozwalającymi im później żyć w dostatku. Wszystko to działo się w momencie, kiedy przeciętny Amerykanin właśnie tracił pracę, dom, opiekę zdrowotną i emeryturę. I widział doskonale, że to nie do niego rząd wyciągnął pomocną dłoń. Narastał w nim gniew.

W tym czasie pojawił się drugi element, który nie pozwolił amerykańskim wyborcom na odzyskanie zaufania do własnego rządu. Upowszechniły się media społecznościowe. Oczywiście, to nie one stworzyły amerykańską polaryzację. Ta narastała już od dekad.

Wcześniej pojawiły się tożsamościowe media – konserwatywne rozgłośnie radiowe i telewizja kablowa. Newt Gingrich świadomie postanowił zbrutalizować język amerykańskiej polityki na początku lat 90. Ale to dopiero świt mediów społecznościowych pozwolił na rozpędzenie polaryzacyjnej machiny.

Ona zresztą nie jest już możliwa do zatrzymania, nie tylko ze względu na potęgę algorytmów, ale także dlatego, że stała się niezbędna. Kiedy zaufanie do rządzących i wiara w amerykańską demokrację utrzymują się na rekordowo niskim poziomie, tylko skrajna polaryzacja pozwala mobilizować elektorat (pokazała to dobitnie rekordowa frekwencja w 2020 roku).

Politycy zwyczajnie nie mogą już sobie pozwolić na zrezygnowanie z tego narzędzia. Media społecznościowe zbyt dobrze zagospodarowały frustrację Amerykanów.

Ten splot czynników – utrata wiary w fundamenty amerykańskiego systemu, gniew i frustracja znacznej części społeczeństwa oraz nowa technologia, zmieniająca zasady gry w polityce – sprawił, że Ameryka dojrzała do politycznej rewolucji. Nie chodzi tu o uliczne barykady i tłum maszerujący z pochodniami.

Rewolucja u republikanów nie zakończy się wraz z Trumpem

Cykliczne rewolucje w amerykańskiej polityce dotyczą partii. Choć noszą one XIX-wieczne etykiety, republikanie i demokraci raz na kilka dekad w istotny sposób zmieniają swoją tożsamość.

Wynika to z prostej konieczności: w systemie dwupartyjnym, aby zgromadzić niezbędną do zwycięstwa liczbę głosów, trzeba zbudować koalicję różnych grup wyborców. Kiedy ta koalicja słabnie, potrzebna jest korekta.

W drugiej połowie XX wieku demokraci zaangażowali się w walkę z segregacją na południu USA. Dało im to znaczącą przewagę wśród wyborców wywodzących się z mniejszości rasowych.

Z drugiej strony spowodowało wypchnięcie z partii południowych demokratów i osłabiło trwającą niemal od końca wojny secesyjnej dominację tej partii w stanach południowych. Ten moment wykorzystali republikanie, zyskując nie tylko poparcie na południu, ale także zwiększając blok swoich konserwatywnych wyborców.

Koniec pierwszej dekady XXI wieku dał przestrzeń na kolejną tego rodzaju korektę. Wielu wyborców kontestowało linię swoich partii, miało dość oferty proponowanej przez establishment, pragnęło potrząsnąć polityczną sceną, nawet nie bacząc na konsekwencje. Ta emocja dała o sobie znać w 2016 roku, kiedy w prawyborach republikanów zwyciężył Donald Trump, a w prawyborach demokratów otarł się o sukces Bernie Sanders.

To właśnie tamtym miesiącom zawdzięczają Amerykanie wyjątkowo nieatrakcyjne wybory 2024 roku. Zwycięstwo Trumpa było początkiem transformacji partii republikańskiej.

Ówczesny polityczny główny nurt tak tego nie postrzegał, czołowi republikanie byli przekonani, że Trump jest tylko polityczną anomalią, która niedługo zniknie bez śladu i wszystko wróci do normy. Dziś jednak wiemy, że tak się nie stało.

Sukces Trumpa polegał nie tylko na tym, że w brutalny sposób ograł amerykański mainstream. Depcząc kolejne reguły i demokratyczne standardy, prowokował media i politycznych rywali, by ciągłymi atakami uwiarygadniali go w oczach sfrustrowanych wyborców.

Korzystając z mediów społecznościowych, mógł ignorować filtr, jaki przez lata stanowili dziennikarze. Pisał kolejnego tweeta i sam zmuszał dziennikarzy, by się nim zajęli. Oni zaś czynili to z ochotą, nie tylko z przekonania o wyższej konieczności, ale również dlatego, że oglądalność i klikalność dzięki temu rosły.

Sukces Trumpa polegał również na tym, że stał się katalizatorem tej narastającej potrzeby zmian. Pozwolił republikanom sięgnąć po inne grupy wyborców: rozbitków z upadłych przemysłowych metropolii. Ale w ostatnim czasie również coraz większy odsetek Latynosów, a nawet czarnoskórych.

Trump rozpoczął proces, nie tylko zmiany, jeśli chodzi o standardy prowadzenia polityki, ale przede wszystkim transformacji republikańskiej koalicji. Dlatego rewolucja zachodząca w partii republikańskiej będzie trwała, nie odejdzie wraz z nim. Następny lider republikanów nie będzie reprezentantem „starych, dobrych czasów”.

Dlatego republikańskie prawybory w 2024 roku były grą do jednej bramki. Nie chodziło o słabość bądź siłę pozostałych kandydatów. Ci, którzy postanowili kontestować kierunek wyznaczony przez Trumpa, jak Nikki Haley, musieli się ugiąć przed faktem, że nie ma już partii, do której chcieliby mówić.

Ci, którzy postanowili wygrać wyścig o bycie lepszą wersją Trumpa, jak Ron DeSantis, przekonali się, że nie sposób go pobić w jego własnej grze. Trump ignorował debaty, rzadko spotykał się z wyborcami, niemal nie zajmował się rywalami w prawyborach, a mimo to bez problemu je wygrał.

Trump już nie jest antysystemowy?

Kluczowej pomocy dostarczyły mu… amerykańskie sądy. To kolejne sprawy karne wyciągnęły Trumpa z medialnego niebytu, w jaki został wtrącony po zakończeniu prezydentury i zablokowaniu jego kont na platformach społecznościowych. Sondaże pokazują to wyraźnie.

Zanim pojawił się pierwszy akt oskarżenia, mogło się wydawać, że rywalizacja z Trumpem jest możliwa. Później jednak słupki poparcia byłego prezydenta zaczęły szybko rosnąć.

Sądowe batalie zamiast unicestwić szanse wyborcze Trumpa, zdecydowanie je wzmocniły. Dla wielu wyborców stał się ofiarą prześladowań, a zatem najbardziej niebezpiecznym dla demokratów politykiem, którego za wszelką cenę pragną wyeliminować. Sprawy sądowe utrudniły też walkę rywalom Trumpa.

Ponieważ republikańscy wyborcy uważali je za element polowania na czarownice, inni kandydaci nie mogli atakować prezydenta, wskazując na jego sądowe kłopoty. Przeciwnie, musieli go przy różnych okazjach bronić, to zaś jeszcze podkreślało jego status kluczowego gracza po tej stronie sceny politycznej.

Warto tu jednak odnotować pewien fakt. Obecnej kampanii po stronie republikańskiej nie towarzyszą nastroje rewolucyjne. Trump może wciąż kreować się na kandydata antysystemowego, ale od ponad ośmiu lat jest centralną postacią amerykańskiej polityki.

Nie zapowiada nowej jakości, obiecuje tylko, że będzie robił skuteczniej to, co próbował robić w poprzedniej kadencji. Opinia publiczna już się do niego przyzwyczaiła, przyzwyczaili się również republikańscy wyborcy.

Jego kandydatura cementuje proces zmian, który w partii rozpoczął się po 2016 roku. Wtedy wielu republikanów czekało jeszcze na czasy, które nastąpią po Trumpie. Dziś każdy, kto pragnie dalszej politycznej kariery, orientuje się na niego.

Donald Trump podporządkował sobie partyjne struktury. W kongresie pojawia się coraz więcej polityków, którzy mówią jego językiem i starają się naśladować jego metody.

Fatalna ocena Bidena

Partia demokratyczna poszła inną drogą. W 2016 roku partii udało się powstrzymać marsz Berniego Sandersa. Jednak nie powstrzymało to skrętu partii w lewo pod dyktando rosnącego w siłę progresywnego skrzydła.

W 2020 roku znów mogło dojść do rewolucyjnej lewicowej zmiany, ale powstrzymał ją Donald Trump, a raczej wizja kolejnych czterech lat jego prezydentury. By odsunąć tę perspektywę, wyborcy demokratów postawili w prawyborach na najbezpieczniejszego kandydata, personifikację „starych, dobrych czasów” sprzed epoki Trumpa.

Biden od początku nie był politykiem budzącym ogromny entuzjazm, wydawał się jednak skuteczną tamą przeciwko nowej republikańskiej fali i tę nadzieję spełnił. W partii demokratycznej po 2016 roku również zachodziły zmiany, już wybory połówkowe dwa lata później pokazały rosnącą siłę progresywistów. Jednak strach przed Trumpem nie pozwolił na postawienie kropki nad „i”.

Biden okazał się jednym z najbardziej rozczarowujących prezydentów w amerykańskiej historii. Przynajmniej dla swoich wyborców. Nie oznacza to, że był najgorszym prezydentem – przeciwnie, nie brakowało mu odwagi do podejmowania niepopularnych decyzji (wycofanie z Afganistanu), zdolności do rewizji własnej polityki (Rosja) czy skutecznej walki o ustawy w kongresie. Historia prawdopodobnie oceni go dużo łagodniej.

Współcześni jednak osądzają go fatalnie. Prezydenturę Bidena ocenia dziś pozytywnie mniej niż 40% Amerykanów. Ponad 60% wyborców demokratów chętnie zmieniłoby kandydata swojej partii. Większość ankietowanych bardziej ufa Trumpowi w kwestiach gospodarki, bezpieczeństwa czy imigracji.

Jednak prawdziwą miarą niezadowolenia Amerykanów jest fakt, że dziś poziom zaufania do rządu i amerykańskiej demokracji, a także dumy z własnego państwa są nawet niższe niż za czasów poprzednika. Spadki dotyczą przede wszystkim wyborców demokratów.

Rozczarowanie Bidenem wypływa z różnych powodów. Sytuacja gospodarcza poprawiła się przede wszystkim z perspektywy wskaźników makroekonomicznych. Dla przeciętnego Amerykanina życie wciąż jest trudniejsze niż przed pandemią (choć można zauważyć, że obydwie administracje wyciągnęły wnioski z 2008 roku i w dobie lockdownów nie żałowały środków z budżetu, by spadek jakości życia obywateli nie był aż tak drastyczny).

Kryzys imigracyjny osiągnął dawno niewidziane rozmiary i winę za to ponosi również obecna administracja, która miota się pomiędzy radykalnymi rozwiązaniami zapożyczonymi wprost od administracji Trumpa a chęcią zadowolenia progresywnej części elektoratu bardziej humanitarnym traktowaniem imigrantów. Za sprawą serii kryzysów międzynarodowych (Ukraina, Gaza) polityka zagraniczna stała się wyjątkowo skomplikowana.

Zdominowany przez konserwatystów Sąd Najwyższy postanowił przesunąć państwo w prawo, na przykład w kwestii aborcji, a przecież pojawiały się żądania, by Biden rozszerzył skład sądu (co można było osiągnąć na drodze ustawowej) i złamał dominację nominatów republikanów.

Wreszcie, nie da się już dłużej przymykać oczu na wiek prezydenta. Przed pierwszą kadencją można było spekulować, czy nie stanie on na przeszkodzie skutecznemu rządzeniu. Teraz to wydaje się oczywiste.

Wojna staruszków napędzana polaryzacją

Dlaczego zatem Biden mimo wszystko kandyduje w tych wyborach? Krótka odpowiedź brzmi: bo chciał. Prezydent uwierzył, że ponieważ w 2020 roku udało mu się powstrzymać Trumpa, to tylko on posiada dziś taką możliwość.

W momencie kiedy ogłosił, że będzie się ubiegał o kolejną kadencję, najbardziej perspektywiczni konkurenci postanowili zaczekać. Po co angażować się w niełatwy bój z prezydentem, który nawet kiedy jest niepopularny, dysponuje rozpoznawalnością i godnością urzędu niedostępną dla partyjnych kolegów? Po co ryzykować oskarżenia o rozbijanie własnego obozu?

Za cztery lata też będą wybory prezydenckie, a jeśli w obecnych Bidena spotka katastrofa, zadanie będzie tym łatwiejsze. Zawsze bowiem łatwiej ubiegać się o Biały Dom, atakując prezydenta z przeciwnej partii, niż broniąc długów po poprzedniku z własnej.

Porażka Bidena, która z całą pewnością przyspieszyłaby transformację partii demokratycznej, nie jest jednak przesądzona. Jego największą siłą pozostaje dziś drugi starszy pan – Donald Trump.

Dziś Bidena może uratować tylko polaryzacja, najlepiej w wariancie skrajnym. Tylko ona może pomóc mu wygrać z krytyką jego polityki imigracyjnej, niechęcią do wsparcia, jakiego udzielił Izraelowi, rozczarowaniem sytuacją gospodarczą. Polaryzacja ma magiczną moc unieważniania wszelkich braków kandydata.

Jeśli tylko oponent wydaje się gorszy, wszystko inne przestaje się liczyć. Obóz Bidena doskonale to rozumie, właśnie dlatego w czasie prawyborów tak szybko namaścił Trumpa na swojego rywala. Przecież tylko dzięki niemu prezydent wciąż może walczyć o zwycięstwo.

Publikacja nie została sfinansowana ze środków grantu któregokolwiek ministerstwa w ramach jakiegokolwiek konkursu. Powstała dzięki Darczyńcom Klubu Jagiellońskiego, którym jesteśmy wdzięczni za możliwość działania.

Dlatego dzielimy się tym dziełem otwarcie. Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o podanie linku do naszej strony.