Chrześcijanie to nieświadomi hipokryci w temacie demografii
W skrócie
Środowiska chrześcijańskie często zwracają uwagę na związek dzietności z pomyślnością państwa. Ale dlaczego właściwie człowiek wierzący powinien przejmować się tymi problemami? Demografia ma bez wątpienia istotne znaczenie społeczne, zaś rodzicielstwo istotne znaczenie duchowe. Często te porządki są mieszane, co powoduje, że chrześcijanin staje się hipokrytą, a jego argumentacja trafia w próżnię.
Nieuświadomiona hipokryzja
Dbanie o ziemski dorobek wspólnot, do których się przynależy, takich jak naród, państwo, rodzina, jest moralnym obowiązkiem. Przetrwanie państw, w których chrześcijanie mogą swobodnie realizować praktyki religijne, mają dostęp do sakramentów, mogą publicznie deklarować przynależność wyznaniową, także jest ważne, jednak znaczenie duchowe rodzicielstwa jest o wiele bardziej istotne.
Dla chrześcijanina ideał rodzica to bezinteresowna ofiara z siebie. Wymierne korzyści, jakie mogą się pojawić w związku z posiadaniem potomstwa, nie stanowią głównej motywacji do zrodzenia potomstwa – dobrze, jeżeli wystąpią, ale nie jest to warunek nieodzowny.
Tymczasem można odnieść wrażenie, że wielu chrześcijan próbuje w debacie publicznej uwypuklać przede wszystkim wymiar demograficzny i społeczny przy jednoczesnym pominięciu duchowego wymiaru rodzicielstwa, a przecież to on powinien być dla wierzących najbardziej istotny. Jest to podejście pełne hipokryzji (choć zazwyczaj nieuświadomionej) i z wielu powodów nieskuteczne.
Postawa taka wynika, jak się wydaje, z przekonania, że skoro wokół jest tylu sceptyków i ateistów, to argumenty religijne zostaną automatycznie przekreślone. Należy zatem prawdy chrześcijańskie popierać przede wszystkim wywodami rozumowymi, a wręcz utylitarnymi. By nie wyważać otwartych drzwi, odwołajmy się do Gilberta Keitha Chestertona nazywanego „apostołem zdrowego rozsądku”, guru środowisk konserwatywnych. Brytyjski pisarz fantastycznie ujął istotę tego zjawiska w książce Co jest złe w świecie.
Chesterton zaznaczał, że „hipokryta dawnego typu […] udawał, że ma religijne cele, podczas gdy w rzeczywistości były one praktyczne i światowe. Nowy hipokryta udaje, że jego cele są praktyczne i światowe, choć w istocie są religijne”.
Przypomnijmy sobie oklepane stwierdzenie o kubku wody na starość. To oczywiście pewna metafora. Wedle tej argumentacji dziecko w przyszłości może się zaopiekować rodzicem, zapewnić mu wsparcie finansowe, pomoc, bliskość. Niektórzy ludzie deklarują, że chcą mieć dzieci, by ich życie miało sens. Te argumenty są do pewnego stopnia słuszne, choć w praktyce różnie toczą się losy relacji między rodzicami a ich potomstwem.
Tego typu argumentacja jest jednak zaprzeczeniem drogowskazów chrześcijanina – prawa naturalnego oraz zasady wyrażonej w imperatywie kategorycznym Kanta. Czy ktoś z nas chciałby być dzieckiem sprowadzonym na ten świat po to, by być opiekunem lub zaspokajać czyjeś emocjonalne potrzeby? Drugi człowiek, w duchu etyki personalistycznej, powinien być zawsze celem, a nie środkiem do celu.
Chrześcijanin nie musi zawsze tłumaczyć się rozumowo ze swojego postępowania i poglądów. Nie z powodu pasywno-agresywnego zarozumialstwa, ale dlatego że pewnych rzeczy wytłumaczyć w ten sposób się nie da. „Królestwo moje nie jest z tego świata”. Oczywiście zgodnie z myślą św. Tomasza z Akwinu prawdy wiary nie mogą przeczyć rozumowi, ale życie nadprzyrodzone przerasta ludzki umysł.
Chrześcijanin może racjonalnie wytłumaczyć, dlaczego, gdy widzi przez okno małżonka nadciągającego z torbą zakupów, ma nadzieję, że niedługo zje smaczny obiad. Natomiast nadzieja nadprzyrodzona na to, że jego trudy zostaną nagrodzone dopiero po śmierci, nie podlega tej logice.
Imigranci uratują Europę?
Tyle o argumentach odwołujących się do życia indywidualnego. Pomieszanie porządków społecznego i duchowego w odniesieniu do demografii prowadzi także do tego, że chrześcijanie próbują często przekonywać do posiadania dzieci ludzi o poglądach indywidualistycznych, przedstawiając im argumenty dotyczące zbiorowości.
Takie podejście nierzadko jest wyrazem nie tyle hipokryzji, co pewnego braku wiary w rolę Opatrzności w dziejach. Leszek Moczulski w książce Geopolityka. Potęga w czasie i przestrzeni pisze, że w niektórych regionach świata, w tym w Europie, względnie wysokie zaludnienie ma charakter stały.
Niemal wszystkie strefy o wyższym stopniu zaludnienia zachowały pozycję demograficzną w ciągu ostatnich 2 tys. lat. Wynika to z korzystnych warunków bytowania.
Nie zawsze było to spowodowane przyrostem naturalnym. Często przyczyną była migracja. Klasycznym przykładem jest Półwysep Apeniński, którego liczba ludności spadła z 7 do 3,5 mln między II a VI w. n.e. Lukę tę wypełnili częściowo barbarzyńcy, dzięki czemu Italia utrzymała dominującą pozycję ludnościową w Europie. Z perspektywy upadającego Rzymu było to niewątpliwie wielką tragedią, ale dziś patrzymy na te zjawiska inaczej.
Najazd barbarzyńców sprawił, że Europa cofnęła się w rozwoju i pogrążyła w mrocznych wiekach wczesnego średniowiecza. Dziś to oczywiste, że ostatecznie ludy, które zniszczyły Rzym, przejęły jego dziedzictwo i pomnożyły do stopnia, jakiego Rzymianie nie mogliby sobie wyobrazić. Współcześni Europejczycy są spadkobiercami barbarzyńców.
W stosunkowo krótkim horyzoncie czasowym współczesne zmiany demograficzne w Europie mogą budzić niepokój. Ale czy chrześcijanin nie powinien patrzeć na nie w dalszej perspektywie, a w zasadzie nieskończonej? Skąd wiadomo, że przyszłość, którą zbudują tutaj przyszli mieszkańcy Europy, nawet jeżeli nie będą Polakami lub Francuzami, ostatecznie nie będzie wspanialsza od tej, którą znamy? Civitas terrena przemija, ważniejsza jest troska o civitas Dei, choć to pierwsze oczywiście także ma znaczenie ze względów przytoczonych na początku tekstu.
Argumentacja z korzyści jest nieskuteczna
Bardziej paradoksalne w pomieszaniu porządków społecznego i duchowego jest jednak to, że chrześcijanin często próbuje przekonać człowieka o poglądach, ogólnie mówiąc, lewicowych, by ten zmienił swoje podejście w kwestii rozmnażania, bo inaczej zniknie świat, który znamy. Zapomina jednak, że u źródeł lewicy leży chęć dekonstrukcji klasycznego ładu. Ponadto chrześcijanin używa do tego argumentów rozumowych, które odwołują się do życia zbiorowego, mają charakter ściśle materialistyczny i rzadko znajdują posłuch w decyzjach indywidualnych.
Tymczasem niewielu ludzi myśli zbiorowo. Czy możemy wyobrazić sobie, że ktoś podejmuje decyzję o dziecku, ponieważ leży mu na sercu los systemu emerytalnego? Albo wpływy podatkowe? Czy znamy kogoś, kto poświęci kilkadziesiąt lat swojego życia na to, by nie zmniejszył się stosunek Polaków, Francuzów czy Anglików do ludności pochodzenia imigranckiego?
Te argumenty wymagają od człowieka, który często widzi w rodzicielstwie ciężar, by poświęcił się teraz dla przyszłości, której on sam raczej nie dożyje. Procesy demograficzne trwają latami. Trzeba zdać sobie sprawę z tego, że nawet jeśli odbudowa obecnej zapaści się dokona, to wielu nie będzie dane zebrać jej owoców. Poza tym są to także argumenty często pozbawione związków z moralnością i antropologią chrześcijańską. W rzeczywistości są one bliskie darwinizmowi społecznemu, zgodnie z którym człowiek działa kolektywnie i jego indywidualne czyny podporządkowane są rywalizacji jego grupy społecznej z innymi.
Wreszcie można znów zapytać, czy ktoś chciałby być dzieckiem zrodzonym w wyniku takich motywacji? Pytania te można bez zbytniej przesady zestawić z tymi, które stawiał Chesterton: „Czy ktokolwiek na świecie wierzy, że żołnierz mógłby powiedzieć: Co prawda odpada mi noga, ale będę walczył, dopóki całkiem nie odpadnie, bo przecież na koniec będę mógł cieszyć się ze wszystkich korzyści, jakie mój rząd odniesie ze zdobycia niezamarzającego
portu w Zatoce Fińskiej? Czy ktokolwiek może sobie wyobrazić zmobilizowanego urzędnika, który mówi: Jeśli zostanę zagazowany, prawdopodobnie umrę w męczarniach, ale jest
dla mnie wielkim pocieszeniem, że gdybym kiedyś chciał zostać poławiaczem pereł na Morzach Południowych, zawód ten będzie od tej pory dostępny dla mnie i moich rodaków?”.
Z pewnością intencją wielu osób odwołujących się do takiej argumentacji jest troska o dobro wspólne, jednak można odnieść wrażenie, że brakuje głębszej refleksji nad przyczyną niechęci do rodzicielstwa. Być może jest nią zbiorowa trauma młodszego pokolenia, które obserwowało rozpad związków swoich rodziców. Prawdopodobnie to splot różnych czynników społecznych i ekonomicznych, na których omówienie nie ma tu miejsca.
Brak ich gruntownego zidentyfikowania i przeanalizowania powoduje, że sposoby zaradzenia im są konstruowane intuicyjnie. Można z dużą dozą prawdopodobieństwa przypuszczać, że wykład ze skutków złej sytuacji demograficznej nie przekona kogoś, kto doświadczył traumy i nie potrafi nawiązywać zdrowych relacji. Tym bardziej nie przekona go wpędzanie w poczucie winy. Troska o dobro wspólne bez uwzględnienia potrzeb indywidualnych zamienia się w materialistyczny kolektywizm.
Ludzie to nie owady i nie są powodowani jedynie zbiorczym instynktem przetrwania. Jeżeli argumentacja chrześcijanina ma być przekonująca, musi być autentyczna. Ostatecznie w prawdziwie chrześcijańskim rozumowaniu nie chodzi o osobiste korzyści wynikające z posiadania dzieci, przetrwanie Polski, Francji czy Europy w obecnym kształcie, ale o zbawienie. To ten argument w połączeniu z przykładem naprawdę przekonuje, by czynić ze swojego życia ofiarę wobec wspólnoty narodowej lub własnego potomstwa. Racjonalne debaty, nawet wygrane, są i pozostaną jałowe w zmienianiu indywidualnego podejścia ludzi do kwestii dzietności. „Gdy Grecy szukają mądrości, my głosimy Chrystusa ukrzyżowanego”.
Publikacja nie została sfinansowana ze środków grantu któregokolwiek ministerstwa w ramach jakiegokolwiek konkursu. Powstała dzięki Darczyńcom Klubu Jagiellońskiego, którym jesteśmy wdzięczni za możliwość działania.
Dlatego dzielimy się tym dziełem otwarcie. Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o podanie linku do naszej strony.