Dlaczego polska Żabka nie pomogłaby w walce z niemieckim Lidlem?
W skrócie
Zakupy w dużym markecie bez wątpienia mają swoje zalety – jest łatwo, szybko i przyjemnie, wszystko, co trzeba, w jednym miejscu i na jednym rachunku. Przed wejściem szeroki parking dla SUV-a w leasingu, w środku promocje, moc muzycznych doznań i kasy samoobsługowe. Wydawałoby się, że same korzyści. Jednak, robiąc zakupy w dyskoncie, trzeba mieć z tyłu głowy drugą, znacznie ciemniejszą stronę tego zjawiska – postępującą oligopolizację handlu, nieuczciwe praktyki rynkowe stosowane przez sieci handlowe i lokalnych producentów rwących włosy z głów. Warto też zastanowić się nad alternatywą.
Sklepy wielkopowierzchniowe, zazwyczaj należące do podmiotów z zagranicy (z pewnymi wyjątkami), zdecydowanie zdominowały detaliczny handel żywnością w Polsce. Jest to fakt, nie opinia. Według danych NielsenIQ w 2020 r. udział dyskontów, super- i hipermarketów na rynku wyniósł 63%, zaś jeszcze w 2007 r. obejmował ok. 41% (wobec niemal 60% udziału małych sklepów). Mamy więc do czynienia ze stałym trendem wzrostowym i postępującym umacnianiem się pozycji sieci handlowych.
Jednocześnie niewiele wskazuje na to, żeby ów proces miał w nadchodzących latach zwolnić. Nie zatrzymała go ani pandemia COVID-19, podczas której konsumenci w teorii mieli wybierać mniejsze sklepy celem ograniczenia kontaktów z ludźmi, ani wprowadzenie w 2018 r. i sukcesywne rozszerzanie w kolejnych latach zakazu handlu w niedzielę (wielu pracowników marketów zapewne dziękuje partii rządzącej za jego wprowadzenie).
Z kolei najwięksi rynkowi gracze licytują się w otwieraniu nowych sklepów. Dino, w połowie należące do polskiego miliardera Tomasza Biernackiego, co roku otwiera setki nowych placówek. Plany na ekspansję mają również inni międzynarodowi gracze wagi ciężkiej, tacy jak Kaufland, Lidl, Aldi czy duńskie Netto.
Zagraniczne markety rozpychają się łokciami
Wraz z rosnącą liczbą nadwiślańskich inwestycji międzynarodowych potentatów branży zwiększa się także inny wskaźnik – liczby bankructw lokalnych przedsiębiorców prowadzących małe, osiedlowe czy rodzinne sklepy spożywcze. W latach 2017-2020 liczba małych sklepów spożywczych (do 40m2) spadła o ok. 7 tys.
Według danych Dun&Bradstreet w 2022 r. do września zamkniętych zostało łącznie 3762 sklepów. Uwzględniając zawieszone działalności, można stwierdzić, że wskaźnik placówek, które musiały zakończyć swoją działalność, wyniósłby ponad 10 tys. Wniosek jest prosty – to właśnie kosztem lokalnego handlu korporacje zwiększają swój udział na rynku, zaś drobne firmy zwyczajnie nie wytrzymują konkurencji i padają jak muchy.
Dla zachodzących w Polsce procesów w tym sektorze bardzo istotny jest także szerszy, europejski kontekst. Procesy podobne do tych w Polsce zachodzą także w innych krajach Europy Środkowo-Wschodniej.
Motyw jest zawsze ten sam: gwałtowna ekspansja zagranicznych sieci handlowych (przede wszystkim z kapitałem niemieckim i francuskim), upadające lokalne sklepy, pogarszanie się pozycji negocjacyjnej krajowych producentów, łamanie prawa przez korporacje, nieuczciwe praktyki handlowe i bezradność państwa wobec zachodzących procesów koncentracji rynku.
W tle stoi oczywiście Komisja Europejska, która jak oka w głowie strzeże prawa koncernów do swobodnego operowania na jednolitym rynku i tępi wszelkie przejawy legislacyjnego protekcjonizmu.
Po drugiej stronie mamy przykłady Niemiec i Francji, gdzie udziały sklepów wielkopowierzchniowych w rynku wynoszą odpowiednio 95% i 99%. Ekspansji zagranicznego kapitału nie sposób się zatem dziwić. Pomijając już wątek oczywistych przewag konkurencyjnych międzynarodowych koncernów nad lokalnymi przedsiębiorcami, których udział w rynku jest łatwym łupem, można zauważyć, że polski rynek FMCG rozwija się dynamicznie z roku na rok, a jego wartość według Nielsena przekracza obecnie 200 mld zł, z czego ponad 70% przypada na żywność.
Dane te nie obejmują jednak całości sektora rolno-spożywczego. Macierzyste rynki dla grup kapitałowych działających w branży FMCG są już w sporej mierze „obstawione”, dlatego zagraniczna ekspansja jest z ich punktu widzenia logicznym rozwiązaniem.
Oprócz tych przesłanek kluczowa jest jeszcze jedna kwestia. Mimo powszechnego przekonania, że supermarkety zarabiają głównie na wolumenie sprzedaży, a nie na wysokich „przebitkach” cen produktów, w praktyce uzyskiwane przez nie marże są zazwyczaj znacznie wyższe w Polsce niż na rynkach zachodnioeuropejskich. W przypadku Jeronimo Martins EBITDA wynosiło 9,2% w 2021 r., zaś dla Lidla – 7,9%. Odwrotne proporcje zdarzają się zdecydowanie rzadziej, np. dla Carrefoura, dlatego nie powinny dziwić tak liczne inwestycje w ten segment rynku.
Polska znajduje się w ścisłej światowej czołówce pod względem stopy zwrotu dla inwestorów zagranicznych. Branża FMCG tylko to potwierdza. Polskie Dino nie ustępuje kroku – w tym samym okresie marżowość biznesu wyniosła 9,5%, uwzględniając potężne inwestycje w powiększanie portfela placówek handlowych.
Niech to głośno wybrzmi – w dobie szalejącej inflacji wielkie sieci handlowe skokowo powiększają swoje dochody, a robią to kosztem swoich klientów. Dokładają w ten sposób cegiełkę (a nawet paletę cegieł) do wzrostu cen żywności w Polsce. Rząd nie ma żadnych narzędzi, by zapobiegać temu procesowi.
Obniżenie podatku VAT na żywność wbrew wyobrażeniom nie przyczyniło się do spadku lub zatrzymania wzrostu cen żywności, a marże na produktach wzrosły. W praktyce mamy więc do czynienia z uszczupleniem budżetu państwa i transferem jego środków z portfeli konsumentów wprost do kieszeni korporacji handlowych. Dzieje się to przy jednoczesnym wzroście kosztów zaciągania długu publicznego i masowym upadaniu lokalnych biznesów.
Krajowa Grupa Spożywcza – jaki jest jej rzeczywisty cel?
Odpowiedzią PiS-u na wyzwania związane z rosnącą przewagą handlu wielkopowierzchniowego ma być Krajowa Grupa Spożywcza, która rzesza państwowe przedsiębiorstwa branży rolno-spożywczej. Jej działanie ma obejmować różne obszary – od upraw i hodowli zwierząt po przetwórstwo. Holding został w sporej mierze oparty o Krajową Spółkę Cukrową i według polityków ma przede wszystkim stabilizować i cywilizować polski rynek, oferować krajowym rolnikom atrakcyjne ceny skupu, a jednocześnie zapobiegać zmowom cenowym i wywierać presję na konkurencji.
Sam pomysł utworzenia KGS należy uznać za słuszny. Oczywiście wśród ekspertów rozległo się już rytualne straszenie PRL-em i krytykowanie pomysłu z pozycji leseferystycznych. Nie zmienia to jednak faktu, że polski sektor rolno-spożywczy trapi wiele problemów i jakaś forma kooperacji jest konieczna, aby im sprostać. Diabeł jak zwykle tkwi w szczegółach.
W obecnym kształcie KGS nie ma bowiem szans na to, by realizować oficjalnie postawione przed sobą zadanie. Przede wszystkim jest to zbiór podmiotów o zbyt różnym profilu i zbyt małej skali działalności, żeby można było mówić o realnym wpływie na rynek.
Chodzi o firmy działające w nasiennictwie, produkujące skrobię i cukier, połączone z klasyczną produkcją rolniczą lub chociażby spółką Elewarr zajmującą się obrotem i magazynowaniem surowców rolnych. Wrzucenie wszystkich tych podmiotów (łącznie 15) do jednej grupy kapitałowej nie sprawi nagle, że zostanie osiągnięty efekt synergii.
Co prawda, przedstawiciele Ministerstwa Aktywów Państwowych wskazywali, że spółki wchodzące w skład holdingu mogą osiągnąć przychody nawet o 1/3 wyższe niż przed połączeniem, jednak zapomnieli dodać, że jeśli wzrosty będą, to raczej w związku z inflacją i drastycznie rosnącymi kosztami produkcji, a nie dzięki „wewnętrznemu obiegowi produktów”.
Należy także wskazać, że wpływ podmiotów zrzeszonych w KGS na rynek (poza spółką cukrową) jest marginalny. Wynika to z niewielkiej skali ich działalności w odniesieniu do całości polskiego sektora spożywczego. Wprawdzie według zapowiedzi polityków narodowy holding spożywczy ma się z czasem rozrastać i obejmować także spółki zajmujące się przetwórstwem, to brane jest pod uwagę także wejście w segment sprzedaży detalicznej. Na ten moment oczywiście jedynym sposobem na to jest nacjonalizacja kolejnych przedsiębiorstw z branż, więc naturalnym celem wydają się przedsiębiorstwa z większościowym udziałem kapitału zagranicznego, zgodnie z logiką „repolonizacji”.
Nie uważam, że udział państwa w gospodarce jest czymś złym, wręcz przeciwnie. Państwo powinno się angażować gospodarczo, jeśli wymaga tego interes społeczny. W przypadku Polski spółki Skarbu Państwa często są naturalną przeciwwagą dla kapitału zagranicznego. Należy sobie jednak zadać pytanie, co konkretnie chce osiągnąć rząd PiS-u, inwestując w Krajową Grupę Spożywczą.
Jeżeli bowiem celem jest stworzenie silnej grupy kapitałowej działającej w branży spożywczej, to obrany kurs jest jak najbardziej słuszny. Niestety nijak ma się to do rozwiązania problemów polskiego rolnictwa, w żaden sposób nie daje też odpowiedzi na oligopolizację sektora handlu detalicznego oraz na zagrożenia związane z tym procesem.
Pierwszy sprawdzian dla KGS, opartej przecież o spółkę cukrową, przyszedł już kilka miesięcy po jej utworzeniu. Latem 2022 r. mieliśmy bowiem do czynienia z paniką konsumencką i masowym wykupywaniem cukru ze sklepów.
Jak wiemy, cukru wcale w Polsce nie brakowało. Po prostu w obliczu masowego wykupywania produktu przez klientów sieci handlowe nie miały interesu w tym, żeby w odpowiedni sposób zwiększać jego dostawy do sklepów, co doprowadziło do skokowego wzrostu cen cukru dla konsumentów. Jednocześnie umożliwiło to jego sprzedaż z kilkusetprocentową przebitką.
KGS nie miała w praktyce żadnego narzędzia, by zapobiec panice i tym samym swój pierwszy sprawdzian oblała. Wydaje się jednak, że dzięki ty wydarzeniom rząd PiS-u bardziej pochylił się nad tym, czego zabrakło wcześniej – obecnością państwa w sektorze handlu detalicznego.
Polska Żabka to droga na skróty
Wypowiedź Jarosława Kaczyńskiego o tym, że rząd oprócz spółki PKP Energetyka poważnie rozważa wykupienie od funduszu CVC Capital Partners sieci sklepów Żabka, wywołała w Polsce niemałe poruszenie. Pomijając ponowne straszenie PRL-em, można stwierdzić, że taki kierunek rozwoju Krajowej Grupy Spożywczej jest logiczny z punktu widzenia rządu. Za jednym zamachem udałoby się bowiem przejąć sieć liczącą ok. 8 tys. sklepów, co na lata zabezpieczyłoby rozwój grupy kapitałowej.
Zainteresowanie Żabką potwierdził też w grudniu ubiegłego roku minister Kowalczyk. Tyle tylko, że znów (przynajmniej oficjalnie) nie to jest głównym motywatorem rządu. Wskazówką może być tutaj wypowiedź Janusza Kowalskiego z Solidarnej Polski (w momencie pisania tego tekstu – wiceministra rolnictwa), który wskazał, że gorąco popiera taki kierunek zmian, ponieważ polski kapitał jest zawsze lepszy niż zagraniczny, a jego większy udział w sektorze handlu detalicznego z marszu poprawiłby sytuację polskich producentów.
Jarosław Kaczyński mówił o wykupie Żabki w kontekście „odbijania strategicznych sektorów gospodarki z rąk zagranicznego kapitału”. Trudno jednoznacznie stwierdzić, czy rząd faktycznie wierzy w ten przekaz, czy jest to raczej forma wyrachowanego marketingu politycznego. Oczywiste jest to, że w takim rozumowaniu znajdziemy poważne luki.
Wykupienie Żabki i włączenie jej do Krajowej Grupy Spożywczej nie zatrzyma ekspansji zagranicznego kapitału w segmencie handlu detalicznego, nawet przy założeniu, że po przejęciu przez państwo sieć nadal kontynuowałaby agresywną politykę ekstensywnego wzrostu i otwieranie się w niedzielę.
Zwiększenie liczby Żabek o ponad 4 tys. od 2015 r. nie zatrzymało przecież ekspansji super- i hipermarketów. Sieć jest większą konkurencją dla małych, niezrzeszonych sklepów niż dla międzynarodowych graczy pokroju Lidla czy Jeronimo Martins, i to właśnie ich kosztem powiększała dotychczas swój portfel placówek.
W praktyce zatem mamy do czynienia nie z próbą zatrzymania procesów koncentracji w handlu detalicznym, ale z próbą „podpięcia” pod niego państwowy koncern, tak żeby przypadł mu jak największy kawałek krajowego rynku, na którym możliwości ekspansji będą tylko maleć. Ofiarami tego procesu byłyby lokalne spożywczaki i rodzinne biznesy.
Warto bliżej przyjrzeć się również twierdzeniu, że dzięki wykupieniu Żabki przez państwo zwiększy się udział krajowych produktów w sklepach. Wydaje się to łatwiejsze do obrony, ale znów diabeł tkwi w szczegółach. W praktyce bowiem asortyment Żabki jest do tego stopnia wąski i zunifikowany, że zakres „polonizacji” jest w tym przypadku zdecydowanie zbyt mały, żeby móc nazwać to jakimkolwiek gamechangerem dla polskich producentów.
Ponadto rozbudowany system logistyczny oparty o sieć wielkich powierzchni magazynowych obsługujących dziesiątki tysięcy metrów kwadratowych towarów dziennie jest wprost stworzony do obecnej działalności sieci, tj. wielkoskalowej i wysoce zunifikowanej pod kątem produktów, przynoszącej dzięki temu krociowe zyski.
Trudno sobie wyobrazić, żeby Krajowa Grupa Spożywcza zrezygnowała z podobnego modelu rozwoju. Należałoby się raczej spodziewać, że KGS wykorzystałaby go, by dystrybuować na skalę masową własne produkty, po dorobieniu się takowych. Poza powyższym wzrost udziału krajowych produktów, o ile w istocie by nastąpił, byłby co najwyżej punktowy. Z pewnością zaś nie taki, by miał większe znaczenie z punktu widzenia polskiego rolnika lub przetwórcy. Jeśli ktoś by zatem zyskał, to tylko sama Grupa.
Lokalne, działające na małą skalę biznesy mają zdecydowanie większą elastyczność i potencjał, jeśli chodzi o stawianie na lokalne produkty – owoce i warzywa z okolicznych sadów, pieczywo z piekarni za rogiem czy też różnego rodzaju regionalne specjały i przetwory.
A raczej mogłyby ją mieć, gdyby nie były skazane na rywalizację z korporacjami, której niemal nie sposób wygrać na dłuższą metę. Liczby sklepów zmuszonych do zamykania swoich działalności jasno pokazują, że bez kooperacji i poprawy konkurencyjności niewielkie biznesy są skazane na pożarcie przez zamożniejszą konkurencję. KGS nie będzie miała tu nic do powiedzenia.
Żeby Krajowa Grupa Spożywcza miała realny wpływ na całość sektora rolno-spożywczego w Polsce i była w stanie wykonać misję, którą przypisują jej politycy, jej realny udział w rynku musiałby wynosić między 15% a 20% i obejmować zarówno produkcję i przetwórstwo, jak i sektor handlu.
Mówiąc wprost, jest to wizja kompletnie nierealna i nieprzystająca do realiów naszego rynku spożywczego. Nie każda branża może mieć swój Orlen. Jeśli rząd rzeczywiście chce zapobiec koncentracji sektora detalicznego, powinien albo radykalnie wesprzeć lokalny handel, albo zacząć agresywnie zwalczać sieci super- i hipermarkety poprzez ich wykupywanie, rozbijanie i wprowadzanie ostrych przepisów antymonopolowych. Najlepiej prowadzić te dwa działania jednocześnie. Na nic takiego się oczywiście nie zapowiada.
Podobnie rzecz ma się z problemami polskiego rolnictwa. Zamiast więc snuć opowieści o ratowaniu sektora i polonizacji handlu, rząd mógłby uczciwie przyznać, że chce po prostu zbudować państwowy koncern z własną siecią sklepów. A o tym, czy pomysł wypali, zadecydują już sami konsumenci.
Publikacja nie została sfinansowana ze środków grantu któregokolwiek ministerstwa w ramach jakiegokolwiek konkursu. Powstała dzięki Darczyńcom Klubu Jagiellońskiego, którym jesteśmy wdzięczni za możliwość działania.
Dlatego dzielimy się tym dziełem otwarcie. Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o podanie linku do naszej strony.