Donald Tusk dokona „manewru Orbána” – brak wielkich wizji i straszenie PiS-em
Donald Tusk nie będzie przywódcą jakościowo różnym od Kaczyńskiego. Podstawowa różnica między nimi jest taka, że ten pierwszy jest o wiele bardziej na rękę polskiej oligarchii gospodarczej. Nie należy się także spodziewać żadnych wielkich reform czy dużych wizji. Tusk będzie jak Viktor Orbán – jak premier Węgier zapewnia sobie polityczne paliwo na straszeniu Sorosem, tak premier Polski będzie to robił strasząc PiS-em. Jedyną szansą na społeczną jedność, jest powrót tożsamości opartych o podziały klasowe. To jednak jest nie na rękę politykom. Jest także wbrew interesom wielkiego kapitału.
Tekst jest częścią raportu „Prawda po wyborach 15 października” wydanego przez fundację im. Stefana Batorego. Całą publikację znajdziecie tutaj.
Cywilizacyjny „fog of war”
Zrozumienie politycznej zmiany, jaka zaszła w wyniku wyborów z 15 października 2023 roku, wymaga uwzględnienia kilku nakładających się na siebie i współzależnych perspektyw. Za sprawą postępujących w ostatnich latach w bardzo szybkim tempie procesów międzynarodowych (w skrócie: rozpad ładu międzynarodowego, peryferyzacja Europy i przesunięcia w globalnych łańcuchach wartości), gospodarczych (umownie: szybki wzrost gospodarczy i związany z nim wzrost nierówności dochodowych oraz majątkowych, także w ujęciu przestrzennym!), technologicznych (znów w uproszczeniu: chodzi o ewolucję mediów społecznościowych), ideowo-światopoglądowych (chociażby turbosekularyzacja, co widać zarówno w spadku odsetka wierzących uczestniczących w niedzielnej mszy świętej, jak i w ogóle deklarujących się jako katolicy w Narodowym Spisie Powszechnym) czy demograficznych (wejście w okres senioralny roczników powojennego wyżu demograficznego i wkroczenie w dorosłość roczników posttransformacyjnych) jesteśmy w Polsce świadkami ogromnej
zmiany społecznej.
Co istotne, jej katalizatorem okazała się pandemia COVID-19, a dokładniej – skutki spowodowane wprowadzeniem antypandemicznych restrykcji, w tym wielomiesięcznych lockdownów, zwłaszcza w polskich szkołach (nota bene były one najdłuższe spośród wszystkich państw OECD – polscy licealiści spędzili na zdalnej edukacji przeciętnie aż semestr dłużej niż rówieśnicy w innych krajach rozwiniętych, co tylko wzmocniło trend ucieczki z publicznej edukacji i jej postępującą w dramatycznym tempie degradację). Odpowiedź na pytanie, jaką wagę ma każdy ze wspomnianych powyżej czynników, w moim odczuciu jest niemożliwa, a nawet pozbawiona sensu.
Żyjemy w bardzo złożonej rzeczywistości, której nie da się w prosty sposób rozłożyć na czynniki pierwsze. Dlatego jesteśmy zmuszeni do analizy całego układu współzależności, a nie jedynie poszczególnych elementów systemu społeczno-gospodarczego. W efekcie poniższe rozważania będą stanowić raczej swoisty strumień świadomości niż pogłębioną analizę. Zgodnie z memicznym powiedzeniem o „mgle wojny” w jakimś sensie poruszamy się bowiem w oparach niepewności i nieprzewidywalności.
Centrum kontra peryferie
Mając powyższe na uwadze, nie ulega jednak dla mnie wątpliwości, że nadrzędnym zjawiskiem czy procesem, który porządkuje wszystkie pozostałe, jest kapitalizm. To właśnie współczesny zglobalizowany, neoliberalny kapitalizm tworzy odniesienie dla funkcjonowania przeróżnych elementów rzeczywistości politycznej, społecznej i gospodarczej. W tym kontekście użyteczną ramą pojęciową jest model centrum–peryferie, i to on będzie głównym punktem wyjścia dla dalszych rozważań.
Z polskiej perspektywy – a dotyczy to także próby zrozumienia wyników październikowych wyborów – kluczowa wydaje się kwestia wpływu wszystkich wspomnianych procesów na prowincję, i to na dwóch poziomach. Pierwszy odnosi się do całego kraju – Polska jest krajem półperyferyjnym (lub w innym ujęciu – państwem pół-centrum), co w zasadniczy sposób determinuje mindset szeroko rozumianych elit politycznych, gospodarczych, społecznych czy kulturalnych.
Widać to bardzo wyraźnie w autoidentyfikacji antagonistów z politycznej barykady – z jednej strony mamy chęć walki z peryferyzacją poprzez politykę „wstawania z kolan”, z drugiej z kolei widzimy wolę silniejszego zakotwiczenia się w roli pół-centrum („powrót do unijnego mainstreamu”). Pomijając zasadność obydwu identyfikacji (które w silnym wydaniu mają poważne wady),
tworzą one wyraźną oś sporu, sprzyjającą politycznej polaryzacji.
Ta obserwacja jest o tyle istotna, że skutkuje nie tylko strukturalną petryfikacją politycznych podziałów, ale także w dużym stopniu determinuje politykę zagraniczną państwa (znów w dużym uproszczeniu: brak w niej miejsca na asertywną kooperację). Ten wymiar zewnętrzny nie jest jednak pozbawiony znaczenia, jeśli chodzi o politykę wewnętrzną – w dłuższym okresie przedstawiciele elit mainstreamowych, jako bardziej podatni na zachowania kompradorskie, uzyskują zagraniczne wsparcie, co przekłada się na istotne w polityce zasoby finansowe i wizerunkowe
(medialne).
Jeśli „elitom suwerennościowym” nie uda się zgromadzić wystarczająco dużo kapitału, to będą one bardziej podatne na wyborczą porażkę z „elitami kompradorskimi”. W tym kontekście warto jednak podkreślić, że także „elity suwerennościowe”, jako świadome słabej pozycji przetargowej, często wchodzą w „kompradorskie buty”, co było widać w wielu decyzjach rządu Zjednoczonej Prawicy (vide choćby rezygnacja z wprowadzenia tzw. podatku Sasina), ale z oczywistych powodów „elity suwerennościowe” mają gorszą pozycję przetargową od „elit kompradorskich” jako te mniej wiarygodne.
Wyjątkiem od tej reguły są Węgry pod rządami Viktora Orbána, ale jest to związane głównie z radykalnym zawłaszczeniem państwa i akumulacją kapitału w rękach partii Fidesz na skalę, która daleko wykracza nawet poza zawłaszczenie państwa dokonane u nas przez elity Zjednoczonej Prawicy w latach 2015–2023. Ten proces był jednak na Węgrzech możliwy, zgodnie zresztą z tzw. trylematem Rodrika czy inaczej paradoksem globalizacji, wyłącznie dzięki zawieszeniu funkcjonowania liberalnej demokracji.
Pozostaje pytanie, czy nieskuteczność Zjednoczonej Prawicy w pójściu tą samą drogą na identyczną skalę wynikała z „błędów” popełnionych przez partię rządzącą (za słaby atak na demokrację liberalną), czy jednak z faktu, że Polska odgrywa w systemie europejskim ważniejszą rolę niż Węgry, a tym samym presja centrum na Warszawę była zdecydowanie silniejsza niż na Budapeszt.
Międzynarodowe ujęcie problemu centrum i peryferii wydaje się jednak mniej istotne dla zrozumienia politycznej zmiany w Polsce. Ważniejsza jest bowiem perspektywa krajowa. Problem postępującej degradacji peryferiów był jednym z ważniejszych źródeł wyborczego zwycięstwa wpierw Andrzeja Dudy, a później Prawa i Sprawiedliwości w 2015 roku. Zjednoczona Prawica w tamtej kampanii wzięła na sztandary walkę z polaryzacyjno-dyfuzyjnym modelem rozwoju, który skutkował bogaceniem się
największych aglomeracji i brakiem „skapywania” dobrobytu na prowincję.
PiS zrehabilitował prowincję, a prowincja obaliła PiS
Wprowadzenie programu „Rodzina 500+”, a także minimalnej stawki godzinowej oraz kilku innych mechanizmów wsparcia Polaków żyjących poza największymi ośrodkami stanowiło kluczowy element budujący polityczną pozycję PiS przez kilka dobrych lat. Oto nagle te setki małych i średnich miast z prowincji, które w wielu przypadkach padły ofiarami transformacji społeczno-gospodarczej lat dziewięćdziesiątych XX wieku, tracąc wówczas swoje funkcje społeczno-gospodarcze (vide kampanijne hasło PiS z 2015 roku: #wygaszone), teraz zostały symbolicznie dowartościowane.
Określenie „rewolucja godności”, nawet jeśli jest w nim sporo przesady, w pewnym sensie opisuje zmiany, jakie zaszły po dojściu PiS do władzy. A kolejne artykuły ukazujące się w mainstreamowych mediach, utyskujące na klasę ludową, która dzięki 500+ ruszyła na wakacje, jedynie utwierdzały to poczucie odzyskiwania godności. Tyle że – jak to często bywa (i zabrzmi to banalnie) – rewolucja pożera własne dzieci. Wydaje się, że nie inaczej stało się w 2023 roku.
Jarosław Kaczyński próbował powtórnie adresować swój przekaz do prowincji. Problem polegał jednak na tym, że prowincja AD 2023 była już zupełnie inna niż prowincja AD 2015. Gdzie leży kluczowa różnica? Prowincja uległa sporemu rozwarstwieniu – część miejscowości skorzystała z okresu gospodarczej prosperity (nota bene nieprzerwanego nawet podczas pandemii, kiedy wbrew obiegowym opiniom koniunktura dla polskiego przemysłu hulała aż miło), inna część też się wzbogaciła, ale o wiele wolniej.
Ten proces skutkował dwoma efektami. Z jednej strony, ekonomiczna elita prowincji, wraz z wyraźnym wzrostem zasobności konta, zaczęła aspirować do wielkomiejskiej klasy wyższej, ze wszystkimi tego konsekwencjami, w tym światopoglądową liberalizacją i zmianą politycznych sympatii (elementem tego zjawiska jest m.in. ucieczka dzieci tej prowincjonalnej elity do niepublicznej edukacji).
Swoją drogą właśnie to zjawisko, obok oczywistych skandali pedofilskich ujawnionych choćby przez braci Sekielskich, stało się jednym z głównych katalizatorów turbosekularyzacji prowincji. Dodatkowo na niekorzyść PiS działało podwyższanie płacy minimalnej, które utrudniało zaspokajanie rosnących apetytów prowincjonalnego biznesu.
Z drugiej strony – rosnące poczucie deprywacji tych, którzy bogacili się w czasach „dobrej zmiany” o wiele wolniej od lokalnych bonzów, również niekoniecznie sprzyjało budowaniu przez PiS poparcia na prowincji. Ostatecznie ta druga grupa raczej pozostała przy PiS, ale utrata tej pierwszej mogła przechylić szalę zwycięstwa na korzyść (byłej już) tzw. demokratycznej opozycji. Innymi słowy, to właśnie odwrócenie się od PiS lokalnych kapitalistów – właścicieli małych i średnich firm – mogło stanowić jeden z kluczowych czynników, który stał za porażką tego ugrupowania.
W tym zresztą zaszyty jest pewien paradoks – istotne podwyższenie płacy minimalnej, co miało zaspokoić interesy klasy ludowej, która prawdopodobnie i tak zagłosowałaby na PiS, mogło odebrać obozowi Jarosława Kaczyńskiego cenne kilkaset tysięcy głosów. Pytanie, czy właśnie tego nie zobaczyliśmy w nadspodziewanie dobrym wyniku proprzedsiębiorczej Trzeciej Drogi?
Jednocześnie to właśnie deprywacja części prowincji, zwłaszcza doświadczana w 2022 roku w czasie nagłego wzrostu inflacji (o czym więcej za chwilę), mogła stać za procesem altrightyzacji prowincji, który budował wysokie poparcie dla Konfederacji jeszcze wiosną 2023 roku. Prawu i Sprawiedliwości udało się część tych wyborców odzyskać, ale stało się to kosztem radykalizacji przekazu, choćby w kwestiach ukraińskich.
Wydaje się, że ta zmiana będzie mieć daleko idące skutki dla całej polskiej prawicy, która w najbliższych latach może w coraz większym stopniu podążać polityczną drogą Donalda Trumpa (na marginesie: symbolem tej zmiany jest w jakimś sensie przejęcie władzy w Suwerennej Polsce przez Patryka Jakiego, w moim odczuciu najbardziej prawdopodobnego i „obiecującego” przywódcę nowej, dużej altrightowej prawicy nad Wisłą).
Gdy doszukujemy się źródeł wyborczej porażki Zjednoczonej Prawicy, nie sposób też nie wspomnieć wyroku Trybunału Konstytucyjnego z października 2020 roku, a zwłaszcza protestów Ogólnopolskiego Strajku Kobiet. W wyniku tamtych wydarzeń PiS stracił w sondażach około 10 punktów procentowych i w zasadzie tego wyniku już nigdy nie odrobił. Skala społecznego protestu była spowodowana wieloma czynnikami, w tym wspomnianą sekularyzacją. Nie umniejszałbym jednak znaczenia „efektu pandemicznego”.
Nie chodzi tu jednak wyłącznie o kwestię chęci wyjścia z domu mimo panujących restrykcji. Wprowadzony wówczas lockdown sprawił, że studiujące zdalnie z domów rodzinnych kobiety (ale i mężczyźni), zamiast uczestniczyć w protestach w największych ośrodkach akademickich, skrzyknęły się w mediach społecznościowych i wyszły na ulicę Mielca, Gniezna, Łomży, Rawicza czy Końskich.
Po raz pierwszy w historii III RP mieliśmy zatem do czynienia z masowymi protestami na prowincji, które nie tylko dość łatwo przerodziły się w powszechny sprzeciw wobec wyroku TK, ale też wyrażały brak zgody na politykę rządu w sprawie pandemii. Zwyczajnie ludzie mogli się wtedy policzyć.
Co więcej, OSK stał się politycznym doświadczeniem formującym pokolenie dwudziestolatków, i będziemy jeszcze przez długi czas doświadczać tego skutków, nawet jeśli ustawa antyaborcyjna ulegnie liberalizacji. Jak jednak pisałem, kwestia wpływu OSK na wynik wyborów (oraz frekwencję!) zostanie pewnie poruszona przez większość autorów, dlatego
chciałbym zwrócić uwagę na jeszcze jeden istotny wątek „prowincjonalny”.
Mimo wszystko ekonomia
Otóż 2022 rok przyniósł prawdziwe tąpnięcie wysokości płac realnych, zwłaszcza poza największymi aglomeracjami. Wyborczy rezerwuar PiS został zatem bardzo dotkliwie „pobity” przez inflację i brak podwyżek. Płace zaczęły gonić wzrost cen dopiero w połowie 2023 roku, a to było już zdecydowanie za późno dla odbudowania pozytywnego sentymentu. Nie twierdzę oczywiście, że płace były trzymane w ryzach przez właścicieli kapitału, a ich cel stanowiło obalenie rządów Zjednoczonej Prawicy, ale naprawdę trudno uniknąć wrażenia, że część krajowych elit gospodarczych w 2022 roku wyraźnie zagrała w kontrze do PiS.
Nie ma się zresztą czemu dziwić, jeśli spojrzeć na wyniki warszawskiej giełdy zwłaszcza w latach 2015–2022 i niemal zerową wartość dywidend wypłacanych przez spółki z WIG20. „Dobra zmiana”, przejmując kontrolę nad spółkami Skarbu Państwa i ich zyskami, wyraźnie ograniczyła możliwość zarabiania lokalnym oligarchom. Swoją drogą w tym obszarze doszukiwałbym
się największej zmiany, jaką wprowadzi rząd Donalda Tuska, bo w wielu innych obszarach mimo wszystko spodziewałbym się kontynuacji (o czym więcej niżej).
Wreszcie, skoro mowa o poprawie sytuacji dochodowej Polaków w połowie 2023 roku, warto także przypomnieć tezę Tocqueville’a, że rewolucje wybuchają nie wtedy, kiedy ludziom jest najgorzej, ale gdy zaczyna się im ekonomicznie poprawiać, a w sercach pojawia się nadzieja na zmianę na lepsze. Tym bardziej, że w poprzednich trzech latach doświadczyli traum
pandemii, wojny i kryzysu migracyjnego oraz inflacji.
Nie da się wykluczyć, że to właśnie „narodziny nowej nadziei” stały za tak silną mobilizacją wyborczą, ale znów, podobnie jak w przypadku poprzednich hipotez, poruszamy się w polu ogromnej niepewności. Odpowiadając zatem na pytanie zarówno o źródła politycznej zmiany, jak i rekordowo wysokiej frekwencji, poza oczywistą odpowiedzią związaną z długofalowymi skutkami OSK, doszukiwałbym się źródeł tych zjawisk właśnie w czynnikach ekonomicznych.
Z jednej strony chodzi tu głównie o zmianę struktury społecznej polskiej prowincji (zmiana aspiracji największych beneficjentów i rosnąca deprywacja reszty), a z drugiej – o „kryzys budżetów gospodarstw domowych” z 2022 roku, powiązany z poprawą sytuacji ekonomicznej tuż przed samymi wyborami. W jakimś sensie po raz kolejny to „baza” zdecydowała o zmianie „nadbudowy”.
Tusk będzie Kaczyńskim 2.0. Tylko bardziej przyjaznym dla oligarchii
Zrozumienie przyczyn zmiany politycznej oraz rekordowej frekwencji jest ważne i potrzebne, ale jednocześnie wydaje się – paradoksalnie – o wiele łatwiejszym zadaniem niż odpowiedź na pytanie, jaka byłaby optymalna polityka nowego rządu. Oczywiście mam swoje marzenie o odbudowie wspólnoty politycznej i wyjściu z polaryzacyjnej spirali, problem polega jednak na tym, że marzenie to jest w praktyce trudno osiągalne.
Nie chodzi tu wyłącznie o kwestie „chcenia”. Po prostu wspomniane w pierwszej części tekstu napięcia, które skutkują spadkiem spójności społecznej i terytorialnej, tworzą strukturalne bariery dla tworzenia nowej, wspólnotowej opowieści. Innymi słowy, poszczególni aktorzy procesu politycznego nie są zainteresowani odbudową wspólnoty politycznej, bo oznaczałoby to konieczność zagrania w kontrze do współczesnego kapitalizmu, który w jakimś sensie nie tylko generuje nierówności, ale wręcz z nich żyje.
Nie podejrzewam, aby jakikolwiek racjonalny polityk, chcący zdobyć utrzymać władzę, odważył się na taki krok, tym bardziej że prowadzenie polityki w oparciu o silne osie podziałów jest strategią dużo prostszą do realizacji. To nie przypadek, że taką drogę wybrał Jarosław Kaczyński, i nie ulega dla mnie najmniejszej wątpliwości, że kierunek ten kontynuować będzie Donald Tusk. Zresztą nie będzie się to w niczym różnić od politycznej strategii nowego-starego premiera z lat 2007–2014.
Zresztą już przed wyborami, prognozując zwycięstwo „demokratycznej opozycji”, spodziewałem się daleko idącej kontynuacji polityki rządu Zjednoczonej Prawicy, i pierwsze tygodnie nowej władzy zdają się taką hipotezę potwierdzać. Rząd Donalda Tuska nie dokona „antytransferowego zwrotu”, ma bowiem świadomość, że po ośmiu latach „dobrej zmiany” taki ruch byłby ryzykowny.
Podobnie jest z podejściem do globalnego biznesu – tu dalej będziemy obserwowali strategię „czerwonego dywanu”, i tak jak w 2022 roku osiągnęliśmy rekordowy napływ inwestycji zagranicznych, tak trend wzrostowy najprawdopodobniej będzie kontynuowany. Nie jest wreszcie zaskoczeniem, że nowa ekipa rządowa wykorzystuje (i będzie wykorzystywać) narzędzia „stanu wyjątkowego”, i to nie tylko do procesu depisyzacji Polski, ale znacznie szerzej.
Trudno bowiem oczekiwać, aby rządzący samodzielnie ograniczyli skuteczne i wygodne narzędzia prowadzenia polityki w postaci choćby Polskiego Funduszu Rozwoju czy spółek Skarbu Państwa. Niewiadomą pozostaje jedynie planowanie Centralnego Portu Komunikacyjnego, ale tu w grę wchodzą także aktorzy zagraniczni, co wyraźnie utrudnia prognozę.
Inna sprawa, że znając polityczne doświadczenie Donalda Tuska, raczej nie należy spodziewać się istotnych reform systemowych. Brak wizji takich reform jest wręcz znakiem rozpoznawczym nowego premiera, który nauczył się, że dla utrzymania władzy każde ostrzejsze szarpnięcie cuglami jest ryzykowne. O wiele bezpieczniej zarządzać poprzez konflikt i raczej pozorować działania w obszarze polityki publicznej, ograniczając się do tego, co niezbędne.
W tym sensie Tusk jest doskonałym uczniem Angeli Merkel, która taką strategię opanowała wręcz do perfekcji w trakcie czterech kadencji sprawowania urzędu kanclerza. Problem polega na
tym, że strategia taka jest skuteczna w czasach stabilnych, a obecne do takich niespecjalnie należą. Zobaczymy zatem, jak Donald Tusk będzie adaptować swoją strategię do zewnętrznych uwarunkowań strukturalnych, ale też trudno się spodziewać, aby w wieku 67 lat dokonał jakiegoś nagłego zwrotu w swoim politycznym DNA.
Jedyną realną zmianą, jakiej należy się spodziewać (oczywiście poza wymiarem wizerunkowym i pewnymi przesunięciami na lewo w warstwie światopoglądowej, zgodnie z ewoluującymi społecznymi oczekiwaniami), jest podejście do interesów rodzimej oligarchii gospodarczej. Nie ulega wątpliwości, że ostatnie lata były dla tej grupy czasem nieco trudniejszym, a dokładniej – jej przedstawiciele deklarowali wyraźnie swoją niechęć wobec „dobrej zmiany”.
W rzeczywistości bowiem korzystali oni, podobnie jak reszta społeczeństwa, z rozpędzonej koniunktury, a w okresie wysokiej inflacji wyraźnie zwiększyli stan swoich portfeli,
przechwytując kosztem pracowników zdecydowaną część wypracowanej wartości dodanej. Symbolicznym skutkiem tej zmiany będzie sytuacja warszawskiej Giełdy Papierów Wartościowych, która praktycznie zamarła w czasie rządów PiS (zwłaszcza jeśli spojrzy się na największe spółki z indeksu WIG20).
Należy się spodziewać, że wraz ze zmianą władzy na giełdowy parkiet po latach powróci optymizm, umożliwiając właścicielom kapitału generowanie zysków z dywidend (co samo w sobie niekoniecznie musi być zjawiskiem negatywnym, gdyż może osłabić skłonność do spekulacyjnego inwestowania w nieruchomości). Zaspokojenie interesów krajowej oligarchii, może najważniejszego sojusznika nowej władzy, nie oznacza jednak równoczesnego zaspokojenia potrzeb i oczekiwań ubożejącej klasy średniej.
Podwyżki dla budżetówki i nauczycieli, które w praktyce są bardziej waloryzacją płac, raczej nie powstrzymają procesu pauperyzacji niższej warstwy klasy średniej. Wydaje się, że Tuskowi pozostaje zagranie manewrem Viktora Orbána, i tak się pewnie stanie. Zamiast poprawy sytuacji ekonomicznej PO zaoferuje igrzyska depisyzacji, jednocześnie podgrzewając (i przyzwalając na podgrzewanie) antypisowskich emocji. Różnica między Tuskiem a Orbánem jest taka, że ten drugi organizuje igrzyska przeciw George’owi Sorosowi, a polski premier skieruje je przeciw Jarosławowi Kaczyńskiemu.
Dopóki prezes PiS będzie żył, wybór takiej strategii wydaje się oczywisty. To jednak będzie pogłębiać polaryzację, ale tak jak wspomniałem wcześniej – zagranie w kontrze do takiej emocji oznaczałoby konieczność wyraźnej rewizji modelu społeczno-gospodarczego, na co nowy rząd z pewnością się nie zdecyduje.
Uratuje nas… podział klasowy?
To wszystko prowadzi mnie do raczej smutnej konstatacji, że trudno będzie odbudować wspólnotę polityczną ponad podziałami. Wynika to z banalnego faktu, że kluczowi aktorzy nie są tym zainteresowani. Tym, co nas łączy, jest pewne doświadczenie klasowe. W ogromnym uproszczeniu: z jednej strony mamy pracę w korporacji, zamieszkiwanie na grodzonym osiedlu, inwestowanie w nieruchomości czy posyłanie dzieci do prywatnych szkół i na zagraniczne uczelnie.
Z drugiej zaś strony – relatywnie nisko opłacaną płacę najemną, nietrwałe zatrudnienie, brak własnego mieszkania, trudność z założeniem silnego związku czy wymuszoną bezdzietność. Po okresie polskiej wersji państwa dobrobytu w PRL, kiedy społeczeństwo na dobre i na złe przeszło proces „atomizującego zglajchszaltowania”, weszliśmy w czas „klasowej/kastowej dyferencjacji”.
Otwarte pozostaje pytanie, jak liczne będą poszczególne grupy i na ile silna okaże się mobilność pomiędzy nimi, w obie strony. Wydaje się jednak, że nawet wzrost liczebności środowisk defaworyzowanych nie przełoży się na większą wspólnotowość w obrębie tej grupy, bo klasa posiadająca będzie zachęcać na różne sposoby klasę polityczną, aby budować osie politycznego podziału w poprzek klas nieposiadających.
Proces taki obserwujemy w USA oraz krajach Europy Zachodniej i trudno podejrzewać, abyśmy poszli jakąś polską Sonderweg. Odwołanie się w kampanii przez wszystkie strony politycznego sporu do antyukraińskich i – szerzej – antyimigranckich emocji stanowi wyraźną zapowiedź tego, czego możemy się spodziewać w przyszłości.