Słowa nie działają, rozpieprzenie się systemu
Słowa wymknęły się nam spod kontroli. Coraz częściej to nie tyle my wypowiadamy konkretne zdania, lecz te zdania wypowiadają się już same – za pośrednictwem naszych ust i statusów w mediach społecznościowych. Nasze słowniki są bowiem nagrzane do czerwoności na kształt hutniczego pieca.
Litery naostrzone niczym bagnety, nieustannie stojące na baczność, gotowe w każdej chwili do internetowego wymarszu. Zdania gwałtowne, buńczuczne, przerysowane, dociskające rzeczywistość do jednej lub drugiej skrajności. Zazwyczaj zakończone wykrzyknikiem, rzadko kropką, prawie nigdy pytajnikiem.
Słowa pęcznieją pod uderzeniami palców w klawiaturę komputera. Nadymają się, buzują, strzelają całkiem jak ziarenka prażonej kukurydzy szczelnie zamknięte pod pokrywą garnka. Momentami wyglądają niczym narkomani na haju, samogłoski z „brzuszkami” wielkimi jak pięciozłotówki.
Ulubionym środkiem stylistycznym współczesnej debaty publicznej jest bowiem hiperbola. Wszystko musi być naj-: najbardziej skandaliczne, najbardziej oburzające, najbardziej kompromitujące. Wszystko musi być również pato-: patodeweloperka, patocelebryci, patostreamerzy. Zdania trzymane kurczowo na granicy wrzasku, zacięte, zaciężne i w pełni zmilitaryzowane.
Słowa wymknęły się nam spod kontroli. Te najwyższe erystyczne rejestry odnajdziemy w języku dzisiejszej debaty politycznej. Z jednej strony mamy ideologiczne słowa-maczugi, spółgłoski i samogłoski przekształcone w dyskursywną amunicję, hiperbole gotowe do wystrzału niczym wyrzutnie rakiet. Bo w końcu nie ma nic ważniejszego niż porządnie dowalić „kaczystom” lub „platfusom”.
Z drugiej strony ci sami politycy potrafią alchemicznie przemieniać swoje słowa w łamiszczęki – odpowiednik krówek-mordoklejek z jednej z moich ulubionych bajek z dzieciństwa pt. Ed, Edd i Eddy. Słowa-łamiszczęki są pełne słodkości, pochlebstw i podlizywania się słuchaczom.
Niekoniecznie jednak mają wiele wspólnego z prawdą. Ale jednocześnie są na tyle pyszne, że łatwo dać się podpuścić i ciumkać je z błogim uśmiechem na twarzy. Jak trójka bohaterów kreskówki emitowanej na Cartoon Network.
Słowa wymknęły się nam spod kontroli także w przypadku światopoglądowych sporów. W najbardziej jaskrawej formie (nie żeby prawica nie miała tutaj nic za uszami, zaznaczmy to dla jasności) możemy to zobaczyć na przykładzie słownika kultury woke, której elementy przenikają powoli zza oceanu nad Wisłę.
Podobnie jak w przypadku języka politycznej debaty, ten lewicowy wokabularz ma podwójną naturę. Wobec tzw. grup defaworyzowanych słowa są jak idealnie miękki kocyk pachnący jeszcze lawendowym płynem do płukania.
Zdania pozbawione wszelkich ostrzejszych kantów otulają i pocieszają, tworząc powidoki utopijnego, postpatriarchalnego świata. Natomiast na wrogów postępu przygotowane są słowa ciężkie i nieuchronne, niczym katowskie miecze ścinające dyskursywne głowy w procesie zwanym cancellingiem.
Tak, owszem, teza, która za moment się pojawi, będzie miała posmak argumentum ad kurła, kiedyś to było. Wciąż jednak – kierunkowo i do pewnego stopnia – uważam ją za tezę zasadniczo uprawnioną i bliską prawdy. Brzmi ona następująco: słowa straciły swoją górniczą naturę.
Nie służą już do drążenia, fedrowania, przebijania się przez kolejne warstwy rzeczywistości. Nie mają już ambicji wydobywania nowych prawd i znaczeń z otaczającego nas świata. Ten świat swoim gargantuicznym cielskiem raczej zasłaniają, zamiast odkrywać jego polifoniczną naturę.
Jednocześnie nasz publiczny wokabularz stopniowo wypłukuje się z funkcji relacyjnej. Zdania nie służą już dłużej do budowania zdrowej wspólnoty między ludźmi. Niczym w kultowym kawałku pt. Nieśmiertelna nawijka ZIP Składowa, gdzie wypowiadane słowa miały cementować pokolenia, „bo to dla nas coś znaczy”.
Współcześnie oczywiście też istnieją słowa murarskie, ale ta zaprawa ma wznosić mury, a nie mosty. Słowa murarskie wyznaczają ostre granice i zamykają nas w przytulnych tożsamościowych fortecach moralnej wyższości. A zdania-cegły można w każdej chwili wykorzystać do uderzenia w naszego dyskursywnego wroga.
Słowa wymknęły się nam spod kontroli. A co jeśli ich nabzdyczenie jest nam tak naprawdę na rękę? Być może ten zestaw bitewnych wykrzykników to rodzaj ucieczki, swoiste „wyjście awaryjne”, specyficzna odpowiedź na wciąż rosnącą złożoność świata?
Widać to dobrze na przykładzie polityki. Ludzie chcą od polityków sprawczości, przekonani, że polityka posiada moc zmiany otaczającej ich rzeczywistości i ich własnego życia. Tylko że dzisiaj politycy nie są już zdolni sprostać tak wygórowanym wyobrażeniom. Dlaczego? Bo ich „maszyna do zmiany” nie działa tak sprawnie jak w przeszłości. Odpowiedź jest tak naprawdę banalna: globalizacja.
Współczesna złożoność i skomplikowanie porządku międzynarodowego, w którym państwo w kształtowaniu rzeczywistości musi ustąpić miejsca ponadnarodowym korporacjom, międzynarodowym regulacjom gospodarczym, organizacjom integracji regionalnej jak Unia Europejska czy mierzyć się z wyzwaniami o skali globalnej jak masowe migracje, sprawia, że krajowi politycy muszą znaleźć sposób na przykrycie własnej bezradności.
I tutaj na pomoc przychodzą im słowa-maczugi oraz zdania-łamiszczęki. Im bardziej skomplikowana rzeczywistość, tym mniej pytajników w naszym słowniku. Im większe zagubienie, tym mocniejsze pragnienie zerojedynkowych egzystencjalnych recept.
Gwałtowność naszych spółgłosek i samogłosek byłaby więc odwrotnie proporcjonalna do naszego poczucia pewności siebie. W świecie, gdzie osobista sprawczość staje się czymś coraz bardziej abstrakcyjnym i coraz trudniejszym do realizacji, ostrość wypowiadanych sądów byłaby więc ersatzem tęsknoty za jednostkową podmiotowością.
Słowa – zarówno te maszerujące w podkutych buciorach, jak i te miękkie jak jedwab – to rodzaj azylu bezpieczeństwa pośród chaotycznej rzeczywistości. Im mniej od nas zależy, tym głośniej krzyczymy. Hiperbola to wyraz naszej ukrytej bezradności.
Słowa wymknęły się nam spod kontroli, przez co współczesna debata publiczna coraz mocniej przypomina zagraconą wózkownię w bloku z wielkiej płyty, pełną anonimowych rupieci i zakurzonych szpargałów. Paradoks polega na tym, że nadmiar napiętych i naprężonych zdań prowadzi do ich stopniowego, ale konsekwentnego wypłukiwania z realnej treści.
W konsekwencji przychodzi nam funkcjonować w debacie publicznej instant, pośród śmieciowych słów na kształt „śmieciowego jedzenia” z fast foodów. Nasza epoka cierpi na chorobę znikających słów: na zewnątrz rozpalonych i najeżonych, w środku bladych i anemicznych.
Słowa wymknęły się nam spod kontroli i trafiły do czegoś na kształt hiperrzeczywistości rodem z pracy Symulakry i symulacja autorstwa francuskiego filozofa, Jeana Baudrillarda. W tej wirtualnej przestrzeni nasze oczy tracą ostrość widzenia, a uszy przestają odróżniać słowa faktycznie osadzone w rzeczywistości od tych, które są dziełem wybujałej imaginacji lub tożsamościowego rozgorączkowania.
Galopująca inflacja słów wrzuca nas w świat postmodernistycznego języka, gdzie następuje całkowite oderwanie pojęć od ich właściwego znaczenia. Luminarze współczesnej debaty publicznej zachęcają nas do niszczenia słowników. Niech żyją hiperbole! Niech żyją epitety, które palą nas jak żywy ogień!
Słowa wymknęły się nam spod kontroli, a przecież naszym powołaniem jest rozporządzać nimi z pełną odpowiedzialnością za każde wypowiadane zdanie. To jednocześnie ludzkie błogosławieństwo i brzemię, zarazem wyzwanie i obowiązek.
Nieprzypadkowo pierwszym zadaniem, jakie w rajskim ogrodzie otrzymał Adam, było nadanie imion całemu stworzeniu. W imieniu bowiem skryta jest tajemnica istnienia, która czeka dopiero na odsłonięcie.
„Na początku było Słowo, a Słowo było u Boga, i Bogiem było Słowo”, jak możemy przeczytać w prologu Ewangelii św. Jana. Logos-Chrystus. To na nim ufundowane jest nasze ludzkie bytowanie, na nim wisi istnienie przepastnego kosmosu.
A my jesteśmy przecież wezwani do naśladowania naszego Zbawiciela. A tym samym powołani do brania odpowiedzialności za słowo, które współtworzy świat, buduje relacje, nadaje kształt naszej doczesnej wędrówce do Nowego Jeruzalem.
Najważniejsze zdania, jakie człowiek kiedykolwiek wypowiedział i w przyszłości kiedykolwiek wypowie, padły już ponad dwa tysiące lat temu. I stanowią one całkowite zaprzeczenie współczesnego przegrzanego języka z jego umundurowanymi na wojskowo środkami stylistycznymi.
„Oto ja, służebnica Pańska. Niech mi stanie według słowa twego”. Maryja odpowiadająca na słowa anioła. Pokora w reakcji na szaleństwo Bożej zapowiedzi. Zawierzenie w odpowiedzi na tajemnicę przekraczającą ludzkie rozumienie. Nie słowa-maczugi, nie słowa-łamiszczęki, nie słowa-katowskie miecze. Zamiast tego zdanie, które było tylko i aż ugięciem kolan.
Tytuł felietonu zaczerpnąłem bezpośrednio z utworu „Ostatni dzień sierpnia” zespołu Pablopavo i Ludziki. Zachęcam wszystkich do przesłuchania całości, bo naprawdę warto, szczególnie z teledyskiem.
Publikacja nie została sfinansowana ze środków grantu któregokolwiek ministerstwa w ramach jakiegokolwiek konkursu. Powstała dzięki Darczyńcom Klubu Jagiellońskiego, którym jesteśmy wdzięczni za możliwość działania.
Dlatego dzielimy się tym dziełem otwarcie. Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o podanie linku do naszej strony.